Wulgaryzmów brak.
Odnośnie obecności damy tym razem się nie wypowiadam, hihi.
***
WWWZawieszona w marzeniach, gładziłam delikatnie kartki książki, w pełni zdając sobie sprawę z naiwności i dziecinności tego gestu. Na kolanach czułam kocie ciepło, podobne trochę do tego, które ogrzewało mój łokieć, leciutko dotykający kubka herbaty. Fotel był miękki, głęboki i wygodny. Zapomniałam już o światłach, wygaszonych po raz pierwszy od początku sesji; przypominała mi o nich tylko niewielka lampka, wyodrębniająca z ciemności jedynie to miejsce, w którym byłam spokojna. Nie chciało mi się nawet czytać. Zapatrzona w okno, podziwiałam roztrzepany taniec płatków śniegu, zręcznie lawirujących między gałęziami drzew. Był to jeden z tych wieczorów, w których nie liczy się już nic poza kotem, książką i lampką. Kilka chwil świętego spokoju, gdy wszystko jest już zaliczone, wszystko zdane, wszystkie obowiązki są wypełnione. Zupełnym świętokradztwem byłoby spędzać te chwile w towarzystwie, więc po raz pierwszy od dawna nie czułam się samotna.
WWWDźwięk dzwonka wyrwał mnie z tego momentu.
WWWZmarszczyłam brwi i dłuższą chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle podnosić się z fotela. Zegarek wskazywał dziewiątą wieczór. Natarczywe brzęczenie nie milkło, więc wstałam, zachmurzona, opatuliłam się szczelnie szlafrokiem i powoli podeszłam do drzwi. Nasłuchiwałam chwilę, po czym wyjrzałam przez judasza. Na mojej przytulnej klatce schodowej stało dwóch znajomych z roku, których na pewno czasami widywałam, ale nawet nie znałam z imienia. Dzwonek dźwięczał coraz bardziej uparcie. Nie wyglądali na takich, którzy zamierzaliby ruszyć się z miejsca. „Pijani?” - przemknęło mi przez myśl.
WWWPo chwili wahania otworzyłam drzwi – ciekawość ostatecznie zwyciężyła.
WWW- Tak, słucham?
WWW- Cześć, Konstancja. Ee.. jestem Adrian, nie wiem, czy mnie kojarzysz... - powiedział pierwszy, wyższy, blondyn z niewielką bródką.
WWW- Taak... - faktycznie, doznałam nagłego przebłysku jasności. – Chodzimy razem na enpeh, prawda?
WWW- Tak – rozpromienił się. - To jest Filip. Posłuchaj, ty... znasz Tomka? Kremera?
WWW- Chyba tak – ściągnęłam brwi. - Ten w berecie?
WWW- Tak! No to, posłuchaj, ee... On musi się z tobą zobaczyć.
WWW- Słucham? - Zrobiłam wielkie oczy. - Jesteście pijani?
WWW- Nie, nie...
WWW- Są chyba lepsze sposoby umawiania się na randki.
WWW- Nie, ty nie rozumiesz! On jest chory...
WWW- Właśnie słyszę... - skrzywiłam się z politowaniem. Nawet jeśli nie byli pijani, to ewidentnie naćpani. - Do widzenia panom. Miłego wieczoru.
WWW- Nie, czekaj! To ważne – zawołał ten drugi, Filip. Coś w jego głosie kazało mi się wstrzymać.
WWW- Ważne? - Wściekłam się. - Dobijacie mi się do mieszkania prawie po nocy, w środku ferii, kiedy chcę mieć święty spokój, więc mam nadzieję, że to jest, cholera, ważne. Czego chcecie?
WWW- Żebyś pojechała z nami.
WWW- Ja? - Wzbierał we mnie śmiech. - Z wami? Czy was do szczętu pogięło, ludzie? Gdzie niby?
WWW- Do nas, do mieszkania, na Grzegórzki...
WWWTego było już za wiele. Uśmiechnęłam się krzywo i zaczęłam zamykać drzwi. Natrafiły na opór, gdy Adrian przyblokował je stopą. Nagle objął mnie strach. „Zgwałcą, czy co?”
