Tak na zakończenie - spośród tego, co wrzucałam na Wery, jedyny fragment żywcem wyjęty z tej części, którą uznaję za gotową. Tak piszę i inaczej już nie będzie (pomijam poprawki redakcyjne).
Zdecydowanie 18+ Seks, jak to ładnie ujęła Thana, nieprawomyślny, więc jeśli ktoś łatwo się gorszy, nie polecam.
Na tej fotografii jest dużo światła, niezbyt jaskrawego, dobrego do ujęć portretowych. Przesącza się przez cienką zasłonę w oknie, zapala błyski w splątanych włosach.
Brian zwany Rudzielcem. Wiewiórcze pierścienie wokół piegowatej, kościstej twarzy. Przejrzyste oczy, w świetle zielonkawe, w cieniu zmieniające barwę na szarą. Irlandczyk.
Wyjechałem na kurs lutniczy w Londynie. Musi być w kapeli ktoś, kto potrafi zająć się instrumentami – zadecydował Armin. – To bez sensu, ciągle szukać jakiegoś fachmana, a to od rebeku, a to od fidel, a to od cytry… Wyregulować, nastroić, zakonserwować, bez przerwy gdzieś wydzwaniać i błagać, bo wszyscy łaskę robią. Żebyśmy tak chociaż strunowe mieli pod kontrolą. Till, przecież ty w konserwatorium chodziłeś na instrumentalistykę?
Na instrumentalistyce uczyłem się o fletach i obojach, bo taki akurat był wtedy program dwóch semestrów. Ale niech tam. Italiani zawsze sami dbali o sprzęt, skorzystałem przy nich więcej, niż na studiach, palce mam sprawne i potrafię majsterkować. Kto pomagał Fabianowi przy naprawie tej pięknej, arabskiej lutni Armina? Samowystarczalni nie będziemy nigdy, lecz jako pierwsza pomoc mogę się przydać. Wyszperałem informacje o kursie, organizowanym przez Towarzystwo Miłośników Instrumentów Dawnych, Armin zaś opłacił koszty z pieniędzy przeznaczonych na inwestycje.
Londyn pławił się w kwietniowym słońcu, lecz rankami dziewczyny paradowały z gołymi łydkami posiniałymi z zimna. Dopiero po południu ulice się nagrzewały. Na skwerze przed kamieniczką Towarzystwa jaśniały kępy żonkili, a przez otwarte okna napływał przenikliwy zapach rozwijających się liści. Zajęcia od dziewiątej do siedemnastej, z przerwą na lunch, dwadzieścia osób z całego świata, teoria budowy chordofonów, ćwiczenia praktyczne w warsztatach, analiza traktatów o lutnictwie… To najbardziej mnie wciągnęło, pouczenia i rady dawno umarłych mistrzów, wsparte rycinami, których sens ujawniał się powoli, w drobiazgowej analizie niezliczonych szczegółów. Po tygodniu dostałem zgodę na nocną lekturę starodruków w bibliotece na poddaszu kamieniczki. Postanowiłem dobrze wykorzystać te sześć tygodni. Czasem nie chciało mi się wracać do obskurnego hoteliku i wtedy świt zastawał mnie wyciągniętego na wąskiej kanapie w pokoju bibliotekarzy, na zapleczu czytelni.
Sala muzyczna wieczorami należała do Rudzielca. Ćwiczył śpiew, akompaniując sobie na gitarze barokowej. Prosto z Londynu wybierał się na jakiś konkurs, a w pensjonacie, gdzie mieszkał, jego próby przeszkadzały współlokatorom. W przerwach zaglądał na górę. Pogadywaliśmy trochę o życiu, trochę o muzyce. Rudzielec martwił się. Niedawno miał poważne kłopoty z gardłem i chociaż głos mu już prawie wrócił do formy, to jednak lekarz zalecał ostrożność. Dlatego wybrał się na ten kurs; gdyby nie mógł śpiewać, zawsze pozostałby mu jeszcze instrument, a w ostateczności lutnictwo, ale nie, jednak nie, życie bez śpiewu to okropna perspektywa…
Potrafił mówić z przejęciem, jego oczy zaś nabierały wtedy wyrazistości.
Rozumiałem go. Wokaliści zawsze są trochę pokręceni; los ich obdarzył hojnie, lecz w zamian uzależnił od kaprysów ciała. Nic dziwnego, że tak skupiają się na sobie, każdy solista to egotyk, choćby nawet z natury był bezkonfliktowy, jak Armin. Dobrze, że moja przyszłość nie zależy od byle przeziębienia czy chrypy, która się wzięła nie wiadomo skąd.
Rozmowy podlewaliśmy hiszpańskim winem, kupowanym w barze na rogu. Mój angielski nabierał płynności i rozumieliśmy się coraz lepiej, nie tylko na poziomie językowym. Kiedy Rudzielec dowiedział się, że jestem Polakiem, natychmiast skojarzył: Penderecki i Siedem bram Jerozolimy. Tak, w takim oratorium mógłby śpiewać. Współczesność to nie jego działka, lecz psalmy zabrzmiały tam naprawdę przejmująco. Penderecki był mi obojętny, o prawykonaniu miałem nikłe pojęcie – tyle, co z telewizji, bodajże w styczniu pokazywali migawki z Jerozolimy, grali symfonicy berlińscy – i poczułem się trochę niepewnie. Rudzielec potrzebował jednak raczej słuchacza, niż rozmówcy i często wekslował w stronę polityki. Kibicował Tony’emu Blairowi, a kiedy wieczorem drugiego maja okazało się, że Partia Pracy nie tylko wygrała wybory, ale ma szanse na absolutną większość parlamentarną, skoczył do baru po dodatkową porcję trunku. Przy okazji kupił cztery tortille. Rozłożyliśmy się na dywanie – strach było usiąść z jedzeniem przy stole założonym książkami – jedliśmy cienkie placki zwinięte w rożek, dmuchając na gorące nadzienie, piliśmy wino i było nam coraz weselej. Rudzielca wcale nie obeszło, że minęła pora odjazdu ostatniego pociągu metra. Oparł się plecami o siedzisko kanapy i zajął rozkładem sił w parlamencie. Liczył na zmiany. Nie dlatego, żeby jego własny los zależał od wyniku tych wyborów, skądże znowu, jest obywatelem niepodległego państwa i nawet nie ma rodziny w Ulsterze, ale to duża rzecz i nareszcie jakiś zwrot po latach zastoju. Może szansa na porozumienie pokojowe?
– Ale, co ja ci tu będę gadał – machnął w końcu ręką. – Tak tylko, bo… no, jednak mnie to bierze. U nas ludzie tym żyją, trudno się przestawić. I w ogóle… Bo my tutaj w intonacjach sobie siedzimy i alikwotach, a ja czasem myślę, że ten cały barok i reszta, to taki rodzaj… czy ja wiem? Oderwania od prawdziwego świata?
– Eskapizm – mruknąłem. Mi również zdarzały się podobne refleksje, w końcu nasze uparte buszowanie w przeszłości jeszcze bardziej odległej było znakiem wyborów nie tylko muzycznych. – Ale przecież ludzie tego również potrzebują – dorzuciłem ostrożnie. – To wcale nie jest fanaberia, żadne pięknoduchostwo. Nawet w czasie wojny przychodzą słuchać. Mam takich kumpli, niedawno dołączył do nich chłopak z Sarajewa. Opowiadał, że grali tam w każdy weekend. Zimą bez światła, bez ogrzewania, cały czas pod ostrzałem, ale jednak. Jak się nie dało inaczej, to choćby w prywatnym mieszkaniu, na ulicach się przemykali pod ścianami, żeby dojść, a koncert musiał być.
– Prawda? – Rudzielec znowu się ożywił. – To dlatego, że muzyka jest taka pierwotna, wyrasta z najbardziej podstawowych instynktów. Nie można jej wykorzenić, w żadnych warunkach.
Na policzki wystąpiły mu rumieńce, a ruchy nabrały miękkości.
– Dobrze się z tobą rozmawia, Till. Ty dużo rozumiesz.
Pokiwałem głową. Nigdy nie miałem ochoty, żeby opowiadać o sobie. Ot, tyle tylko, co niezbędne. Ale słuchać, czemu nie? Zwłaszcza, że Rudzielec mówi niegłupio. Do tego wszystko po nim widać: entuzjazm, rozdrażnienie, troskę. Bardzo jest czytelny, to ułatwia kontakt. Lubię ludzi wyrazistych, gdyż oszczędzają kłopotów z rozpoznawaniem intencji.
Znowu nalał wina do kubków.
– Ja tu jeszcze coś mam – wyciągnął z plecaczka torebkę mini batoników. Mars, Snickers, Bounty, nie dłuższe, niż pół palca. – Chcesz?
