Cienie

1
WWWWyniosłe, pochylone drzewo, otoczone szumiącym kręgiem menhirów jego potomstwa, które niegdyś wysunęły ku słońcu swe zieleniejące ręce z hojnie rozrzucanych nasion gałęzią dobrego siewcy, w modlitewnym ukłonie pochylało się nad niewielkim obejściem, otulając je opiekuńczym cieniem muszli Botticellego, łagodnie pełzającym między pochylonym płotem, ścianą wrośniętego w ziemię domu z krzywymi oknami zdobnymi palącą czerwienią pelargonii, a przytuloną doń starą oborą. Niezrażone deptaniem mroku swego płaskiego, nieistniejącego ciała przez stado szykujących się już do snu kur, wędrujący wężowym ruchem rozłożysty cień, penetrował wszystkie zakątki niewielkiego podwórza. Widziana z oddali górna część bujnej korony jego macierzystego dębu, przybierała kształt przyczajonej jaszczurki z wygiętym grzbietem, rozwartym pyskiem i opuszczonym ku ziemi zwiniętym łukiem ogona, skupionej na wyczekiwanej ofierze, ukrytej w zaróżowionych wstęgach pobliskich pól.
WWWPrzykucnięta nieco z boku za wzniesieniem terenu, okazała stodoła z lekko zbutwiałych desek, prezentowała tylko szczytowy trójkąt podtrzymujący dwuspadowy dach, w którym brakowało jednak boskiego oka. Ale było gdzieś tam ukryte, musiało tam być, zamknięte teraz, nierozpoznane, bo trójkąty zawsze mają oko, zawsze patrzą, zawsze czuwają, wszystko widzą i pamiętają, choć milczą wyniośle, uparcie, niosąc przez wieki powierzoną im tajemnicę. Złocisto rdzawe światło w tonacji późnego Rembrandta, przysiadło nań bez skrępowania, badając kąty i proporcje rozgrzanego jego ciepłem wysuniętego pokrycia, uszlachetniając chropowatość poszarzałego z upływem lat drewna i przypominając mu dawno minioną młodość, perlącą się niegdyś w nabrzmiałych kroplach pachnącego brązu spływających łez żywicy, które dawno zniknęły, choć nikt nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co z nimi stać się mogło lub musiało.
WWWDwa wydłużone cienie tkwiły nieopodal, wśród rozłożystej kępy maków. Dwie pary czujnych, przenikliwych oczu i jeszcze czujniejszych uszu, rejestrowały lub stwarzały najmniejszy ruch, najcichszy szelest, każde nadchodzące zagrożenie, przeczesując kolejne warstwy czasu i przestrzeni, we wszystkich obserwowanych światach.
WWW- Będzie ogień, wielki ogień – mruknął pierwszy.
WWW- Kiedy?
WWW- Gdy słońce zaśnie i znów się zbudzi.
WWW- Aha. - Drugi w skupieniu począł lizać szaroburą łapę.
WWWŁąka na której siedziały, rozciągała się na powierzchni ledwie widocznego wzgórza, będącego echem zapomnianego kurhanu, który skrywał szczątki tego, kto niegdyś, przed wiekami, władał tą ziemią, a przynajmniej takie wrażenie poniósł w kolejną podróż. Rozbieganymi plamami różnobarwnych kwiatów, pozostawała wpatrzona w ciemniejący błękit wiszącego nad nią nieba, jakby szukając podtrzymujących je żerdzi lub wiary i leniwie przeliczając wolno sunące obłoki, dumnie prezentujące lekko poszarzałe, pękate brzuszki. Wyciągały ku sobie pierzaste, jeszcze pełne nieśmiałej bieli postrzępione dłonie, splatając je tęsknotą i pragnieniem ulotnego uścisku, który po chwili ginął na zawsze, wtopiony w pochłaniającą go, drapieżną czeluść stężałej w lipcowym poranku, przejrzysto szklistej ultramaryny.
WWW- Wiesz – po dłuższej chwili znów rzucił pierwszy - trochę szkoda, dachu nie będzie, miękkiej poduszki, ciepłej ręki. No i czasem coś w misce się trafiło.
WWW- Ludzie spłoną?
WWW- Nie, dym ich zadusi. Troszkę się tylko przysmażą. Ale nawet spróbować nie wypada.
WWW- Nie wypada – przytaknął drugi, zająwszy się teraz futrem na piersi.
WWW- Może zmienimy bieg tych obrazów? Przenieśmy ten dzień z innego.
WWW- Mrrr... Pełny rytuał trzeba by odprawić. I dźwigać cały nowy świat, a pewnie będzie ciężki. Nie chce mi się. Lepiej poprośmy boga ognia, żeby odpuścił.
WWW- Tutaj dyżur ma tylko jeden, uniwersalny taki, od wszystkiego znaczy, chyba do niego by trzeba.
WWW- A ludzie nie mogą?
WWW- Przecież są ślepi. Zresztą i tak nigdy ich nie słucha.
WWW- A nas wysłucha? – Zaniepokoił się szarobury, zaprzestawszy chwilowo niedokończonej toalety.
WWW- Nie musimy z nim gadać, on nas nie dotyczy, to tylko ich bóg, my możemy do innych, z innymi łatwiej... Tak, masz rację, zrobimy jak radzisz, pamiętasz kto jest od ognia?
WWW- Zaraz... Agni, Moloch, Hefajstos, Swarożyc... - wyliczał powoli, drapiąc w zamyśleniu ucho i mrużąc żółte oczy, jakby gdzieś tam przywoływał i patrzył w wyliczane boskie oblicza.
WWW- O! Ten mieszka niedaleko – przerwał jego przyjaciel.
WWW- Jakąś ofiarę by trzeba mu złożyć? Jak sądzisz?
WWW- Myślę, że para myszy wystarczy. Synogarlice trudniej złapać.
WWW- Zajmę się tym, a ty skocz do niego, skoro wiesz gdzie go szukać.
WWW- Tylko najpierw trochę się zdrzemnę.
WWWCienie zmieniły kształt. Materialne ciało drugiego prychnęło z cicha, powstało, wygięło grzbiet, ruszyło kilkakrotnie puszystym ogonem i zapadło w wybujałych kępach traw, podczas gdy niewielki półokrąg pierwszego znieruchomiał, przytulony do czerni miękko lśniącego wzniesienia, ostro rysującego się pośród przełamanej radosnymi kolorami kwiecia, nastrojowo i usypiająco szemrzącej zieleni. Pozbawione czujnych spojrzeń niepotrzebne już inne światy, odeszły w swe niebyty, pozostawiając na straży jeden tylko, w którym pochylony wiekiem prastary dąb, bezustannie obejmował swą troską, zagubione wśród łąk i pól, samotne domostwo.
WWWPręgowany wrócił po kwadransie, przynosząc znieruchomiałą już zdobycz, popatrzył z nieukrywaną zazdrością na śpiącego kompana, westchnął, przetarł wąsy i wiedziony poczuciem obowiązku wyruszył na kolejne polowanie.
WWWA czarno biały śnił. Śnił, że wszystko było absurdalnie proste, niby pojedyncze takie. Zniknął chaos i wszelkie splątanie. I stała się światłość. Oczywista, określona, jedyna. Siedząc w pokoju, na wytartej nieco poduszce, leżącej na szerokim, jasnobrązowym blacie, patrzył przez przybrudzoną szybę na biegnącą w dole ulicę, po której chodzili ludzie bez swoich sobowtórów, bez cieni, tak jak zawsze widzący tylko jeden świat i jedno życie, jeden ciąg kolejno następujących po sobie, spójnych obrazów. Przecież to oczywiste, zwyczajne takie, normalne, inaczej być nie może. Jak dobrze tak żyć. I jak dobrze być kotem. Prawda jest jedna, ustalona na wieki wieków. Jakże mógł sądzić, że istnieje coś jeszcze, że może coś zmienić, o czymś decydować, dokonywać wyborów? To chyba był tylko głupi, zły sen, przywidzenie jakieś, majak... zapomnieć jak najszybciej. Zjadł już dziś śniadanie, pyszne zmielone mięsko, jeśli pomruczy, to człowiek na pewno nie pożałuje śmietany, białej takiej, tłuściutkiej, pachnącej, pogłaszcze jeszcze ciepłą ręką, podrapie, a potem obiad, znów coś smacznego i kolacja albo dwie. Ciekawe, czy ser będzie tak biały, jak jego starannie wypielęgnowany brzuszek. Przedtem pójdzie na spacer, pogoni kilka gołębi, myszy dawno już nie ma, może wygrzeje się w ciepłych promieniach słońca, poskacze po deskach w rogu ogrodu, albo wlezie na stojące tam pochylone, stare drzewo i rozejrzy po okolicy. Wszystko dzięki mądrym gospodarzom, którzy wiedzą o wszystkim, i wszystko co dobre i potrzebne mogą załatwić, no, może z wyjątkiem tego wstrętnego psa za siatką. Piękny jest ten świat. Jak dobrze...
WWW- Wstawaj leniu. – Pręgowana łapa tarmosiła bezlitośnie. - Masz tu dwie, jak obiecałem i idź do tego Swarożyca czy Swaroga, używa kilku imion, pszczoły mówiły, ciekawe dlaczego. Tylko nie daj się wykiwać, bo już nigdy nie dostaniesz nawet tej skisłej śmietany.
WWWNo tak, rzeczywistość. Trudno, trzeba iść. Wstał więc, przeciągnął, mruknął coś pod różowym nosem i chwyciwszy zębami ogony martwych myszy, niespiesznie powędrował w sobie tylko znanym kierunku, szarobury zaś z rozkoszą zajął nagrzane miejsce.
WWWMijały lata.
WWWWielokrotnie wędrujące słońce obejmowało szczytową ścianę starej stodoły, śniącej wówczas, że rośnie, potężnieje, kamienieje, przybierając piękno oblicza fasady jednej z katedr Moneta, zaklętej w nieprzemijaniu czasu i płomiennej, wirującej feerii barw, otoczona kręgiem pobożnych kur i wron, które wydziobując z ziemi biegający lub pełzający posiłek, biły małymi łebkami wiernopoddańcze pokłony. Czuwające z przeciwnej strony, zwarte oddziały pokrzyw i łopianu, broniły tyłów przed opadającymi z góry promieniami, którym nigdy nie udało się przedrzeć na północną jej część, nieśmiało tylko zerkając tam swym odbiciem od puszystej bieli cierpliwie wędrujących stad obłoków. Niepokorna młoda brzoza, zagubiona samosiejka, szybko wdarła się w pole trójkąta, łamiąc harmonię jego światła i zamyślenia, coraz śmielej unosząc swe gałązki, próbując nimi dosięgnąć i przytulić niebo. Proste teraz okna wyremontowanego domu, obojętnym i nieco wzgardliwym spojrzeniem obejmowały całość obejścia, beznamiętnie odbijając i rejestrując w swych szybach korowód mijających dni. Obora zniknęła, a w miejscu tym przysiadł rozłożysty garaż, skrywający w swym wnętrzu lśniący srebrzysty pojazd, płoszący nieraz stadko rozgdakanych kur.
WWWCzarno biały często siadywał u stóp starego drzewa, ocierając się o szorstki, wystający korzeń, na którym kiedyś starannie ułożył dwie martwe myszy. Teraz był już prawie sam, jedyny przyjaciel dawno przeszedł na Tamtą Stronę, ale jego cień przychodził czasem, choć rozmawiali niewiele, po prostu byli razem, to wystarczyło, to było najważniejsze, obaj znali smutek samotności i tęsknotę za wspólnym minionym, które zawsze wydaje się lepsze, piękniejsze, bo wtedy jeszcze żyły pragnienia, wtedy chciało się czegoś dokonać, dla siebie, dla innych, albo tak, po prostu. Zdarzało się, przechodził człowiek, przystanął nieraz, pochylił aby pogłaskać starego domownika i odgonić ciążące mu myśli przymilnym mruczeniem. Ten przesuwał się wówczas dyskretnie, żeby swoim cieniem zasłonić tamten, po co mieszać ludziom w głowach, wiedział, że tego nie lubią. I nikt nigdy nie zauważył niczego niezwykłego, choć pewnie i tak zabrakłoby odwagi, aby ujrzeć to, co istniało naprawdę.
WWWA potem znów siedziały razem, nieuchwytnie rosnące i malejące z upływem godzin dwa nieruchome, milczące cienie, długo, bardzo długo, czasem w dzień, czasem w nocy, w blasku słońca, w blasku księżyca.