WWW- Poczekaj! - Z rozpaczą w głosie zawołali obydwaj jednocześnie i zaczęli mówić jeden przez drugiego. Po chwili ten niższy trzepnął wyższego w głowę.
WWW- Posłuchaj – zaczął – to źle wyszło. Daj nam wejść na sekundkę, wyjaśnić, to naprawdę jest ważne. Nie zostawiaj tego tak, prosimy.
WWWZawahałam się. Drzwi nadal były zablokowane, więc gdyby chcieli wejść do mieszkania siłą, zrobiliby to bez najmniejszych problemów, a ja prawdopodobnie nie mogłabym im przeszkodzić. W ich głosach przebrzmiewała jakaś specyficzna nuta, coś na kształt rozpaczy wymieszanej z zaciekłą determinacją, co kazało mi przypuszczać, że nie uda mi się ich tak po prostu spławić. Westchnęłam, przewróciłam oczami i z powrotem uchyliłam drzwi.
WWW- No dobra. Właźcie. Tylko szybko, zanim mnie szlag trafi.
WWWWgramolili się do mieszkania i zaczęli – jak to dobrze wychowani Polacy – zdejmować buty, od czego z trudem ich odwiodłam. W kuchni wskazałam im krzesła, nie mając zamiaru wpuszczać ich głębiej. Bezczelnie i wymownie oznajmiłam, że niestety nie mam ich czym poczęstować, na co chóralnie odrzekli, że nie trzeba, że oni przecież tylko tak, na chwilkę.
WWW- No, dobra – zaczęłam, ze skrzyżowanymi ramionami i zdegustowaną miną opierając się o kuchenkę – wyjaśnijcie mi, co to ma właściwie znaczyć. I streszczajcie się, jeśli łaska.
Spojrzeli po sobie, nie mogąc się zdecydować, który ma mówić. W końcu laseczkę przejął ten wyższy, Adrian, ewidentnie bardziej społeczny.
WWW- No bo, widzisz... my jesteśmy, eee... współlokatorami Tomka.
WWW- Gratuluję. Co w związku?
WWW- Macie razem nauki pomocnicze, starożytkę i ustroje...
WWW- Możliwe – ściągnęłam wargi.
WWW- No i, ee... on jest bardzo chory. Od dłuższego czasu. Ale nie na głowę, tak po prostu, chory.
WWW- To niech idzie do lekarza, a nie wysyła do mnie kumpli – parsknęłam. - Ludzie, litości, o co wam chodzi? Nie możecie tego powiedzieć tak po prostu?
WWW- On się musi z tobą zobaczyć.
WWW- To już słyszałam. Musi? Czemu musi?
WWW- To... długa historia. Słuchaj, on naprawdę jest bardzo chory, źle z nim, ma bardzo wysoką gorączkę. I mu się ubzdurało, że koniecznie musi się z Tobą zobaczyć. Mówiliśmy mu, że to idiotyzm, utopia, ale on nie chciał słuchać, cały wieczór nas prosił, błagał, aż się popłakał. Próbowaliśmy mu to wybić z głowy, ale się nie dało. W końcu próbował się ubierać i jechać tutaj, więc się zgodziliśmy... No i jesteśmy - zakończył kulawo.
Zapadła cisza. Słuchałam ich z podniesionymi brwiami, całym swoim jestestwem dając do zrozumienia, co sądzę o całej tej grandzie. Nagle, gdy Adrian zamilkł, zauważyłam, jak bardzo są zmieszani i niespokojni. Wiercili się na krzesłach, patrzyli głównie w podłogę, a gdy już podnosili na mnie oczy, wyglądało to, jakby spoglądali na jakiegoś średniowiecznego potwora, Lilith, opętaną, gotową rzucić się na nich w każdej sekundzie. I właśnie w tych zerknięciach wyczułam jakieś drugie dno.
WWW- Nie – powiedziałam stanowczo, zdecydowana wyciągnąć z nich resztę. - Nigdzie się nie ruszam.
WWW- Ale... - zrobili zbolałe miny.
WWW- Nie. Nie ma mowy. Zostaję w domu. Miłej nocy życzę.