– Bounty – przełknąłem ostatni kęs tortilli i rozejrzałem się bezradnie. Palce miałem wymazane pomidorowym sosem, który wyciekał z placka. Rudzielec roześmiał się. Wyłuskał batonik z opakowania i włożył mi do ust. Sięgnął po serwetkę dołączoną do placków. Starannie wytarł mi palce, jeden po drugim. A potem przyłożył je sobie do policzka.
– Ej, no co ty? – chciałem uwolnić dłoń, lecz Rudzielec wzmocnił uścisk.
– Ja? Nic – wysoko uniósł brwi. Ciągle się uśmiechał. – Skądże znowu, zupełnie nic.
Rankiem obudziłem się całkiem nagi na dywanie, tuż obok kanapy, na której zwykle czytałem książki. Na ramieniu czułem ciężar głowy Rudzielca. Wbiłem wzrok w siatkę spękań na suficie i próbowałem skupić się nad łańcuchem przyczyn, które sprawiły, że znalazłem się właśnie w tej pozycji. Dlaczego nie cofnąłem ręki i pozwoliłem, żeby jego usta przywarły do wnętrza mojej dłoni? Jaką rolę odegrało w tym czerwone, cierpkie wino? I czy w ogóle odegrało? Gdyby to była sprawka wina, nie pamiętałbym przecież, co się zdarzyło, zanim zapadłem w sen. A pamiętam dokładnie, chwilę po chwili. Chyba każdy swój gest i każde poruszenie. I ten dreszcz, który przeniknął mnie na wskroś, najdosłowniej aż po czubki palców.
Rudzielec otwiera oczy, jego spojrzenie, przez moment puste i nieobecne, nabiera wyrazistości. Przeciąga się z lekkim westchnieniem, obraca na bok i wsuwa dłoń między moje uda. Ogarnia mnie drugą ręką i przyciąga do siebie.
Blade światło wstającego dnia nie unieważnia nocy. Nie uciekamy wzrokiem, nie ubieramy się pospiesznie, w zakłopotaniu, że mogło się zdarzyć coś tak idiotycznego, taki wybryk nie kontrolowany, godny smarkaczy z podstawówki, którzy dopiero zaczynają poznawać własne ciała i sprawdzają ich możliwości. Nie, leżymy ciasno objęci, patrząc na siebie uważnie, badawczo. W końcu Rudzielec unosi się na łokciu i pociąga mnie za kosmyk nad czołem. A potem całuje w szyję.
– Powtórzymy?
Zanim przyjdzie pracownik obsługi, zdążymy się ubrać i wymknąć na kawę do tego samego baru, gdzie wieczorem kupujemy wino. Przed dziewiątą wrócimy na zajęcia. Kiedy zaproszony mistrz lutnictwa opowiada o najlepszych rodzajach drewna, z którego buduje się korpusy wiol, nabieram pewności, że to nie była chwila pijanego zapomnienia. Rudzielec siedzi blisko okna, jasny i chłodny pomimo płomienistej aureoli. Wydaje się całkowicie skupiony na tym, co mówi stary lutnik i tylko czasem, kiedy napotyka moje spojrzenie, kącik jego ust unosi się uśmieszkiem. Podczas przerwy, pogryzając herbatniki i pijąc herbacianą lurę z automatu, rozmawia z dwójką Szwedów od rekonstrukcji muzycznych. Wesoło im, co chwila wybuchają śmiechem. Trzymam się z daleka. Stawiam kubek na parapecie i wpatruję się w skwer za oknem, jakby staruszka na ławce i dwie matki spacerujące z wózkami po żwirowych ścieżkach dawały nadzieję na jakiś ekscytujący performance. Właściwie chciałbym wyjść i zaszyć się gdzieś daleko od ludzi. Przed końcem pierwszej tury wstaję i wymykam się na lunch, starannie omijając te miejsca, gdzie zwykle chodzą kursanci. Trafiam do jakiegoś fast foodu z imponującą galerią fotografii nad ladą, lecz na nic nie mogę się zdecydować. Nie czuję głodu, gardło mam zasznurowane. Dopiero dwa szybkie kieliszki brandy w pubie sprawiają, że trochę się rozluźniam. Wracam do pustej jeszcze sali wykładowej, zajmuję swoje miejsce i zapadam w półsenne odrętwienie, z którego wyrywa mnie gwar głosów na schodach. Dzisiaj mamy jedynie wykłady, więc mogę pozorować skupienie, podczas gdy w głowie strzępy myśli krążą chaotycznie, przeplatane migawkowymi obrazami minionej nocy. Tuż przed piątą, odbierając z rąk bibliotekarki kolejny starodruk widzę, że Rudzielec zagląda do biblioteki. Upewnia się?
Znowu zostajemy tylko we dwóch.
Rudzielca cechowała nieco przewrotna gracja kochanka świadomego swych możliwości i umiejętnie stopniującego wrażenia. Traktował moje ciało jak cenny instrument, ja zaś odkryłem, że tego właśnie pragnę. Pod dotykiem jego palców przestrajałem się, jakbym od pospolitego, wspólnego dla wszystkich dźwięku a¹ przechodził gdzieś niżej, powiedzmy, o kwintę i dopasowywał się do nowej tonacji. Błyskawicznie ustalił się pomiędzy nami modus vivendi. W ciągu dnia zamienialiśmy najwyżej kilka banalnych zdań, nie wychodziliśmy razem na lunch ani kolację. Wieczorami z narastającą niecierpliwością nasłuchiwałem, kiedy na dole wybrzmią ostatnie frazy Giardiniego albo Marenzia. Kolejna przerwa, czy wreszcie już koniec? Chodnik na schodach tłumił odgłosy kroków, dopiero skrzypnięcie drzwi za plecami było sygnałem, że czas odłożyć książkę, którą i tak jedynie kartkowałem. Chłodne dłonie Rudzielca szybko się rozgrzewały. Na dotknięcie jego warg moja skóra odpowiadała dreszczem, a gdzieś w głębi trzewi wzbierała fala gorąca, po paru chwilach podpływając aż po samą skórę. Niewiele potrzebowałem, żeby odsłonić się całkowicie i z niepojętym pośpiechem odpowiadać na wezwanie drugiego ciała. Ciała takiego, jak moje.
Nie zataiłem przed Rudzielcem, że jestem żonaty, i że kobiety mnie pociągają.
– Szkoda – westchnął. – Ale to jakieś nieporozumienie, naprawdę. Ty przecież jesteś stworzony do miłości z mężczyzną. Kiedy już będziesz tego pewny, pamiętaj o mnie.
Stworzony do miłości z mężczyzną? Mam dwadzieścia cztery lata i do tej pory znałem seks wyłącznie z kobietami. To mi wystarczało, nie mam temperamentu poszukiwacza przygód. Gdyby jakiś następca Kinseya zapytał mnie, co sądzę o seksie, odpowiedziałbym krótko: przereklamowany. Sprawa fizjologii i hormonów, wrażenia silne, lecz szybko przemijające, zależne od składu krwi, od tych różnych dziwnych substancji o łacińsko brzmiących nazwach. Może u mnie ich poziom nie był aż tak wysoki, żebym potrzebował ciągle nowych pól ekspresji. Nie zgłębiałem własnych doznań. Kobiety nie dały mi odczuć, że w czymś je zawodzę – nawet z Aiszą poszło mi dość gładko, zważywszy, jaki byłem wtedy zielony – uznałem więc, że wszystko jest, jak należy. Dlatego teraz czuję się zdezorientowany, chociaż ciało już wie, już rozpoznało i domaga się łapczywie: więcej! Chyba trzeba wierzyć własnemu ciału? Porozmawiałbym o tym z Brianem, ale on, zwykle taki gadatliwy, nagle nie ma ochoty do zwierzeń. Nie zapytał nawet: miałeś chłopaka przede mną? Albo: jestem twoim pierwszym?
Tak, jesteś moim pierwszym. Nie, nie powiem tego głośno. Jak to brzmi!
– Nie odwracaj głowy – mówi cicho Rudzielec i przytrzymuje mój podbródek. W jego wzroku rozbawienie miesza się z odrobiną czułości. – Chcę widzieć twoją twarz. To niesamowite, jak ty się zmieniasz…
Wiem, że się zmieniam, chociaż nie widzę własnej twarzy, a i jego też nie, bo zamykam oczy. Czuję tę zmianę całym sobą. Zdumiewam się, że wszystko przyszło tak niespodziewanie, bez wcześniejszych sygnałów. A może były, lecz je przeoczyłem? Czy to możliwe, żeby przez tyle lat trwać w niewiedzy? Skąd bierze się ten impuls, z jakich niedostępnych głębin pochodzi i co właściwie oznacza?