WWWAleksander Litto Strumieński
Ostatnio zmieniony pt 15 sty 2016, 19:08 przez Gorgiasz, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Z uwag technicznych mam właściwie tylko jedną - już na samym początku. Nie przemawia do mnie i jest dość niezrozumiałe sformułowanie o "menhirach potomstwa drzewa", które w dodatku "niegdyś wysunęły ku słońcu swe zieleniejące ręce z hojnie rozrzucanych nasion gałęzią dobrego siewcy". Trochę to przekombinowane. Brzmi poetycko, to prawda, ale nie umiem ani rusz skumać, o co w tym opisie chodzi. Podczas czytania mój mózg wywijał jedno salto za drugim.
Dalej już jednak było w porządku. Pojawił się uroczy klimat i to, co bardzo w prozie lubię - taka poetyckość opisów, oryginalnych porównań, nietuzinkowych odniesień...
Bardzo mi się podobało aż do końca. Samej akcji tu niewiele, ale to wszak nie ona odgrywa w Twoim tekście wiodącą rolę. Dla mnie liczy się nastrój, klimat, tworzący właściwe przesłanie tekstu.
Tak pisać nie każdy potrafi, tym większa więc jest wartość wstawionego fragmentu.
Chętnie przeczytałabym coś jeszcze tego rodzaju.
Pozdrawiam.
..."Właściwe słowa na właściwym miejscu to prawdziwa definicja stylu"... /Jonathan Swift/