WWW- On cię kocha – powiedział cicho Filip, gdy Adrian już wstawał. - Bardzo.
Wypuściłam słyszalnie powietrze. Mogłam się tego spodziewać.
WWW- Naprawdę?
WWW- Tak. Naprawdę. Gada o tobie od trzech miesięcy...
WWW- I co gada? - Zakpiłam.
WWW- Trudno ująć... same dobre rzeczy.
WWW- Czyli... jesteście współlokatorami mojego cichego wielbiciela, który dostał grypy i wskutek gwałtownego napadu kaszlu postanowił ostatni raz nasycić wzrok moim niebiańskim widokiem, tak?
WWW- To nie jest grypa – odparł niższy, jeszcze ciszej niż poprzednio.
WWW- To co to jest?
WWW- Nie wiemy.
WWW- Nawet nie wiecie, co mu jest? - Parsknęłam. Te dwie sieroty zaczynały mnie bawić.
WWW- Dosyć tego – uniósł się nagle Adrian, wstając gwałtownie. - Jedziesz z nami, czy nie?
WWW- Oczywiście, że nie. To najbardziej absurdalna prośba jaką słyszałam.
WWW- W takim razie do widzenia.
WWWPodnieśli się, ponurzy i zaczęli zapinać kurtki, swoimi minami dobitnie dając mi do zrozumienia, co sądzą o całej tej historii, która najwyraźniej nie podobała im się wcale bardziej niż mi. Nagle, zupełnie odruchowo, impulsywnie, powiedziałam:
WWW- Albo, pojadę.
Zamarli. Ja również nie ruszałam się z miejsca. Słowo „jadę” wyszło z moich ust zupełnie mimowolnie, żyjące własnym życiem i nie miało nic wspólnego ze świadomą decyzją. Po prostu to powiedziałam, nie wiadomo, dlaczego i nie wiadomo, po co. Zawisłam w próżni na kilka sekund.
WWW- Serio..? - Spojrzeli na mnie pytająco.
Odepchnęłam się od brzegu stołu i poszłam do łazienki, gdzie odruchowo zaczęłam wciągać na siebie ubrania. Mnie, specjalistce od rozwiązywania trudnych sytuacji, nie przychodziło do głowy żadne wyjście z tej matni, w którą sama siebie mimowolnie wpędziłam. „Może się wyłgać, że żartowałam?” - mignęła mi w głowie obrzydliwie nietaktowna koncepcja.
WWWGdy wciągnąwszy na siebie bluzkę spojrzałam w lustro, zrozumiałam nagle, że tak naprawdę c h c ę jechać. Zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi, logice. Po prostu urzekł mnie romantyzm tej historii. Bo przecież: ilu dziewczynom się coś takiego zdarza? Ile oddałoby dusze, żeby coś takiego się zdarzyło? Nigdy nie należałam do osób, które przepuszczają okazję do przeżycia czegoś ciekawego czy szalonego. Chciałam wiedzieć, jak to się skończy, a do zakończenia prowadziła tylko jedna droga: tramwaj numer dziewięć. Gdy już pojęłam motywy, które mną kierowały, zrobiło mi się raźniej na duszy. Wystawiłam głowę z łazienki i spytałam:
WWW- Jaki to jest adres?
WWW- Blich osiem przez dwa.
WWW- Zaraz będę gotowa – wróciłam do pomieszczenia.
Wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam do mojej najlepszej przyjaciółki. Dialog był krótki.
WWW- Słuchaj, Zuza, wplątałam się w dziwną historię i raczej nie sądzę, żeby coś się miało stać, ale jakby co, to jadę do Tomka Kremera, ulica Blich osiem przez dwa. Dotarło?
WWW- Co? Jak? - Nieprzytomnie zdziwiła się Zuza. - Jaką historię, Stancy, o co chodzi?
WWW- Nie mam czasu teraz tłumaczyć. Po prostu zapamiętaj adres, okej?
WWW- No okej...
WWW- No to baj. Do zobaczenia jutro.
WWW- Hej.
WWWGdy wyszłam z łazienki, zauważyłam ich zażenowane spojrzenia. Najwyraźniej słyszeli moją rozmowę, ale jakoś dziwnie nie chciało mi się tym przejmować. Założyłam buty i płaszcz, chwyciłam torebkę i skierowałam się w stronę wyjścia.