Owszem, wcześniej dostrzegałem urodę mężczyzn. Kiedy sześciu facetów przebiera się we wspólnej garderobie, nietrudno rozpoznać, kogo natura stworzyła do przyciągania pożądliwych spojrzeń, a kto na zawsze pozostanie misiem Paddingtonem, niechby nawet wystrojonym w aksamity i brokaty. W moim respekcie dla kształtnych ciał nie kryły się jednak żywsze emocje, nic bardziej osobistego. Przynajmniej tak mi się zawsze wydawało.
– Chodź – Rudzielec bierze mnie za rękę. Schodami tonącymi w ciemnościach idziemy piętro niżej, do przebieralni obok sali muzycznej. Zapala lampkę nad wielkim lustrem z ruchomymi skrzydłami. – Popatrz. – Stajemy naprzeciw szklanej tafli, on tuż za mną, lekko na ukos. Obejmuje mnie. – Dobrze razem wyglądamy, prawda?
Widzę nasze zwielokrotnione odbicia, na wprost i z obu boków równocześnie.
Tak, dobrze razem wyglądamy. Wyższy ode mnie, chudy i kościsty, rudowłosy faun urodził się po to, żeby uwodzić i sprowadzać na złe drogi. To dlatego ma tyle wdzięku w ruchach i w uśmiechu. A ja? Uważnie przypatruję się własnemu ciału: jest dokładnie takie samo, jak zawsze. Jak wtedy, gdy jeszcze nie miałem pojęcia o niczym. Nagła zmiana nie naznaczyła go żadnym śladem. Potrząsam głową. Ech, bzdury, co właściwie chciałbym odnaleźć, szkarłatne piętno na czole, widomy znak grzechów lubieżności i cudzołóstwa?
Nieraz stałem przed takim lustrem i też nie w pojedynkę; przed wyjściem na scenę zawsze sprawdzamy swój wygląd, więc przywykłem do taksujących spojrzeń. Teraz jedynie ta całkowita, podwójna nagość, bezwstydna i niewinna równocześnie, przenosi nas w zupełnie nowy wymiar, intymny i nasycony pragnieniem.
Rudzielec odgarnia mi włosy i zaczyna całować kark. Powoli schodzi coraz niżej wzdłuż kręgosłupa, aż wreszcie obraca się, klęka i na chwilę przywiera policzkiem do tego miejsca, gdzie z kędzierzawego runa wynurza się nasada twardniejącego członka. Przesuwa wargami po jego grzbiecie. Zanurzam dłonie w miedziane pierścienie. Tak. Zamykam oczy. Nie chcę oglądać swojej twarzy odmienionej pożądaniem ani pantomimy ciał połączonych ze sobą w niekończącej się serii odbić. Tak, Brian, właśnie tak. Z całej siły wbijam palce w twarde ramiona, szukając oparcia, kiedy serce zaczyna jakieś obłąkańcze staccato, spotęgowane pulsowaniem krwi w uszach. Odchylam głowę, chwytam powietrze krótkimi haustami. Zaciskam palce. Tak, Brian. Teraz. Mocniej. Jeszcze trochę. Mocniej. Tak. Właśnie tak. Oooch…
Opadam na podłogę i przywieram twarzą do jego ud. Na plecach czuję lekki dotyk palców, wędrujących bez pośpiechu po skórze zroszonej potem.
Brian był zręcznym taktykiem: nie szukał szybkiego zaspokojenia, jakby dla siebie chciał niewiele. Właściwie nic. Skupiał się na tym, co mógł dać. Gdy leżeliśmy przepleceni, poznawałem wartość lekkich muśnięć i dotknięć pozornie przypadkowych, lecz nieomylnie odnajdujących najbardziej wrażliwe zakamarki ciała. W pewnym sensie, ten rudowłosy chudzielec był kochankiem idealnym, hojnym i niestrudzonym. Zafascynowany, coraz śmielej prowadziłem własne poszukiwania: skoro na mnie tak działa ten repertuar dotykowych czułości, to czy na niego też? Szybko okazało się, że też. Relacja, choć nadal niesymetryczna, stała się wzajemna.
Wychodziliśmy z bibliotecznego azylu, kiedy ruszały pierwsze pociągi metra. Wracałem do siebie, żeby pod prysznicem zmyć jego zapach, niepodrabialną mieszaninę woni rozgrzanego naskórka, nasienia i vetiveru. Syciłem się nią, dopóki byliśmy razem, lecz potem dręczyła mnie myśl, że zapachowa koniunkcja naszych ciał jest rozpoznawalna dla każdego, kto podejdzie bliżej. Nie mogłem na to pozwolić. A zatem, najpierw letnia woda (do gazowego piecyka trzeba wrzucać monety, żeby go uruchomić, a i tak nigdy nie nagrzewa się porządnie), później zaś trochę balsamu na osuszoną skórę. Przybliżałem twarz do zapryskanej tafli lustra i surowo patrzyłem sobie w oczy. Znowu nic nowego, szarość ta sama, co zawsze, w otoczce ciemnych rzęs. Czy tak wyglądają oczy cudzołożnika? I… i kogo jeszcze? Pedała? Cioty? No nie, przecież nie. W pokoju wślizgiwałem się w białą, nieprzyjemnie śliską pościel. Zasypiałem na krótko, gdyż zajęcia zaczynały się wcześnie.
– Właściwie moglibyśmy pójść do klubu – mówi Rudzielec któregoś wieczoru. Nie widząc reakcji, wycofuje się. – Jak nie chcesz, to nie.
Nie wiem, czy chciałbym pójść do klubu. Wiem, że takie istnieją. W każdym przewodniku można znaleźć ich listę, krótszą bądź dłuższą, w zależności od kompetencji autora. Nie mam nic przeciwko klubom. Lepiej jest iść tam we dwóch, na pewno, odpada wtedy skrępowanie nowicjusza. Mamy tu jednak własną przestrzeń, zastrzeżoną tylko dla nas. Czego mielibyśmy tam szukać? Potwierdzenia, że jesteśmy parą? Swobody w ujawnianiu, że przy stoliku siedzą nie koledzy ze studiów albo kumple z boiska, jak w zwykłym pubie, lecz mężczyźni połączeni węzłem najbardziej intymnym? Bo chyba nie nowych ciał, które dołączyłyby się do nas w poszukiwaniu zaspokojenia?
A poza tym, to byłoby jak przybicie stempla.
– Ja chcę tylko ciebie – mówię w końcu, zły, że nie potrafię znaleźć zgrabniejszych słów.
Rudzielec przytakuje. – O kay. Nie wydaje się rozczarowany, raczej pobłażliwie rozbawiony. Wichrzy mi włosy. – Ty szczeniaku…
Tak, jestem szczeniakiem, nieporadnym i ostrożnie badającym skrawki nowego terenu. Wiem, że chcę Rudzielca, to na pewno. Nie wiem natomiast, czy to pragnienie obejmuje wyłącznie jego, czy też rozciąga się na innych mężczyzn. Wolę tego nie sprawdzać. Muszę mieć czas, żeby się oswoić i ponownie odnaleźć we własnej skórze. Nasze odczucia są nieprzystawalne, jego nic nie wytrąca z kolein, po których swobodnie poruszał się już od dawna. Może zresztą zawsze był bardziej świadomy i od samego początku wiedział, że dziewczyny to nie jego genre? Tymczasem ja nadal nie mam żadnej pewności.
Myśl o doświadczeniu Rudzielca wywołuje ostrzegawcze ukłucie. Nie używamy prezerwatyw; wszystko przecież stało się nagle i niespodziewanie. Pytanie o gumkę byłoby teraz niczym krok w tył albo odmowa kredytu. Nie da się oddzielić przezorności od nieufności, a przecież powinniśmy sobie ufać. A może nie? Gdzie, w jakich miejscach i z kim Rudzielec gromadził te umiejętności, które teraz tak wspaniale procentują? Czy zostawiły w jego ciele złowrogi ślad?
Po powrocie do Wiednia będę musiał zrobić test. Po powrocie może zdarzyć się wszystko.
Do końca kursu dużo się dowiedziałem. Noce z Rudzielcem były tak odmienne od erotyki, jaką znałem wcześniej, a przy tym tak bardzo wyłączone z codzienności, że nawet nie potrafiłem wyhodować w sobie poczucia winy, że zdradzam Elizę. Zdrada? Czy aby na pewno? Raczej krótka, potajemna wycieczka do egzotycznego kraju, gdzie kobiety nie mają dostępu, odwiedziny w erotycznej Nibylandii, którą szybko będę musiał opuścić.
Termin powrotu miałem przecież ustalony od początku.