4
Gorgiaszu, uwielbiam malarskość i plastyczność Twoich tekstów. Kiedy piszesz o barwach, to znać wszystkie załamania światła, jak o muzyce - słychać, że czujesz każdą nutę. Twoje pisanie jest spokojne i plastyczne. Zmusza do zatrzymania się, pomyślenia, oddechu, kilku chwil dla siebie. Taki odpoczynek po ciężkim dniu.
I bardzo lubię Twoje porównania i pogranicze snu i jawy jakie serwujesz czytelnikowi.
Dziękuję.
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

5
Spojrzenie na człowieka oczami nie-człowieka. Prawda, że łatwiej pokazać to, na co zwykliśmy nie zwracać uwagi?

Do mnie najbardziej przemówił obraz upływającego czasu. Widać, że właściciel posesji obrasta w piórka... garaż, nowy samochód... a mimo wszystko melancholijnie się zrobiło. Przez krótką chwilę dostatek (nowom. fulwypas) zajął swoje właściwe miejsce na skali wartości.


Gorgiasz pisze:...najtrudniej zacząć, a potem - to już jakoś idzie.
Noooo ;)

6
szczepantrzeszc pisze:Spojrzenie na człowieka oczami nie-człowieka.
Nie tylko na człowieka. Na całą tzw rzeczywistość, która wprawdzie znamy na co dzień tylko ze wspomnianego ludzkiego spojrzenia.
Prawda, że łatwiej pokazać to, na co zwykliśmy nie zwracać uwagi?
Nie zgodzę się z tym. Bo to „niezwracanie uwagi” na elementy, zjawiska czy pojęcia z otaczającego świata, jest przenoszone na czytany tekst i – być może automatycznie nawet – jest niedostrzegane również tutaj. Nie zawsze tak się dzieje, ale odnoszę wrażenie, że dość często. I nie jest ważne, co jest pokazywane, ale to, co jest postrzegane (przez czytelnika). Oprócz tego, trudno czasem znaleźć adekwatne, a w szczególności przemawiające do odbiorcy, określenia. Czasem dotyczy to również autora.

7
Gorgiasz pisze:...jest niedostrzegane również tutaj. Nie zawsze tak się dzieje, ale odnoszę wrażenie, że dość często.
...jest niedostrzegane i piszący staje przed dylematem: napisać tak, jak by chciał, czy próbować dotrzeć do czytelnika, rezygnując z czegoś... czegoś raz bardziej, raz mniej istotnego. Czytając "Cienie", miałem problemy ze "zwracaniem uwagi" i wcale nie narzekałbym, gdyby tekstu, w sensie informacji, było więcej. Myślę, że opowiadanie nie straciłoby na zwięzłości, a zyskało na łatwości percepcji.

Gorgiasz pisze:I nie jest ważne, co jest pokazywane, ale to, co jest postrzegane (przez czytelnika).
Pesymizm przemawia przez Ciebie. Ja myślę, że taką postawę (wcale nie naganną) warto pozostawić tym, którzy pisaniem zarabiają na życie.

Gorgiasz pisze:Oprócz tego, trudno czasem znaleźć adekwatne, a w szczególności przemawiające do odbiorcy, określenia.
Pewnie, że trudno. Na tym polega urok poszukiwań. Literatura, jest (przynajmniej dla mnie) takim dziwnym rodzajem ludzkiej aktywności, który poszukiwaniom nadaje sens, nawet jeżeli zdajesz sobie sprawę, że niczego nie znajdziesz.

8
Pesymizm przemawia przez Ciebie.
Jak zawsze.
Gorgiasz napisał/a:
I nie jest ważne, co jest pokazywane, ale to, co jest postrzegane (przez czytelnika).

(...) Ja myślę, że taką postawę (wcale nie naganną) warto pozostawić tym, którzy pisaniem zarabiają na życie.

Po pierwsze: dlaczego? Nie widzę powodu. Po drugie (i ważniejsze) to nie jest postawa, to nie jest zależne od autora (o ile reprezentuje jakiś poziom), tak po prostu jest, tak działa ludzka psychika i proces pojmowani oraz uwarunkowania kulturowe, a może i historyczne. Już dawno też zauważono, że człowiek jest w stanie przyjąć/zrozumieć tylko to, co już sam, przedtem, w znaczącym stopniu posiada (intelektualnie i pojęciowo).
Literatura, jest (przynajmniej dla mnie) takim dziwnym rodzajem ludzkiej aktywności, który poszukiwaniom nadaje sens, nawet jeżeli zdajesz sobie sprawę, że niczego nie znajdziesz.


Można i tak. Ale może być również inne podejście. Można stawiać sobie bardzo konkretne i racjonalne cele (w jej ramach) i/lub traktować ją tylko jako środek do osiągnięcia czegoś, znajdującego się poza nią.

A można jeszcze inaczej:
WWW"Kto szuka, żeby znaleźć, znajdzie to, czego szuka. Kto szuka, żeby znaleźć, wie, czego szuka. Kto wie czego szuka, wcale nie szuka. Kto szuka, żeby znaleźć, już znalazł. Co znalazł? Znalazł to, o czy wiedział, co już znalazł, co już w myślach miał. Co znalazł? Nic nie znalazł.
WWWKto szuka, żeby znaleźć, nie znajdzie."
WWW/Edward Stachura „Fabula rasa”/

9
Kiedy pewnego razu zajrzę sobie na Wery i okaże się, że Immo zaczął się specjalizować w ciężkim psychologizmie umieszczonym w miniaturach bez cienia akcji, Natasza o literaturze dyskutuje używając określeń powszechnie zrozumiałych bez pomocy słowników, a Ty, Gorgiaszu zamieściłeś prostą humoreskę z cyckami w treści, to będę wiedział – jakiś koteczek załatwił mi przeniesienie do całkiem równoległej rzeczywistości.