WWW- To co, idziemy?
Zerwali się jak na komendę.
WWWWyszliśmy w krakowską noc. Był środek lutego; minusowa temperatura, rzęsisty śnieg i porywisty wiatr. Natychmiast owinęłam się szczelniej szalem i pożałowałam swojej decyzji, ale głupio już było się wycofać. Przedzierając się przez białe fale, z gwałtownym świstem przebiegające ulice, dotarliśmy na przystanek. Wyjątkowo szczęśliwie, jeżdżący co dwadzieścia minut tramwaj przyjechał już po kilku chwilach.
WWWChłopcy zajęli podwójne siedzenie i szeptali coś do siebie, a ja, z nosem przyklejonym do zimnej szyby, rozmyślałam. Naprawdę ten Tomek się we mnie kochał? Pamiętałam go trochę z zajęć: taka mała iskierka. Mała, rzecz jasna, w cudzysłowie, bo był o dobrą głowę wyższy ode mnie, ale zawsze sprawiał na mnie dziecinne wrażenie. Roześmiany, o błyszczących oczach i sypkich blond włosach. Kilka razy nawet śmiałam się z jakichś jego bezczelnych odzywek. Nigdy nie próbował ze mną rozmawiać, nigdy nie zwracał na siebie mojej uwagi, chociaż z innymi dziewczynami śmiał się serdecznie na przerwach między wykładami. Tylko udawał nieśmiałego? A może to tylko wymówka, żebym wpadła na jakąś imprezę? Jakiś głupi dowcip?
WWW- Naprawdę jest chory? Serio nie wiecie, co mu jest? - Zwróciłam się do chłopaków. Siedzący bliżej Adrian zaczerwienił się.
WWW- Nie. Widzisz... my po Nowym Roku trochę popiliśmy...
WWW- Dużo popiliśmy – uzupełnił Filip.
WWW- I długo. Złapało go tak pod koniec, ale mówił, że to nic, więc się nie przejmowaliśmy. Zaczęło być z nim naprawdę źle, tak, że ledwo dochodził na egzaminy i zazwyczaj nie zdawał w dodatku...
WWW- I naprawdę nie mógł iść do lekarza?
WWW- Nie chciał...
Dlaczego?
WWW- Nie wiemy – odparli chórem, tak zgodnie, że wydało mi się to podejrzane.
WWW- Ehe, jasne. No, chłopaki? Czemu?
WWW- Nie wiemy... nie mówił nam... po prostu, nie chciał...
Po kilku minutach indagacji zrezygnowałam, głównie dlatego, że już wysiadaliśmy. Przystanek: Hala Targowa.
WWWRaptem dwieście kroków przez śnieg zajęła nam droga pieszo. Doszliśmy do ulicy Blich, położonej równolegle do torów kolejowych, odrapanej, brudnej i zaniedbanej, jak wszystkie krakowskie alejki na Grzegórzkach. W przesyconej śnieżną bielą ciemności straszyły tu zrujnowane fronty kamienic, ogołocone z liści gałęzie dzikiego bzu i peerelowskie samochody, których lakier, pokryty starością, nie śmiał nawet błyszczeć w mdłym świetle latarni.
WWWZatrzymaliśmy się pod obskurną, brzydką kamienicą, oznaczoną numerem ósmym. Chłopcy podeszli do wielkich, dębowych drzwi, ozdobionych napisem „CRACOVIA ŻYDY” i wspólnymi siłami naparli na nie barkami. Otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem. Przekroczyłam próg ciemnej oficyny.
WWW- Co jest z tymi drzwiami? - Spytałam.
WWW- Aaa... zepsute... więc przyciskamy je kawałkiem krawężnika, żeby nie właził byle kto...
Zatrzasnęli wrota. Zapanowały zupełne ciemności. Zahaczyłam obcasem o kawałek jakiegoś gruzu, który chrzęszcząc uciekł mi spod stopy, i dla zachowania równowagi oparłam się ręką o ścianę. Pod palcami poczułam spękaną, zmywalną farbę olejną, taką, jaką za komuny malowano dolne partie ścian. W mroku rozbłysnął płomyk zapalniczki w ręku Filipa.