W połowie maja odwołałem rezerwację lotu do Wiednia i kupiłem bilet na pociąg, Eurocity Londyn – Harwich – Hoek van Holland – Amsterdam. Tam czekała mnie przesiadka do Innsbrucka i wreszcie do Wiednia. Trzy godziny w samolocie to stanowczo za mało na przejście mostu między światami, które nigdy nie powinny mieć ze sobą żadnych punktów stycznych. Na aklimatyzację potrzeba czasu. Chciałem, żeby podróż trwała długo, chciałem zasypiać w fotelu, narzekać na niewygody długiego siedzenia i kołysanie promu, wychodzić na korytarz, żeby rozprostować nogi i do wagonu restauracyjnego, żeby zjeść coś z tych dań o smaku waty, podawanych przez zmęczony personel. Zadzwoniłem do Elizy. Kochanie, wrócę dwa dni później. Nie, nic się nie stało, muszę tylko załatwić jedną sprawę w Amsterdamie. Nic takiego, nie martw się. No to do zobaczenia. Pa.
Na Victoria Station przyjechaliśmy wprost z mojego hotelu, gdzie zakończyliśmy wieczór po rozdaniu dyplomów kursu. Późne popołudnie jest bezsłoneczne i bezbarwne. Rudzielec nie uśmiecha się. Ma twarz pobladłą z niewyspania, oczy w czerwonych obwódkach i suche, obrzmiałe wargi. Myślę o znakach na jego ciele, łukowatych pieczątkach ukąszeń i podbarwionych krwią śladach pocałunków. Sam też jestem tak naznaczony, te starsze zaczynają już zanikać, lecz w ciągu ostatnich paru godzin rozkwitły nowe, bezwstydnie jaskrawe, bijące w oczy swą intensywnością.
– Till…
Jeżeli powie, żebym został, zostanę.
– Till, my nie możemy się zgubić. Pamiętaj.
– Nie, Brian, nie zgubimy się. Na pewno.
Mam przecież jego wizytówkę. Sam nie zadbałem o taki detal, nigdy jeszcze nie zamawiałem osobistych wizytówek, więc tylko na kartce wyrwanej z notesu nabazgrałem swój adres, numer telefonu i adres mailowy. Brian starannie złożył kartkę i wsunął do portfela.
Przeciągły gwizd, lekki trzask drzwi zamykanych automatycznie i szary peron zaczyna umykać do tyłu. Pierwszy krok, żeby się zgubić, już został zrobiony.
Pociąg toczy się przez londyńskie przedmieścia, te wielkie połacie chaotycznej i dziwnie prowincjonalnej zabudowy, a ja zaczynam tęsknić. Nie pozwalam sobie na rozmyślania, wyciągam Music Review przezornie kupiony w dworcowym kiosku i długo wpatruję się w każdą stronę, lecz wszystkie połączenia neuronów przesyłają do mózgu identyczny sygnał, bolesny i monotonny, niczym drobne ukłucia setek igieł. To ciało tak protestuje, świadome, że nagle zostało odcięte od źródła ożywczej energii. Arytmetyka pragnienia jest banalnie prosta: musisz dostać więcej, niż potrzebujesz, inaczej nigdy nie poczujesz się nasycony. Tymczasem z każdym kilometrem powiększa się różnica pomiędzy pragnę i dostaję, aż wreszcie gdzieś na środku La Manche zbliża się do nieskończoności. I tak już pozostaje. Na Amsterdam Centraal następnego ranka przyjeżdżam znużony. Przede mną dziesięć godzin oczekiwania na pociąg do Innsbrucka. Zostawiam walizkę w przechowalni i wychodzę do miasta. W plątaninie ulic na tyłach dworca bez trudu wyławiam witrynę ze skromnym szyldem. Wewnątrz, w przytulnym półmroku nasyconym mieszaniną orientalnych aromatów siedzi zaledwie paru klientów; w kącie telewizor daremnie przywabia migotliwymi obrazkami, nikt na niego nie patrzy. Oferta w karcie jest całkiem okazała, a barman chętny do pomocy, lecz wybieram najzwyklejszego jointa bez dodatków, potem drugiego, z nadzieją, że kannabinoidy zmienią coś w tym metabolizmie utraty. Oczekiwany rezultat nie nadchodzi; tyle, że rzeczywistość zaczyna się trochę oddalać, a ja sam zajmuję pozycję obserwatora wyłączonego z biegu czasu. Nie jest mi weselej, może jedynie mniej ciężko. Resztę dnia spędzam po drugiej stronie placu dworcowego, na tarasie Smits Kofiehuis, wpatrując się w brunatną wodę kanału, znaczoną słonecznymi plamami. Parę kilometrów stąd, na innej tafli kołysze się pewnie jeszcze ta barka, na której niegdyś przepłynąłem do krainy młodocianych wtajemniczeń. Ciekawe: gdyby wtedy to nie Aisza oparła głowę na moich kolanach – czy teraz byłbym w tym samym punkcie? Przymykam powieki. Fala ciemnych, lśniących włosów okrywa mi nagie uda, spływając na kolana, potem unosi się i przekształca w gęstwinę miedzianych pierścieni, by ostatecznie przybrać kształt drobnych, spiralnych zwojów, opadających na twardy, wezbrany członek. Otrząsam się. Nie ma co rozpamiętywać, przeszłość nie istnieje, a teraźniejszość pozwala się ująć w formy, które nadają przewidywalny kształt przyszłości.
W sleepingu, zanim usnę znużony rytmicznym stukaniem kół, postanawiam, że rozwiodę się z Elizą.
2
Och, w mordę jeża... On ma poczucie utraty! On? A co ja, ufna, naiwna czytelniczka, mam powiedzieć?!
Irlandzki Rudzielec. Mój ulubiony typ! Czuję się jak Kłapouchy, któremu Prosiaczek rozpękł balonik!
A poważnie (chociaż powyższe też było bardziej serio, niż na pozór wygląda) - to jest kilka zdań absolutnie zachwycających, ale jest też trochę drobiazgów do poprawki. Wrócę, kiedy będę miała więcej czasu i wyszczególnię jedno i drugie.
Ach, balonik! W moim ulubionym kolorze! W moim ulubionym rozmiarze! Ach, Prosiaczku!
Irlandzki Rudzielec. Mój ulubiony typ! Czuję się jak Kłapouchy, któremu Prosiaczek rozpękł balonik!

A poważnie (chociaż powyższe też było bardziej serio, niż na pozór wygląda) - to jest kilka zdań absolutnie zachwycających, ale jest też trochę drobiazgów do poprawki. Wrócę, kiedy będę miała więcej czasu i wyszczególnię jedno i drugie.
Ach, balonik! W moim ulubionym kolorze! W moim ulubionym rozmiarze! Ach, Prosiaczku!
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
3
Ja od razu wyrażę pewną wątpliwość, bo potem będzie mnóstwo peanów i głupio trochę. 
Tekst jest bardzo dobry, konsekwentny i nieźle skonstruowany, ALE to:
Mam też jakieś niejasne, niesprecyzowane wątpliwości co do psychologii narratora - zaraz, facet właśnie się przespał z innym facetem i... i nic? I snuje sentymentalne rozważania? Żadnej paniki, żadnego wyparcia? Dziwne mi się to wydaje. Ale muszę to przemyśleć.
Ogólnie tekst w nie moim klimacie, ale jestem pod wielkim wrażeniem warsztatu. Serio, to jest klasa. I się go czuje nie tylko w słowie, zdaniu, ale przede wszystkim w konstrukcji. Świadomie tworzysz sceny, sytuacje, dialogi w ten sposób, żeby omijać pułapki stylistyczne, żeby wszystko ze sobą grało i pasowało jak układanka. Mi to wychodzi okazjonalnie i raczej przypadkiem - i serdecznie zazdroszczę tej umiejętności.

Tekst jest bardzo dobry, konsekwentny i nieźle skonstruowany, ALE to:
Ta beznadziejnie oczywista, jednozdaniowa pointa jak z kiepskiego limeryku kompletnie go rozwala. Sprowadza całość do tego nieszczęsnego rozwodu, jakby o niego chodziło; a on i tak wisi w powietrzu, czuje się go. Patetyczna decyzja w pociągu jako przyklepanie całkowitej przemiany osobowości - nie, nie. To się dało rozwiązać milion razy subtelniej.Rubia pisze:W sleepingu, zanim usnę znużony rytmicznym stukaniem kół, postanawiam, że rozwiodę się z Elizą.
Mam też jakieś niejasne, niesprecyzowane wątpliwości co do psychologii narratora - zaraz, facet właśnie się przespał z innym facetem i... i nic? I snuje sentymentalne rozważania? Żadnej paniki, żadnego wyparcia? Dziwne mi się to wydaje. Ale muszę to przemyśleć.
Ogólnie tekst w nie moim klimacie, ale jestem pod wielkim wrażeniem warsztatu. Serio, to jest klasa. I się go czuje nie tylko w słowie, zdaniu, ale przede wszystkim w konstrukcji. Świadomie tworzysz sceny, sytuacje, dialogi w ten sposób, żeby omijać pułapki stylistyczne, żeby wszystko ze sobą grało i pasowało jak układanka. Mi to wychodzi okazjonalnie i raczej przypadkiem - i serdecznie zazdroszczę tej umiejętności.