Żartuję sobie, bo Twoja konsekwencja w rozwijaniu swoistego sposobu wypowiedzi z jednej strony godna jest podziwu, z drugiej – rzeczywiście z chęcią pooglądałbym niezobowiązującą wycieczkę w taki, czy inny obszar, bez straty na klimacie, który potrafisz budować, jak mało kto tutaj, i który, jak mi się wydaje, jest Twoim znakiem firmowym.

Do podobnych rozważań skłoniła mnie lektura niniejszego opowiadanka, albowiem mam wrażenie, że w poszukiwaniu esencji swoich myśli bardzo mocno napiąłeś linkę, oddzielającą charakterystyczność wypowiedzi od, pardon, lekkiego manieryzmu. Na który jest zdecydowanie za wcześnie.

To, nad czym się poniżej skupię ma właśnie taki wspólny mianownik – nadbogactwo stylowe. Zaczyna się już pierwszym zdaniem:
Gorgiasz pisze:Wyniosłe, pochylone drzewo, otoczone szumiącym kręgiem menhirów jego potomstwa, które niegdyś wysunęły ku słońcu swe zieleniejące ręce z hojnie rozrzucanych nasion gałęzią dobrego siewcy, w modlitewnym ukłonie pochylało się nad niewielkim obejściem, otulając je opiekuńczym cieniem muszli Botticellego, łagodnie pełzającym między pochylonym płotem, ścianą wrośniętego w ziemię domu z krzywymi oknami zdobnymi palącą czerwienią pelargonii, a przytuloną doń starą oborą.

„Wyniosłe” a „pochylone”. Kiedy słyszę pierwszy wyraz, łopatki mi się ściągają, kręgosłup wypręża. „Pochylone” jakby spuszczało powietrze. Nie mówię o znaczeniu stricte słownikowym. Niechby drzewo miało koronę nachyloną w kierunku obejścia, albo lekko przechylało się na tę stronę, w użyciu byłyby konary, cokolwiek, co uzupełniałoby wyniosłość, nie negując jej. No i jest para „pochylone” - „pochylało się”.

„Menhiry” wprowadzają z kolei dysonans „materiałowy”, który nie byłby taki wielki, gdyby drzewo od razu było „dębem”, jakoś koresponduje podnadczasowość głazu i twardego drewna. Ale chyba w ogóle warto z „menhirów” zrezygnować, poprawiając też nieco szyk:
„Wyniosłe, drzewo, otoczone szumiącym kręgiem potomstwa, które niegdyś wysunęło ku słońcu swe zieleniejące ręce z nasion hojnie rozrzucanych gałęzią dobrego siewcy...”

Teraz ta muszla :-( Bardzo jestem uczulony na cytowanie w opisach konkretnych dzieł i konkretnych nazwisk. Dlaczego? Otóż narrator stosunkowo rzadko wychodzi z takiego zagrania obronną ręką, mnie się prawie zawsze narzuca wrażenie, że jest przemądrzały. To raz. Dwa, że opis – i do tego tak wystawny, jak to masz w zwyczaju dawać – ma obowiązek bronić się sam, podpórki są mu najnormalniej w świecie niepotrzebne. Czyli nadmiar. To dwa. Trzy – w tym konkretnym przypadku (a może nie zrozumiałem – chodzi o Wenus?) muszla niespecjalnie daje cień, jest raczej podstawą, niż przykryciem.

Domyślam się, że powtórzenie (jeszcze dwukrotnie) tego samego zabiegu z malarzami było działaniem celowym. Nie ma co się rozwodzić, w tamtych kontekstach użyte nazwiska aż tak nie rażą, aliści nie podobają mi się, tak samo, jak tu.
No więc wyrzuciłbym bez litości. I co?
„Wyniosłe, drzewo, otoczone szumiącym kręgiem potomstwa, które niegdyś wysunęło ku słońcu swe zieleniejące ręce z nasion hojnie rozrzucanych gałęzią dobrego siewcy, pochylało swą koronę nad niewielkim obejściem, otulając je opiekuńczym cieniem, łagodnie pełzającym między pochylonym płotem, ścianą wrośniętego w ziemię domu z krzywymi oknami zdobnymi palącą czerwienią pelargonii, a przytuloną doń starą oborą.”
Martwi mnie nagromadzenie imiesłowów, ale da się przejść przez zdanie bez gubienia kroku.
Gorgiasz pisze:Niezrażone(y) deptaniem mroku swego płaskiego, nieistniejącego ciała przez stado szykujących się już do snu kur, wędrujący wężowym ruchem rozłożysty cień, penetrował wszystkie zakątki niewielkiego podwórza.

„Opiekuńczy” i „rozłożysty” cień, przy czym wędrujący ruchem „wężowym”. Może dwa epitety to już troszkę przydużo?
„Penetrował” i „pełzał”. Hm. To pierwsze określenie wydaje mi się nieco bardziej dynamiczne, zatem w drugim zdaniu dodałbym coś zmiękczającego. Czyli:
„Niezrażony deptaniem mroku swego płaskiego, nieistniejącego ciała przez stado szykujących się już do snu kur, wędrujący wężowym ruchem cień, penetrował powoli wszystkie zakątki niewielkiego podwórza.”
Gorgiasz pisze:Widziana z oddali górna część bujnej korony jego macierzystego dębu, przybierała kształt przyczajonej jaszczurki z wygiętym grzbietem, rozwartym pyskiem i opuszczonym ku ziemi zwiniętym łukiem ogona, skupionej na wyczekiwanej ofierze, ukrytej w zaróżowionych wstęgach pobliskich pól.

Dąb – cień – dąb. Brakuje powiązania, oko wyobraźni lata od celu do celu. Czy nie dałoby się opisu (bardzo ładnego!) górnej części korony przenieść na początek, załatwiając całe drzewo za jednym zamachem i wchodząc w obejście razem z cieniem?
Gorgiasz pisze:Przykucnięta nieco z boku za wzniesieniem terenu, okazała stodoła z lekko zbutwiałych desek, prezentowała tylko szczytowy trójkąt podtrzymujący dwuspadowy dach, (trójkąt), w którym brakowało jednak boskiego oka.