WWW- O, tu, poświeć – stęknął Adrian, przyciskając drzwi krawężnikiem.
WWWRuszyliśmy w głąb oficyny, za całe światło mając mizerną zapalniczkę. Oprócz naszych kroków, w secesyjnej głębi słychać było tylko wyraźne, miarowe kapanie wody z jakiejś pękniętej rury. Atmosfera była koszmarna, jak wyjęta z taniego horroru. Czubki moich szpilek chrzęściły w tynku, odpadłego od sufitu, oraz tonęły w dziurach w tych miejscach, w których tanie, glazurowe kafelki pochłonął czas. Na wysokim obcasie potykałam się raz za razem.
WWW- Boże – jęknęłam z odrazą – co to za miejsce?
WWW- Nasza kamienica... - usłyszałam odpowiedź gdzieś z tyłu.
W końcu doszliśmy do wcale zadbanych, dużych, zbrojonych drzwi: zaawansowanego technologicznie wytworu którejś z wiodących firm zajmujących się zabezpieczeniem domu. Nie zdziwiłam się – takie kontrasty były częste w Krakowie. Filip wyłowił z kieszeni pęk kluczy i otworzył, idąc przodem. Weszłam za nim w jeszcze gęstszy mrok.
WWWGdy tylko przekroczyłam próg, potknęłam się o coś i wyłożyłam jak długa, upadając na wysoką stertę twardych przedmiotów, w których poznałam butelki. Potoczyły się ze szklanym brzękiem we wszystkie strony, utrudniając mi odzyskanie równowagi. Poczułam na ramieniu dłoń podnoszącego mnie Adriana.
WWW- Wybacz, nie za bardzo było kiedy posprzątać... - jego głos dawał pewne pojęcie, jak bardzo musiał się właśnie czerwienić.
WWW- Nie możecie zapalić światła? - Zawołałam, wściekła, starając się w ciemności otrzepać płaszcz.
WWW- Eee... żarówka nam się przepaliła. Tędy, proszę.
Filip otworzył drzwi, których w ogóle wcześniej nie widziałam. Korytarz zalało światło z silnej, stuwatowej żarówki zawieszonej pod sufitem. Nieco niepewnie wkroczyłam w błyszczący prostokąt, aby ujrzeć obraz nędzy i rozpaczy.
WWWSamo pomieszczenie w ciągu ostatniego roku musiało przejść gruntowny remont. Nowe okna z PCV migotały odbitym światłem, podobnie jak porządna, biała farba, położona na solidnym podkładzie. Pokój był jednak niewiarygodnie zaniedbany. Po zabłoconej, brudnej podłodze toczyły się wte i wewte butelki po piwie i tanim szampanie, roztrącając zdeptane na parkiecie pety. Z kątów i żyrandola straszyły pajęczyny. Wszędzie leżały paczki po czipsach, buty, kieliszki, kubki, niedomyte talerze, notatki i kserówki z zajęć, przypadkowe książki, brudne ubrania, szmaty, pudełka po zapałkach. W jednym z rogów leżała śmierdząca sterta worków na śmierci, która – razem z tysiącem wypalonych tu papierosów – truła powietrze trupim zaduchem. W takich warunkach, na zasypanym popiołem łóżku, bez prześcieradła, owinięty w zwykły koc bez poszwy, leżał Tomek Kremer.
WWWGdy go ujrzałam, w pierwszej chwili zabrakło mi uczuć. Ta iskierka, wesoły chłopak, którego dopiero co wspominałam w tramwaju, nie przypominał już żadnego człowieka, jakiego w życiu widziałam. Twarz miał białą jak śnieg, przez który się przedzieraliśmy; bladą, zmęczoną, wykrzywioną, ociekającą lepkim, chorym potem, który zbierał się na czubku zadartego nosa, aby powoli spływać po ustach na łóżko. Drgające, zamknięte powieki wibrowały w tym samym rytmie co całe ciało. Mimowolnie poruszał ręką, jakby odganiając się od insektów i mamrotał coś pod nosem.