4
Nic mądrego nie napiszę. Chcę tylko powiedzieć, że to jest świetnie napisane. Właściwie podpisać bym się mogła pod słowami Sepa i Thany. Umiesz zbudować klimat, który czytelnika wsysa od razu i długo nie chce wypuścić. Kiedy wychodzi ta książka?
5
Thano, przykro mi. Ale to naprawdę straszliwy ladaco, nie warto w niego inwestować uczuć, chyba że wyłącznie koleżeńskieThana pisze:rlandzki Rudzielec. Mój ulubiony typ! Czuję się jak Kłapouchy, któremu Prosiaczek rozpękł balonik!

To niepotrzebnie się czuje, żona rzuci Tilla po dwóch latach, przy zupełnie innej okazji, a o Rudzielcu w ogóle się nie dowie. To nie jest pointa opowiadania, lecz zaledwie przejście do następnej części rozdziału, w której nie ma żadnego rozwodu. Musiałam w pewnym momencie uciąć, żeby nie wrzucać kolejnych akapitów.Sepryot pisze:Rubia napisał/a:
W sleepingu, zanim usnę znużony rytmicznym stukaniem kół, postanawiam, że rozwiodę się z Elizą.
Ta beznadziejnie oczywista, jednozdaniowa pointa jak z kiepskiego limeryku kompletnie go rozwala. Sprowadza całość do tego nieszczęsnego rozwodu, jakby o niego chodziło; a on i tak wisi w powietrzu, czuje się go.
Natomiast jeśli facet myśli: rozwiodę się, to nie bardzo widzę milion sposobów na wyrażenie tego skądinąd dość prostego pomysłu. Nie jestem aż tak wyrafinowana.
A w ogóle, to pięknie Wam dziękuję za dobre słowa. Bo ostatnio dużo tnę, przykrawam i wyrzucam, więc takie opinie, że nie wszystko jest do wyrzucenia, bardzo mnie podbudowują.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
6
Ech, Rubio, tekst jest świetny, ale ja nie o tym chciałem...
Wiesz, ja z tych skrawków, wrzucanych od lat na WM, już ułożyłem sobie w głowie całą historię - zszyłem ją jak kawałki pledu - dlatego fragment o Rudzielcu wcale mnie nie zaskoczył, jest logicznym dopełnieniem historii. Już wyobraziłem sobie, co zdarzy się później, rozmowę z Elizą, szpital, wiem, jak cała historia się skończy - dowymyślałem ją sobie. Teraz tylko musisz ją napisać
W czasach, gdy wszyscy nastawiają się na szybkie wydanie, sukces i oklaski, krzepiąca jest myśl, że wciąż są autorzy, którzy poświęcają tak dużo czasu i zaangażowania na tworzenie dobrej literatury - bo to jest dobra literatura, wartościowa, przemyślana. To bardzo krzepiące.
Strasznie lubię Twoje pisanie i strasznie lubię Ciebie - to charakterystyczne, idealne połączenie jakości pisania i jakości bycia, wyrażone w szacunku dla słowa, wyważonych opiniach, elegancji, wysokiej kulturze i pasji. Wielki szacunek, Rubio
Wiesz, ja z tych skrawków, wrzucanych od lat na WM, już ułożyłem sobie w głowie całą historię - zszyłem ją jak kawałki pledu - dlatego fragment o Rudzielcu wcale mnie nie zaskoczył, jest logicznym dopełnieniem historii. Już wyobraziłem sobie, co zdarzy się później, rozmowę z Elizą, szpital, wiem, jak cała historia się skończy - dowymyślałem ją sobie. Teraz tylko musisz ją napisać

W czasach, gdy wszyscy nastawiają się na szybkie wydanie, sukces i oklaski, krzepiąca jest myśl, że wciąż są autorzy, którzy poświęcają tak dużo czasu i zaangażowania na tworzenie dobrej literatury - bo to jest dobra literatura, wartościowa, przemyślana. To bardzo krzepiące.
Strasznie lubię Twoje pisanie i strasznie lubię Ciebie - to charakterystyczne, idealne połączenie jakości pisania i jakości bycia, wyrażone w szacunku dla słowa, wyważonych opiniach, elegancji, wysokiej kulturze i pasji. Wielki szacunek, Rubio
Coś tam było? Człowiek! Może dostał? Może!
7
Ech, Filipie,
Nie spodziewałam się tylu pochwał, więc czym prędzej schowałam się za firankę i teraz ostrożnie wyglądam, zawstydzona :oops:
A skoro zeszło na sprawy bardziej osobiste, niż analiza tekstu – bardzo się cieszę, że tyle wiesz o moich bohaterach, że są dla Ciebie wyrazistymi postaciami. Nie jestem całkiem pewna, czy opiszę ich losy dokładnie tak, jak je sobie wyobrażasz, lecz dołożę starań
Rzeczywiście, piszę już dość długo – pierwszy fragment wrzuciłam na Wery trzy lata temu – lecz brak czasu, żeby zająć się wyłącznie tym tekstem, ma też i swoją dobrą stronę. W międzyczasie dotarło do mnie, że zanadto się rozgaduję i gdybym chciała innym wydarzeniom z życia Tilla i Armina poświęcać tyle miejsca, ile zajęło mi tych parę epizodów, które tu udostępniłam, to powieść stałaby się jakimś gigantycznym tasiemcem. Nie brakowałoby fragmentów może i ciekawych, lecz jako całość byłaby to konstrukcja zdecydowanie chybiona. Musiałam narzucić sobie rygory kompozycyjne, a potem – ciąć. Dlatego te części, które są na Wery, w takiej postaci do książki nie wejdą, pozostaną rzeczywiście materiałem szkoleniowym (jedynie Rudzielec jest wyjątkiem). Bohaterowie – ci sami, ich losy – bez zmian; mam jedynie nadzieję, że większa zwięzłość nie zaszkodzi ich wyrazistości.
Ja mam raczej kłopoty z nadmiarem pomysłów, niż z brakiem, więc z bólem serca rezygnuję z wielu z nich, lecz tu upływ czasu działa zdecydowanie na korzyść – przy pewnej wprawie naciskanie klawisza Del przestaje działać, jak kopniak prądem
No bo jednak zależy mi, żeby to, co piszę, nie okazało się rzewnym gniotem.
Nie spodziewałam się tylu pochwał, więc czym prędzej schowałam się za firankę i teraz ostrożnie wyglądam, zawstydzona :oops:
A skoro zeszło na sprawy bardziej osobiste, niż analiza tekstu – bardzo się cieszę, że tyle wiesz o moich bohaterach, że są dla Ciebie wyrazistymi postaciami. Nie jestem całkiem pewna, czy opiszę ich losy dokładnie tak, jak je sobie wyobrażasz, lecz dołożę starań

Rzeczywiście, piszę już dość długo – pierwszy fragment wrzuciłam na Wery trzy lata temu – lecz brak czasu, żeby zająć się wyłącznie tym tekstem, ma też i swoją dobrą stronę. W międzyczasie dotarło do mnie, że zanadto się rozgaduję i gdybym chciała innym wydarzeniom z życia Tilla i Armina poświęcać tyle miejsca, ile zajęło mi tych parę epizodów, które tu udostępniłam, to powieść stałaby się jakimś gigantycznym tasiemcem. Nie brakowałoby fragmentów może i ciekawych, lecz jako całość byłaby to konstrukcja zdecydowanie chybiona. Musiałam narzucić sobie rygory kompozycyjne, a potem – ciąć. Dlatego te części, które są na Wery, w takiej postaci do książki nie wejdą, pozostaną rzeczywiście materiałem szkoleniowym (jedynie Rudzielec jest wyjątkiem). Bohaterowie – ci sami, ich losy – bez zmian; mam jedynie nadzieję, że większa zwięzłość nie zaszkodzi ich wyrazistości.
Ja mam raczej kłopoty z nadmiarem pomysłów, niż z brakiem, więc z bólem serca rezygnuję z wielu z nich, lecz tu upływ czasu działa zdecydowanie na korzyść – przy pewnej wprawie naciskanie klawisza Del przestaje działać, jak kopniak prądem

No bo jednak zależy mi, żeby to, co piszę, nie okazało się rzewnym gniotem.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
8
Slacker, bardzo Ci dziękuję za ten komentarz, zwłaszcza za uwagi dotyczące języka, bo ta sfera jest dla mnie istotna. Co prawda, miałam zamiar obrazić się za to porównanie do Rodziny Połanieckich, gdyż szczerze jej nie znoszę, ale trudno: ja tylko w połowie odpowiadam za Twoje skojarzenia literackie.