No bo inaczej oko byłoby w dachu, nie?
Gorgiasz pisze:Złocisto rdzawe światło w tonacji późnego Rembrandta, przysiadło nań bez skrępowania, badając kąty i proporcje rozgrzanego jego ciepłem wysuniętego pokrycia, uszlachetniając chropowatość poszarzałego z upływem lat drewna i przypominając mu dawno minioną młodość, perlącą się niegdyś w nabrzmiałych kroplach pachnącego brązu spływających łez żywicy, które dawno zniknęły, choć nikt nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co z nimi stać się mogło lub musiało.

OMG :-P
Gorgiaszu, przebiłeś chyba wszystkich pisarzy, jakich mogę sobie przypomnieć. Serio; tu jest materiał na dwa zdania, przy czym nagromadzenie epitetów naprawdę – moim zdaniem – należałoby trochę rozładować. „Miniona młodość perląca się niegdyś w nabrzmiałych kroplach pachnącego brązu spływających łez żywicy” prawie mnie zabiła. Chyba z powodu kiepskiego (mojego oczywiście) przygotowania lirycznego :-)
„Złocisto rdzawe światło w tonacji późnego Rembrandta przysiadło nań bez skrępowania, badając kąty i proporcje rozgrzanego pokrycia, uszlachetniając chropowatość poszarzałego z upływem lat drewna i przypominając mu dawno minioną młodość, perlącą się niegdyś pachnącym brązem żywicy, spływającej ze słojów grubymi kroplami. Choć te dawno zniknęły, a nikt nie wiedział – i nie mógł wiedzieć – co się z nimi stać mogło lub musiało.”
Rembrandt – wiadomo :-) „Złocisto rude” - tak podpowiada edytor, aliści jakbym miał pisać po swojemu – napisałbym razem. Jak siemi nie chce sprawdzać reguły, to legenda! No, mniejsza z tym.
Gorgiasz pisze:Dwa wydłużone cienie tkwiły nieopodal, wśród rozłożystej kępy maków. Dwie pary czujnych, przenikliwych oczu i jeszcze czujniejszych uszu, rejestrowały lub stwarzały najmniejszy ruch, najcichszy szelest, każde nadchodzące zagrożenie, przeczesując kolejne warstwy czasu i przestrzeni, we wszystkich obserwowanych światach.
Nie do końca rozumiem tu rolę „stwarzania”. Przypuszczam, że chodzi o potencję kreowania wydarzeń, jednak w tym kontekście ona jeszcze nie wydaje mi się ważna, niebezpieczeństwo pożaru nie jest kreowane, przychodzi jako zewnętrzna możliwość, zobaczona przez wgląd w inne rzeczywistości. Przy czym stwarzanie „najmniejszego” ruchu (w przeciwieństwie do jego zarejestrowania) brzmi okropnie niezręcznie. To, że czteronożni czarodzieje mają też zdolności sprawcze, za chwilę i tak się okaże.
"Dwie pary czujnych, przenikliwych oczu i jeszcze czujniejszych uszu, rejestrowały lub, gdy to było konieczne, stwarzały - najmniejszy ruch, najcichszy szelest, każde nadchodzące zagrożenie, przeczesując kolejne warstwy czasu i przestrzeni, we wszystkich obserwowanych światach."
Ale i tak „stwarzanie” bym sobie darował.
Gorgiasz pisze:Rozbieganymi plamami różnobarwnych kwiatów, pozostawała wpatrzona w ciemniejący błękit wiszącego nad nią nieba, jakby szukając podtrzymujących je żerdzi lub wiary i leniwie przeliczając wolno sunące obłoki, dumnie prezentujące lekko poszarzałe, pękate brzuszki.

Gorgiaszu, tutaj zaś imiesłowów jest już, jak mi się wydaje, ponad akceptowalną normę.
„Rozbieganymi plamami różnobarwnych kwiatów wpatrywała się w ciemniejący błękit nieba, jakby szukając czegoś, co je podtrzymuje, czy to żerdzi, czy to wiary, licząc przy tym leniwie wolno sunące obłoki z lekko poszarzałymi, pękatymi brzuszkami.”

Dalej jest mniej więcej w porządku, zatrzymam się w jeszcze jednym miejscu.
Gorgiasz pisze:Wielokrotnie wędrujące słońce obejmowało szczytową ścianę starej stodoły, śniącej wówczas, że rośnie, potężnieje, kamienieje, przybierając piękno oblicza fasady jednej z katedr Moneta, zaklętej w nieprzemijaniu czasu i płomiennej, wirującej feerii barw, otoczona kręgiem pobożnych kur i wron, które wydziobując z ziemi biegający lub pełzający posiłek, biły małymi łebkami wiernopoddańcze pokłony.
„Piękno oblicza fasady”. Uch! :-P
„Wielokrotnie wędrujące słońce ciągle obejmowało szczytową ścianę starej stodoły, śniącej wówczas, że rośnie, potężnieje, kamienieje jak fasada jednej z katedr Moneta,o pięknym obliczu zaklętym w nieprzemijaniu czasu i płomiennej, wirującej feerii barw. Ciągle otaczał ją krąg pobożnych kur i wron, które wydziobując z ziemi biegający lub pełzający posiłek, pochylały swoje małe łebki w wiernopoddańczym pokłonie.”

Nie chciałbym zgrzeszyć nadmierną normatywnością tonu, wszystkie podpowiedzi są jakimiś próbami innego ułożenia łamigłówki ze słów, których nie żałowałeś.

Dobra. Tu i ówdzie są jeszcze małe zadziory do poszlifowania, aliści nie chodzi o to, żeby napisać swoje opowiadanie.

Teraz o wrażeniach. Podsumowując styl – wiesz, Gorgiaszu, odnoszę wrażenie, że chciałbyś przekazać w skali 1:1 wszystko to, co widzisz, kiedy oddajesz się malowaniu. Pozwala Ci na to bogaty zasób leksykalny, wsparty niezwykłą wyobraźnią, lecz jest moim zdaniem pewien błąd w założeniu, bowiem zostawiasz bardzo mikry margines czytelnikowi, wykładając wszystkie karty na stół. To kwestia niejednokrotnie na Wery omawiana, warto dać odbiorcy ramy dla jego własnej wrażliwości, bez wypełniania ich całkowicie, co do najmniejszego szczegółu. W przeciwnym razie nadmiar majątku zaczyna przeszkadzać.

Zaś co do zawartości myślowej – żadnych zastrzeżeń. I co do klimatu i sugestywności Twojej wizji. Snutej niespiesznie, do popijania i smakowania. Poetyckiej, malowniczej, melancholijnej, choć niepozbawionej dyskretnego humoru, miejscami najzwyczajniej – ślicznej. Idealnej do właśnie takich utworów, na pograniczu miniatury i opowiadania.

Jedna tylko sugestia: zapach. Czy tam, gdzie w zacienionych zakamarkach rosną pokrzywy i łopiany, czy tam, gdzie wywietrzała dawno żywica zostawiaw słońcu cień cierpkiej woni - wspomnienia lasu.

Miło było pobyć z futrzakami :-P i popatrzeć z ich perspektywy. Są fajne. Trochę cwane i trochę mądre. Ponadczasowe. Zastanawiające.
Miaukowi się w życiu trafiło :-P

10
Dziękuję Leszku za wspaniałą – jak zwykle – recenzję i cenne uwagi; generalnie trudno się z nimi nie zgodzić.
a Ty, Gorgiaszu zamieściłeś prostą humoreskę z cyckami w treści,
Niezły pomysł. [img]http://www.cosgan.de/images/smilie/froehlich/k025.gif[/img]
to będę wiedział – jakiś koteczek załatwił mi przeniesienie do całkiem równoległej rzeczywistości.
To możliwe.
[img]http://www.cosgan.de/images/smilie/tiere/g010.gif[/img]
oddzielającą charakterystyczność wypowiedzi od, pardon, lekkiego manieryzmu. Na który jest zdecydowanie za wcześnie.
Manieryzm – paskudna rzecz. Zawsze. Może jakoś uda mi się uchronić.
„Menhiry” wprowadzają z kolei dysonans „materiałowy”,
Tak, masz rację. Tylko że nawet nie pomyślałem o tym, bo dla mnie jest to po prostu nieistotne (wiem, że nie brzmi to najlepiej). Zarówno drzewa jak i menhiry postrzegam jako żywe istoty i – powiedzmy – ten aspekt, wysuwa się na plan pierwszy, przesłaniając inne, które automatycznie odsuwam na bok, jako nieważne i bez znaczenia.
Teraz ta muszla Bardzo jestem uczulony na cytowanie w opisach konkretnych dzieł i konkretnych nazwisk. Dlaczego? Otóż narrator stosunkowo rzadko wychodzi z takiego zagrania obronną ręką, mnie się prawie zawsze narzuca wrażenie, że jest przemądrzały. To raz. Dwa, że opis – i do tego tak wystawny, jak to masz w zwyczaju dawać – ma obowiązek bronić się sam, podpórki są mu najnormalniej w świecie niepotrzebne. Czyli nadmiar. To dwa. Trzy – w tym konkretnym przypadku (a może nie zrozumiałem – chodzi o Wenus?) muszla niespecjalnie daje cień, jest raczej podstawą, niż przykryciem.
Owszem, chodzi (teoretycznie) o Wenus (choć ona nie gra żadnej roli). W pewnym sensie chciałem upiec dwie pieczenie – najwyraźniej nie wyszło. Cień – był mi niezbędny z przyczyn kompozycyjnych, a poza tym całą wizję postrzegałem otuloną w cieniu, Chirico mi chodził po głowie – „Tajemnica i melancholia ulicy”, cień byłby bardzo zdecydowany i konkretny. Choć ta muszla też go daje. Niewielki, przyczajony, ale jest. Potrzebna mi była jednak właśnie ona, jako zamknięta, ograniczona metafora świata, jednego świata, właśnie naszego, codziennego, fizykalnego, zamkniętego w sobie i opatulonego twardą, nieprzenikalną skorupą, która jednak jest nadspodziewanie krucha (jeśli się to dostrzeże) i łatwo ją rozbić. Ale najwidoczniej nie potrafiłem tego odpowiednio przedstawić.
ma obowiązek bronić się sam, podpórki są mu najnormalniej w świecie niepotrzebne.
Z pewnego punktu widzenia masz niewątpliwie słuszność. To, że coś nie broni się samo, to oczywiście mój błąd. Tylko, że to, co określasz mianem podpórek (o ile dobrze je utożsamiam), to dla mnie są furtki, wyjścia z codzienności i z tego zwyczajnego, „normalnego” świata. „Bo to co codzienne, zwyczajne, oczywiste, ma przerażającą moc zasłaniania tego, co najważniejsze, zasadnicze, i to w sposób tak ostateczny, że nie pozwala nam już nigdy tego osiągnąć” (cytuję z pamięci, niedokładnie zapewne, za Martinem Heideggerem). Zgodzę się, że nie spełniły swojej roli, ale to kwestia techniki, formy (chybionej może), a nie tego czym w swej istocie miały być.
A ja zawsze próbuję wytknąć łeb na zewnątrz, nawet kosztem przebijania nim ściany.
Może dwa epitety to już troszkę przydużo?
Pewnie tak. Ogólnie: zaproponowane przez Ciebie wszystkie zdania, ich modyfikacje, są lżejsze i brzmią niewątpliwie lepiej.
Nie do końca rozumiem tu rolę „stwarzania”.
Odniesienie do fizyki kwantowej. Obserwacja jest tożsama z kreacją. Wszechświat (tradycyjny) nie jest czymś zewnętrznym wobec nas, obserwatorów. To swoista funkcja (w matematycznym sensie) naszej świadomości, stwarzamy go aktem obserwacji. Z drugiej strony nawiązuje to do doktryn kabalistycznych: litery i Pismo są odzwierciedleniem (nie metaforą!) Rzeczywistości, a mówiąc precyzyjniej i odrzucając nabyty balast kulturowy – są Rzeczywistością. W konsekwencji nie można na przykład przeczytać żadnej księgi łącznie ze Święta Księgą – można Ją tylko napisać. Nie można obserwować Wszechświata – można go tylko stwarzać.
Ale z literackiego punktu widzenia masz rację; nie powinno tu być „stwarzania”.
niebezpieczeństwo pożaru nie jest kreowane, przychodzi jako zewnętrzna możliwość, zobaczona przez wgląd w inne rzeczywistości.