Natomiast, jeśli chodzi o inne skojarzenia, tym razem dotyczące już samych postaci: zabawne, że „ciepła woda w kranie” u mnie też się pojawia, w dalszej części tego rozdziału, mój bohater sam używa tego określenia. Widocznie, coś jest na rzeczy.
Wprowadziłeś w tym komentarzu wiele porównań, odniesień zarówno do literatury, jak i do filmu. Hamlet, Raskolnikow, Zanussi i amerykanskie seriale. Że gdzie indziej, że ktoś inny, że tam tak emocjonująco, a u mnie wprost przeciwnie… Ale jak to się ma do jednej, konkretnej sytuacji opisanej w tym fragmencie?
Facet ma dwadzieścia cztery lata, żonę, dziecko i właśnie odkrył, że pociąga go seks z innym facetem. Sorry, ale w roku 1997, pomiędzy Londynem a Wiedniem, to nie jest powód do dramatu (pomijam sytuacje, kiedy powodem do dramatu może być jakikolwiek seks albo też jego brak, bo to inna bajka). Zdziwienie, niedowierzanie, ostrożne sondowanie, czy to aby nie jakaś zmyłka, owszem. Nie staje się od tego gejem (jest biseksualny) i nic mu nie grozi. Nie jest politykiem, od którego wymaga się idealnego życia rodzinnego (Jorg Haider mi się tu przypomniał, ale ja nie biorę na warsztat austriackiego zakłamania), nie podlega żadnej presji społecznej. Może zupełnie spokojnie powiedzieć żonie: kochanie, wyprowadzam się do Briana i to będzie sprawa pomiędzy nimi dwojgiem, ewentualnie ich adwokatami przygotowującymi rozprawę rozwodową. Jeśli dramat, to bardzo kameralny, na linii on – ona.
A w szerszym wymiarze? Tam, gdzie nie ma poważnego zagrożenia, nie ma też silnych napięć. Owszem, one mogą się pojawiać, jeśli bohater ma osobowość borderline, lecz mój nie ma. Nikt go nie pozbawi pracy, nie wydziedziczy i nawet matka nie będzie szlochać po kątach, bo już nie żyje. Po cholerę mu maski i odgrywanie gejowskiej opery przed samym sobą, skoro preferencje seksualne może ujawniać swobodnie i bez żadnej szkody dla siebie?
Ty, biorąc za punkt wyjścia zarysowaną przeze mnie sytuację, chcesz zupełnie innego bohatera, o odmiennym temperamencie, a co więcej, żyjącego w odmiennych warunkach, w społeczności znacznie bardziej opresyjnej. Ale dla mnie to byłoby jakieś… anachroniczne, nie przystające do czasu i środowiska, w którym umieściłam akcję. Z amerykańskich seriali nic dla mnie nie wynika, a mój bohater nie jest nawet religijny. Co nie znaczy, że nie ma wyrzutów sumienia, które szybko usiłuje przyklepać.
Posługiwanie się określeniami takimi jak cudzołóstwo i grzech nie świadczy o religijności, lecz o wychowaniu w kulturze, która tak nazywa przekroczenie pewnych norm.
Reasumując: w tej sytuacji widzę miejsce jedynie na konflikt między dwojgiem, ewentualnie trojgiem zainteresowanych. Jak silny, to zależy wyłącznie od ich charakterów oraz intensywności uczuć, które ich łączą.
Ale nadal dziękuję za zainteresowanie, a zwłaszcza za to, co napisałeś o języku.
Natomiast, jeśli chodzi o inne skojarzenia, tym razem dotyczące już samych postaci: zabawne, że „ciepła woda w kranie” u mnie też się pojawia, w dalszej części tego rozdziału, mój bohater sam używa tego określenia. Widocznie, coś jest na rzeczy.
Wprowadziłeś w tym komentarzu wiele porównań, odniesień zarówno do literatury, jak i do filmu. Hamlet, Raskolnikow, Zanussi i amerykanskie seriale. Że gdzie indziej, że ktoś inny, że tam tak emocjonująco, a u mnie wprost przeciwnie… Ale jak to się ma do jednej, konkretnej sytuacji opisanej w tym fragmencie?
Facet ma dwadzieścia cztery lata, żonę, dziecko i właśnie odkrył, że pociąga go seks z innym facetem. Sorry, ale w roku 1997, pomiędzy Londynem a Wiedniem, to nie jest powód do dramatu (pomijam sytuacje, kiedy powodem do dramatu może być jakikolwiek seks albo też jego brak, bo to inna bajka). Zdziwienie, niedowierzanie, ostrożne sondowanie, czy to aby nie jakaś zmyłka, owszem. Nie staje się od tego gejem (jest biseksualny) i nic mu nie grozi. Nie jest politykiem, od którego wymaga się idealnego życia rodzinnego (Jorg Haider mi się tu przypomniał, ale ja nie biorę na warsztat austriackiego zakłamania), nie podlega żadnej presji społecznej. Może zupełnie spokojnie powiedzieć żonie: kochanie, wyprowadzam się do Briana i to będzie sprawa pomiędzy nimi dwojgiem, ewentualnie ich adwokatami przygotowującymi rozprawę rozwodową. Jeśli dramat, to bardzo kameralny, na linii on – ona.
A w szerszym wymiarze? Tam, gdzie nie ma poważnego zagrożenia, nie ma też silnych napięć. Owszem, one mogą się pojawiać, jeśli bohater ma osobowość borderline, lecz mój nie ma. Nikt go nie pozbawi pracy, nie wydziedziczy i nawet matka nie będzie szlochać po kątach, bo już nie żyje. Po cholerę mu maski i odgrywanie gejowskiej opery przed samym sobą, skoro preferencje seksualne może ujawniać swobodnie i bez żadnej szkody dla siebie?
Ty, biorąc za punkt wyjścia zarysowaną przeze mnie sytuację, chcesz zupełnie innego bohatera, o odmiennym temperamencie, a co więcej, żyjącego w odmiennych warunkach, w społeczności znacznie bardziej opresyjnej. Ale dla mnie to byłoby jakieś… anachroniczne, nie przystające do czasu i środowiska, w którym umieściłam akcję. Z amerykańskich seriali nic dla mnie nie wynika, a mój bohater nie jest nawet religijny. Co nie znaczy, że nie ma wyrzutów sumienia, które szybko usiłuje przyklepać.
Posługiwanie się określeniami takimi jak cudzołóstwo i grzech nie świadczy o religijności, lecz o wychowaniu w kulturze, która tak nazywa przekroczenie pewnych norm.
Reasumując: w tej sytuacji widzę miejsce jedynie na konflikt między dwojgiem, ewentualnie trojgiem zainteresowanych. Jak silny, to zależy wyłącznie od ich charakterów oraz intensywności uczuć, które ich łączą.
Ale nadal dziękuję za zainteresowanie, a zwłaszcza za to, co napisałeś o języku.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
9
Slacker!, Ty jednak nie powołuj się tak ochoczo na Połanieckich, gdyż niezależnie od tego, że tej powieści nie lubię, w kontekście Rudzielca jest to analogia chybiona. Przede wszystkim dlatego, że wówczas istniała bardzo silna presja środowiskowa, żeby zachowywać się comme il faut. Ktoś łamiący normy obyczajowe (nie prawne!) mógł być poddany ostracyzmowi środowiskowemu, który bardzo utrudniał mu funkcjonowanie, i to na wszystkich polach, łącznie z zawodowym. Pewnych rzeczy po prostu się nie robiło, żeby nie stracić dobrej opinii, a jeśli się robiło, to w głębokiej tajemnicy. Bo to właśnie opinia była bardzo ważnym elementem pozycji społecznej i prestiżu. I tak naprawdę, sytuacja Połanieckich jest od sielanki niesłychanie odległa, gdyż wymusza albo doskonałe dopasowanie, albo życie w zakłamaniu.
Teraz artyści świadomie wywołują skandale, żeby wzbudzić zainteresowanie.
Ależ skąd, to byłoby zupełnie nieprawdopodobne. Natomiast rozluźnienie rygorów obyczajowych sprawia, że złamanie pewnych norm albo zasad (chociażby zdrada małżeńska) przenosi się ze sfery społecznej w prywatną i pozostaje indywidualną sprawą osób bezpośrednio zainteresowanych. Bo kogo, tak naprawdę, obchodzi, z kim Till uprawia seks w bibliotece, poza nim samym i jego żoną? Z tego mógłby wyniknąć nawet potężny konflikt, w zależności od reakcji żony, ale właściwe pole napięć utworzyłoby się dopiero wtedy, gdyby sprawa wypłynęła pomiędzy nimi obojgiem. Samo rozpoznanie tych nieoczekiwanych skłonności konfliktem jeszcze nie jest. Ono może uruchomić pewien ciąg zdarzeń (w powieści - zwrot akcji), w zależności od tego, jak zostanie wykorzystane, lecz nie działa automatycznie.