Dychotomia. A jednocześnie antynomia. Wpływ na rzeczywistość wypływa również ze źródeł niezależnych od nas, jako obserwatorów (w wyżej przedstawionym ujęciu). Takie są fakty, ale nie znam przekonujących wyjaśnień.
Przy czym stwarzanie „najmniejszego” ruchu (w przeciwieństwie do jego zarejestrowania) brzmi okropnie niezręcznie.
Być może. Ale to kwestia formy, nie treści. Ale, tak jak wyżej, do usunięcia.
lecz jest moim zdaniem pewien błąd w założeniu, bowiem zostawiasz bardzo mikry margines czytelnikowi, wykładając wszystkie karty na stół.
To nie jest dla mnie dobra wiadomość, gdyż nie bardzo potrafię uporać się z tym problemem.
Miło było pobyć z futrzakami
Dziękujemy. [img]http://www.cosgan.de/images/smilie/tiere/k040.gif[/img] [img]http://www.cosgan.de/images/smilie/tiere/k040.gif[/img]

11
Podobało mi się, ale z małymi uwagami.

Początek:
Wyniosłe, pochylone drzewo, otoczone szumiącym kręgiem menhirów jego potomstwa, które niegdyś wysunęły ku słońcu swe zieleniejące ręce z hojnie rozrzucanych nasion gałęzią dobrego siewcy, w modlitewnym ukłonie pochylało się nad niewielkim obejściem, otulając je opiekuńczym cieniem muszli Botticellego, łagodnie pełzającym między pochylonym płotem, ścianą wrośniętego w ziemię domu z krzywymi oknami zdobnymi palącą czerwienią pelargonii, a przytuloną doń starą oborą. Niezrażone deptaniem mroku swego płaskiego, nieistniejącego ciała przez stado szykujących się już do snu kur, wędrujący wężowym ruchem rozłożysty cień, penetrował wszystkie zakątki niewielkiego podwórza. Widziana z oddali górna część bujnej korony jego macierzystego dębu, przybierała kształt przyczajonej jaszczurki z wygiętym grzbietem, rozwartym pyskiem i opuszczonym ku ziemi zwiniętym łukiem ogona, skupionej na wyczekiwanej ofierze, ukrytej w zaróżowionych wstęgach pobliskich pól.
Te dwa zdania, w moim edytorze tekstu, mają 10 linijek. 958 znaków w czymś co po dłuższym namyśle jest opisem otoczenia obory. Jakbym czytał „Nad Niemnem”... Nie wiem czy autor się popisuje czy tworzy sztukę dla sztuki. Kolejny akapit zaczynający się od wyrazu „przykucnięta” też jest groteskowo wypiękniony i rozbudowany.

Dopiero trzeci akapit jest napisany językiem, który nie trąci dla mnie pisarską butą. Zaczyna się akcja i to od razu w ciekawy sposób. Wiem, że są ludzie, którym dwa pierwsze akapity spodobają się, ale dla mnie cały tekst powinien zacząć się od trzeciego akapitu.
-Nie wypada – przytaknął drugi, zająwszy się teraz futrem na piersi.
Po „wypada” postawiłbym kropkę.

- Może zmienimy bieg tych obrazów? Przenieśmy ten dzień z innego.
Z innego czego? Nie wiem czy dobrze zrozumiałem możliwości kotów, ale bardziej zrozumiale byłoby dla mnie gdyby ten fragment:
- Może zmienimy bieg tych obrazów? Przenieśmy ten dzień z innego.
- Mrrr... Pełny rytuał trzeba by odprawić. I dźwigać cały nowy świat, a pewnie będzie ciężki. Nie chce mi się. Lepiej poprośmy boga ognia, żeby odpuścił.
Napisany był może tak:
-Może zmienimy bieg tych obrazów. Przenieśmy ten dzień z innego świata.
-Mrrr. Pełny rytuał trzeba by odprawić. Dźwigać to wszystko... pewnie będzie ciężko. Nie chce (…)
-O! Ten mieszka niedaleko – przerwał jego przyjaciel.
Postawiłbym kropkę lub wykrzyknik po „niedaleko”.

Na końcu postanowiłeś ponownie dać popis swojej elokwencji i niewątpliwemu zacięciu artystycznemu. Nie można ci zaprzeczyć warsztatu, ale...

Końcówka jest dużo lepsza niż początek, choć w jednym ze zdań znalazłem miejsce, które kompletnie bym zmienił. Przez to, że zdanie było tak rozbudowane zagubiło się coś wartego podkreślenia. Chodzi mi o ten fragment:
Teraz był już prawie sam, jedyny przyjaciel dawno przeszedł na Tamtą Stronę, ale jego cień przychodził czasem, choć rozmawiali niewiele, po prostu byli razem, to wystarczyło, to było najważniejsze, obaj znali smutek samotności i tęsknotę za wspólnym minionym, które zawsze wydaje się lepsze, piękniejsze, bo wtedy jeszcze żyły pragnienia, wtedy chciało się czegoś dokonać, dla siebie, dla innych, albo tak, po prostu.
Emocje płynące z tego fragmentu byłyby dla mnie bardziej odczuwalne gdyby przekaz był prostszy:
Teraz był już prawie sam, jedyny przyjaciel dawno przeszedł na Tamtą Stronę. Jego cień przychodził czasem, choć rozmawiali niewiele, po prostu byli razem. To wystarczyło, to było najważniejsze. Obaj znali smutek samotności i tęsknotę za wspólnym minionym, które zawsze wydaje się lepsze, piękniejsze, bo wtedy jeszcze żyły pragnienia, wtedy chciało się czegoś dokonać, dla siebie, dla innych, albo tak, po prostu.

Tak czy inaczej- bardzo mi się podobało. Gdybym czytał tą książkę to prawdopodobnie z bólem przedzierałbym się przez tysiąc znakowe opisy otoczenia obory by dotrzeć do dalszej akcji. Po prostu takie słowne fajerwerki z kilkunastoma przecinkami to nie moja para kaloszy.
Podpisano

12
Bardzo klimatyczne, podobało mi się.
Te długie zdania powodują, że opowieść się snuje, a słowa można smakować. Dość rozbudowana metaforyka, nie mówię, że nie w moim guście, ale po prostu ja to robię inaczej.

Trochę jak malowanie pędzlem, bazgram kontur i wypełniam emocją, a Ty potrafisz dopracować detale. To mi się podoba i widać talent.

Ale przyznam, że czasem ciąg słów mnie zastanawiał, wprawiał w osłupienie, bo nie wiem czy to ja źle coś odczytuję czy po prostu nie rozumiem?

O tu przykład:
Gorgiasz pisze:Zdarzało się, przechodził człowiek, przystanął nieraz, pochylił aby pogłaskać starego domownika i odgonić ciążące mu myśli przymilnym mruczeniem.
Dla mnie w tym fragmencie to człowiek mruczy... Ale może tak ma być? :D

Gorgiasz pisze:A potem znów siedziały razem, nieuchwytnie rosnące i malejące z upływem godzin dwa nieruchome, milczące cienie, długo, bardzo długo, czasem w dzień, czasem w nocy, w blasku słońca, w blasku księżyca.
Bardzo, bardzo podoba mi się ostatnie zdanie. :mrgreen:

13
Gorgiasz pisze:Manieryzm – paskudna rzecz. Zawsze. Może jakoś uda mi się uchronić.

Uda, uda :-) Ty jesteś świadomym twórcą, zdającym sobie sprawę z wagi słowa, przebierającym w koszyku w poszukiwaniu tego właściwego.