Teraz artyści świadomie wywołują skandale, żeby wzbudzić zainteresowanie.
slacker! pisze:trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację egzystencjalną w której na człowieku nie ciąży żadna presja, któremu nic nie grozi i który jest w nic nie uwikłany.
Ależ skąd, to byłoby zupełnie nieprawdopodobne. Natomiast rozluźnienie rygorów obyczajowych sprawia, że złamanie pewnych norm albo zasad (chociażby zdrada małżeńska) przenosi się ze sfery społecznej w prywatną i pozostaje indywidualną sprawą osób bezpośrednio zainteresowanych. Bo kogo, tak naprawdę, obchodzi, z kim Till uprawia seks w bibliotece, poza nim samym i jego żoną? Z tego mógłby wyniknąć nawet potężny konflikt, w zależności od reakcji żony, ale właściwe pole napięć utworzyłoby się dopiero wtedy, gdyby sprawa wypłynęła pomiędzy nimi obojgiem. Samo rozpoznanie tych nieoczekiwanych skłonności konfliktem jeszcze nie jest. Ono może uruchomić pewien ciąg zdarzeń (w powieści - zwrot akcji), w zależności od tego, jak zostanie wykorzystane, lecz nie działa automatycznie.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
10
Dobra. Ponieważ muszę chronić swe wrażliwe jestestwo przed ponownym szokiem (rany, jak ja tego Rudzielca dopowiadam, jak ja zapach jego momentalnie wyczuwam, jak dotyk kreuję i jaka mnie wściekłość na bohatera ogarnia, że go miał, a ja mieć nie mogę, bo ten Rudzielec nie dość, że nierealny, bo tylko napisany, to w dodatku jego chce, a nie mnie!) to postąpię z tekstem barbarzyńsko i przerobię sobie w wyobraźni Rudzielca na młodego Apolla, bo taki mnie nie rusza. 
Pierwsza sprawa: Rubio, faun już był wcześniej, w poprzednim fragmencie. To jest inna wersja tamtego? Bo jeżeli będą oba, to się połączą w jedno. Tutaj nawet tego dosłownego porównania do fauna użyłaś ponownie.
Sprawa druga:
Sprawa trzecia (i tu się robi ciekawie): to poczucie utraty, które mi zaaplikowałaś, utrzymuje się nawet po przerobieniu rudego fauna na greckiego Apolla. Czyli to nie jest tylko kwestia indywidualnej fiksacji odbiorcy (mojej, znaczy) tylko to jest w tekście. Odbiorca, chociaż niby jest wciąż przy Tillu, to emocjonalnie został ustawiony tam, gdzie stoi Eliza. To jest zrobione w sposób bezpośredni tu:
Z technicznych rzeczy:
W niektórych zdaniach akcent znaczeniowy się przesuwa i trzeba zawracać, żeby odnaleźć sens. Przykład:
Londyn pławił się w kwietniowym słońcu, dziewczyny paradowały z gołymi nogami, choć rankami łydki siniały im z zimna.
Sodomii i cudzołóstwa? Jakoś bardziej w sedno byłoby... Bo lubieżność to trochę owijanie w bawełnę...
Arytmetyki pragnienia w ogóle nie rozumiem, więc chyba nie jest banalnie prosta.
Pragnienie to przecież przeciwieństwo nasycenia - w ogóle nie może się pojawić jedno w kontekście drugiego inaczej, niż na przeciwległych biegunach. A tutaj wydaje się, że to równanie można rozwiązać - poczujesz się nasycony, jeśli dostaniesz więcej niż potrzebujesz. Nie. Istnieje albo jedno, albo drugie - pragnienie wyklucza nasycenie, a nasycenie wyklucza pragnienie.
I tak wracamy do początku - czyli do ogólnego wydźwięku tego tekstu: jest pragnienie. Tylko pragnienie, nasycenia nie ma wcale. Jeśli tak chciałaś, to wyszło rewelacyjnie. Jeżeli chciałaś inaczej, to coś nie gra.
Pozdrowienia.
Zatwierdzam jako weryfikację. dorapa

Pierwsza sprawa: Rubio, faun już był wcześniej, w poprzednim fragmencie. To jest inna wersja tamtego? Bo jeżeli będą oba, to się połączą w jedno. Tutaj nawet tego dosłownego porównania do fauna użyłaś ponownie.
Sprawa druga:
Dokładnie tak to odebrałam przy pierwszym czytaniu (jeszcze nie było wtedy Twojego wyjaśnienia) - mnie się to wydaje czytelne i zrozumiałe. To jest takie środowisko, w którym związek dwóch mężczyzn jest traktowany normalnie i to w tekście, IMO, widać. Moim zdaniem nie potrzeba tu żadnych dodatkowych dylematów.Facet ma dwadzieścia cztery lata, żonę, dziecko i właśnie odkrył, że pociąga go seks z innym facetem. Sorry, ale w roku 1997, pomiędzy Londynem a Wiedniem, to nie jest powód do dramatu (pomijam sytuacje, kiedy powodem do dramatu może być jakikolwiek seks albo też jego brak, bo to inna bajka). Zdziwienie, niedowierzanie, ostrożne sondowanie, czy to aby nie jakaś zmyłka, owszem. Nie staje się od tego gejem (jest biseksualny) i nic mu nie grozi. Nie jest politykiem, od którego wymaga się idealnego życia rodzinnego (Jorg Haider mi się tu przypomniał, ale ja nie biorę na warsztat austriackiego zakłamania), nie podlega żadnej presji społecznej.
Sprawa trzecia (i tu się robi ciekawie): to poczucie utraty, które mi zaaplikowałaś, utrzymuje się nawet po przerobieniu rudego fauna na greckiego Apolla. Czyli to nie jest tylko kwestia indywidualnej fiksacji odbiorcy (mojej, znaczy) tylko to jest w tekście. Odbiorca, chociaż niby jest wciąż przy Tillu, to emocjonalnie został ustawiony tam, gdzie stoi Eliza. To jest zrobione w sposób bezpośredni tu:
oraz tu:Rubia pisze:Niewiele potrzebowałem, żeby odsłonić się całkowicie i z niepojętym pośpiechem odpowiadać na wezwanie drugiego ciała. Ciała takiego, jak moje.
BTW: czy nie lepiej by było: kobiety nie mają wstępu? Bardzo mi się podoba to porównanie do Nibylandii. Ale to właśnie ono, w połączeniu z ciałem takim jak moje, generuje to poczucie utraty, niemożliwości posiadania. To jest punkt widzenia Elizy! I to się przewija właściwie przez cały czas w narracji - Till niby doznaje sobą, ale myśli Elizą. I teraz pytanie: czy tak ma być? Czy o to chodziło? Czy takie dojmujące wrażenie utraty chciałaś wytworzyć? Czy miało tu jednak być jakieś spełnienie? Bo jeżeli spełnienie, to Till musi być bardziej obecny jako on. Nie tylko ciałem, emocją też, a przede wszystkim myślą. A on nawet w lustro nie chce spojrzeć - niby jest, a go nie ma w tym wszystkim. Niby miał Rudzielca, ale go nie miał, bo nie był w pełni obecny. I mnie to złości, bo nawet będąc tam w sposób zapośredniczony, z nim, też nie miałam. Jeżeli to jest tak zrobione celowo, to OK - działa, i to mocno. Ale jeżeli chodziło o to, żeby to było, wiesz, przeżyte, intensywne, z pełną obecnością bohatera (i odbiorcy, który jest wciąż obok) - to klapa.Rubia pisze: Raczej krótka, potajemna wycieczka do egzotycznego kraju, gdzie kobiety nie mają dostępu, odwiedziny w erotycznej Nibylandii, którą szybko będę musiał opuścić.
Z technicznych rzeczy:
To się później powtarza w innym momencie i to powtórzenie, połączenie tych dwóch chwil jest bardzo dobre, ale samo zdanie jest niedobre. Oczy nabierały wyrazistości to jest zbyt opisowe, zbyt abstrakcyjne. Tego nie widać. Powinniśmy mu w te oczy zajrzeć i zobaczyć coś konkretnego, jakieś.. nie wiem... kamyki na dnie rzeki Shannon... czy coś - w każdym razie jakiś konkret, który pozwoliłby nam to nabieranie wyrazistości zobaczyć.Rubia pisze:Potrafił mówić z przejęciem, jego oczy zaś nabierały wtedy wyrazistości.
W niektórych zdaniach akcent znaczeniowy się przesuwa i trzeba zawracać, żeby odnaleźć sens. Przykład:
Akcent jest na paradujące dziewczyny, a powinien być na pogodę. Zrobiłabym to tak:Rubia pisze:Londyn pławił się w kwietniowym słońcu, lecz rankami dziewczyny paradowały z gołymi łydkami posiniałymi z zimna.