A wiesz, takie ważne zagadnienie wychodzi, choć nie jest żadnym odkryciem. Chodzi mi o mękę twórcy związaną ze sformułowaniem myśli. Wydaje mi się, że występuje przynajmniej na trzech poziomach: po pierwsze – przełożenie wyobrażeń na język, po drugie - „literackość” owego przełożenia, i po trzecie – ewentualne koncesje na rzecz czytelnika. Przy szybkiej narracji, związanej z akcją, dzianiem, przemieszczaniem w przestrzeni i czasie, sprawozdawczym w gruncie rzeczy, w grę wchodzą dwa początkowe poziomy, zresztą nie sprawiają na ogół aż takich problemów. Górki zaczynają się piętrzyć wtedy, gdy to, co autor chce napisać musi dźwigać na plecach więcej, niż jedno znaczenie, kiedy szyfruje się w przekazie linki do myśli autorskiej.

Zdania, które próbowałem poprawiać na drugim poziomie mogą, a nawet muszą, gubić połączenia, bo te zaszyfrowane są zbyt głęboko, albo, bardzo przepraszam, nie dość umiejętnie, żeby nie sprawiały wrażenia zadziorów, naruszających gładkość materii narracji.

Przyjrzałem się dokładniej Twojej wymianie poglądów ze Szczepanem i w gruncie rzeczy – pomijając kwestie filozofii poznania – zastanawiasz się nad tym, czy warto rezygnować z wieloznaczności, żeby dotrzeć do czytelnika lepiej z choćby okrojonym, ale w dalszym ciągu delikatnie otwierającym furtki do innych znaczeń i światów, komunikatem, czy skupić się wyłącznie na najwłaściwszej werbalizacji myśli, czy też w końcu uporczywie łączyć jedno i drugie, męcząc materię do pożądanego skutku. Mnie się wydaje, że warto również coś zrobić dla tego czytelnika, który – jak sam zauważasz – nie musi dzielić Twoich doświadczeń, więc i świadomości, zatem podrzucenie mu jakiej wersji sprytnie zakamuflowanego koła ratunkowego, drabinki, sznurka, którego mógłby się trzymać podążając za Twoją myślą.

Niełatwe dylematy. Co widać, kiedy dokładniej wyjaśniasz zamierzenia i można je porównać z gotowymi, napisanymi przez Ciebie zdaniami.
Gorgiasz pisze:Zarówno drzewa jak i menhiry postrzegam jako żywe istoty i – powiedzmy – ten aspekt, wysuwa się na plan pierwszy, przesłaniając inne, które automatycznie odsuwam na bok, jako nieważne i bez znaczenia.

Tylko, widzisz, „żywość” jaką przedstawia sobie czytelnik w oczywisty sposób protestuje przeciwko takiemu jej przez Ciebie pojmowaniu, tu mamy gęstą strukturę, nieruchomość, niepodzielność, czas rozciągnięty poza życie pokoleń, ówdzie – wzrost, ciepło, dzielenie się, rozmnażanie, zmiany możliwe do zarejestrowania w czasie jednego życia. Żeby pokazać wspólnotę, trzeba by czegoś specjalnego, trzeba by zapożyczyć skądś, z innego układu cechę wspólną (sznurek, o którym pisałem wcześniej). Nie twierdzę, że się nie da, sądzę, że to cholernie trudne, zwłaszcza bez przeciągania na ileś kolejnych zdań.
Gorgiasz pisze:Choć ta muszla też go daje. Niewielki, przyczajony, ale jest. Potrzebna mi była jednak właśnie ona, jako zamknięta, ograniczona metafora świata, jednego świata, właśnie naszego, codziennego, fizykalnego, zamkniętego w sobie i opatulonego twardą, nieprzenikalną skorupą, która jednak jest nadspodziewanie krucha (jeśli się to dostrzeże) i łatwo ją rozbić.
Rozumiem. I znowu – niesłychanie ambitne zadanie, raczej niezamykalne w jednym zdaniu. No i do tego jest jakimś naruszeniem świata przyrody, w którym się poruszasz, tak proste zapożyczenie ze świata kultury. Kawałeczek dalej w opowiadaniu poradziłeś sobie z podobnym problemem świetnie, bardzo naturalnie łącząc szczytowy trójkąt stodoły z boskim dozorem.
Gorgiasz pisze:Odniesienie do fizyki kwantowej. Obserwacja jest tożsama z kreacją. Wszechświat (tradycyjny) nie jest czymś zewnętrznym wobec nas, obserwatorów. To swoista funkcja (w matematycznym sensie) naszej świadomości, stwarzamy go aktem obserwacji.

OK, nie jest tragicznie, bo intuicyjnie gdzieś tam zbliżyłem się w swoim rozumieniu do Twoich intencji, a przynajmniej poletka, które tam uprawiasz. Aliści potrzebne byłoby – znowu – jakieś poboczne, bardzo przemyślne zdanie, wtrącenie, które ujmie problem dokładniej, nie burząc literackiego porządku.

I tak dalej.

Skądinąd wiemy, że „literackość” jest po trosze produktem ubocznym Twoich zamiarów. Może się okazać (nasza rzeczywistość bywa dowcipna), że poniesiesz klęskę jako myśliciel, filozof, z przekazem poruszający się na gruncie fundamentalnych znaczeń, co stukrotnie wynagrodzą czytelnikom literackie właśnie walory Twoich tekstów. Z kreacją nastroju na czele. Sam nie wiem, czy tego Ci życzyć, ale - osobiście - wcale nie byłbym z tego powodu przerażony.

Dlatego
Gorgiasz pisze:To nie jest dla mnie dobra wiadomość, gdyż nie bardzo potrafię uporać się z tym problemem.

być może proste liczenie na palcach imiesłowów i przymiotników mogłoby dać system ostrzegania przed grożącym niebezpieczeństwem :-)
tsjones pisze:Te dwa zdania, w moim edytorze tekstu, mają 10 linijek. 958 znaków w czymś co po dłuższym namyśle jest opisem otoczenia obory. Jakbym czytał „Nad Niemnem”...
No ale, ale... to obelga jest? Ta Orzeszkowa? Zabrania się - nie wolno? :-P
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”