Londyn pławił się w kwietniowym słońcu, dziewczyny paradowały z gołymi nogami, choć rankami łydki siniały im z zimna.
Rubia pisze: Ech, bzdury, co właściwie chciałbym odnaleźć, szkarłatne piętno na czole, widomy znak grzechów lubieżności i cudzołóstwa?
Sodomii i cudzołóstwa? Jakoś bardziej w sedno byłoby... Bo lubieżność to trochę owijanie w bawełnę...
Przejście mostu tutaj zgrzyta. Jeżeli światy nie powinny mieć punktów stycznych, to nie może być między nimi mostu, bo filary owego mostu takimi punktami są. Może na stworzenie mostu? On, wiedząc, że to niesłuszne, łączy (sobą) te dwa odrębne światy. On sam jest mostem - jego życie, jego pamięć. Pokombinowałabym w ogóle jeszcze nad tym zdaniem.Rubia pisze:Trzy godziny w samolocie to stanowczo za mało na przejście mostu między światami, które nigdy nie powinny mieć ze sobą żadnych punktów stycznych.
Ożywczą bym wywaliła. Suche odcięcie od źródła energii brzmi mocniej - jak wyciągnięcie wtyczki z kontaktu.Rubia pisze:To ciało tak protestuje, świadome, że nagle zostało odcięte od źródła ożywczej energii. Arytmetyka pragnienia jest banalnie prosta: musisz dostać więcej, niż potrzebujesz, inaczej nigdy nie poczujesz się nasycony.
Arytmetyki pragnienia w ogóle nie rozumiem, więc chyba nie jest banalnie prosta.

I tak wracamy do początku - czyli do ogólnego wydźwięku tego tekstu: jest pragnienie. Tylko pragnienie, nasycenia nie ma wcale. Jeśli tak chciałaś, to wyszło rewelacyjnie. Jeżeli chciałaś inaczej, to coś nie gra.

Pozdrowienia.
Zatwierdzam jako weryfikację. dorapa

Ostatnio zmieniony pt 14 lut 2014, 12:54 przez Thana, łącznie zmieniany 1 raz.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
11
Piszesz dobrze, ale...
Niestety muszę się zgodzić ze slacker!, narrator zachowuje się jak kobieta, opis miłości został mocno zmetaforyzowany, a jedna ze stron ustawiła się w roli dziewczęcia.

Pozdrawiam.
To zdanie jest po prostu złe. Niepotrzebnie spiętrzasz przeciwstawienia ("chociaż", "jednak"). Mamy się dziwić temu, że lekarz zaleca ostrożność w przypadku nie całkiem wyleczonego gardła? Serio?Niedawno miał poważne kłopoty z gardłem i chociaż głos mu już prawie wrócił do formy, to jednak lekarz zalecał ostrożność.
Udanie się na kurs ma wynikać z tego, że lekarz zalecał ostrożność? A może czuł, że gardło nigdy nie wróci do pełnej formy? Albo że zagraża mu nawrót choroby (groźba lekarza)? Autorka czegoś nie dopowiedziała.Dlatego wybrał się na ten kurs; gdyby nie mógł śpiewać, zawsze pozostałby mu jeszcze instrument, a w ostateczności lutnictwo, ale nie, jednak nie, życie bez śpiewu to okropna perspektywa…
Przecinek jak dla mnie zbędny.Nie można jej wykorzenić, w żadnych warunkach.
Niestety muszę się zgodzić ze slacker!, narrator zachowuje się jak kobieta, opis miłości został mocno zmetaforyzowany, a jedna ze stron ustawiła się w roli dziewczęcia.
Nie zgodzę się. To nie chodzi o powód do dramatu, a o niekonsekwencję. Jeśli Rudzielec jest zainteresowany kwestiami politycznymi, czemu nie pojawiają się one w kontekście własnej seksualności? Czy w 1997 roku między Dublinem a Wiedniem wszystko było "ok" w kwestiach emancypacyjnych? Przecież i dziś nie jet, wystarczy poczytać to i owo lub posłuchać tego i owego.Facet ma dwadzieścia cztery lata, żonę, dziecko i właśnie odkrył, że pociąga go seks z innym facetem. Sorry, ale w roku 1997, pomiędzy Londynem a Wiedniem, to nie jest powód do dramatu
No i znów się nie zgodzę. Z tej dawnej kultury nie została tylko forma... Rudzielec, (dobrze kojarzę?), uprawia sztukę, np. sięgając po "Psalmy". Jak radzi sobie z szerszym kontekstem kulturowym dzieła? Wypiera go ze świadomości? Reinterpretuje? Gdybym był w jego sytuacji, miałbym problem.Posługiwanie się określeniami takimi jak cudzołóstwo i grzech nie świadczy o religijności, lecz o wychowaniu w kulturze, która tak nazywa przekroczenie pewnych norm.

Pozdrawiam.
12
Thano, nie będę radośnie przytakiwała, że ależ tak, właśnie tak chciałam, jak to odczytałaś, żeby nie utwierdzać się w przekonaniu, że wyszło rewelacyjnie
Bo czasem chciałam tak, a czasem trochę inaczej.
Co do fauna - tamto opowiadanie jest zupełnie odrębnym tekstem i nie wchodzi w skład tego, którego fragmentem jest Rudzielec. Natomiast sam faun podoba mi się, gdyż jest to chyba jedyna w naszej kulturze figura mężczyzny seksualnego na sposób cokolwiek zwierzęcy i równocześnie atrakcyjnego (w odróżnieniu od rozmaitych królewiczów od śpiących królewien i innych takich, z mocno słodkiego ciasta). Myślę, że go można wykorzystać w różnych sytuacjach.
Cieszę się, że Twoim zdaniem, sytuacja wyjściowa nie wymaga dodatkowych komplikacji. Nie bardzo wyobrażam sobie młodego mężczyznę, który w tym czasie i tym środowisku, po odkryciu: o, to z facetem też potrafię? popada w jakieś dramatyczne dylematy.
No, ale Till nie jest wolny. I stąd ta Eliza gdzieś za plecami. Że do tej pory, to inne ciała mu się podobały (ciało takie, jak moje = męskie). Że to jednak cudzołóstwo, a w ogóle, to wszystko przecież tylko na chwilę. Nie chciałam wprowadzać jakichś detalicznych rachunków sumienia i drobiazgowego roztrząsania, więc tylko tak zaznaczałam ślady.
I wobec tego nie może być spełnienia i nasycenia. I żadnej eksplozji euforii, która wydawałby mi się mocno naiwna. Jak to mawiają starzy terapeuci: nie da się wejść w nowy związek, jeśli stary nie został zakończony (chodzi oczywiście o psychiczne zamknięcie związku, nie o papiery rozwodowe i podział mieszkania). Duży temat, ale raczej nie na komentarz pod tekstem.
Pozostaje zatem pragnienie. I poczucie nienasycenia. Oczywiście, że ono potęguje się w momencie rozstania czysto fizycznego, lecz podskórnie jest obecne i wcześniej.
A Till, to dobry chłopak. Przekona siebie, że należy pozostać przy kobiecie i dziecku. Do następnego razu, kiedy Eliza, tym razem świadoma, co się dzieje, sama zareaguje gwałtownie.
Kwestie językowe przemyślę sobie, gdyż lubię taką dłubaninę
Myślałam również o sodomii lecz mi nie pasowała, bo wprawdzie w średniowieczu oznaczała homoseksualizm, lecz obecnie jej zakres znaczeniowy jest odmienny. Lubieżność wydała mi się określeniem bezpieczniejszym.
Pięknie Ci dziękuję, bo bardzo lubię taki sposób rozprawiania o postaciach wymyślonych, jak o żywych, realnych osobach. Z tego zawsze coś dobrego wynika na przyszłość. Mam nadzieję, że tym razem też wyniknie
[ Dodano: Pią 14 Lut, 2014 ]
Hum, ja muszę pędzić na egzamin, więc na razie tylko w jednej kwestii:
A polityka jest dobrym kontrastem wobec muzyki dawnej, którą obaj się zajmują i która jest takim sztucznym rajem. Czasem można mieć wyrzut sumienia, że się w nim siedzi.

Co do fauna - tamto opowiadanie jest zupełnie odrębnym tekstem i nie wchodzi w skład tego, którego fragmentem jest Rudzielec. Natomiast sam faun podoba mi się, gdyż jest to chyba jedyna w naszej kulturze figura mężczyzny seksualnego na sposób cokolwiek zwierzęcy i równocześnie atrakcyjnego (w odróżnieniu od rozmaitych królewiczów od śpiących królewien i innych takich, z mocno słodkiego ciasta). Myślę, że go można wykorzystać w różnych sytuacjach.
Cieszę się, że Twoim zdaniem, sytuacja wyjściowa nie wymaga dodatkowych komplikacji. Nie bardzo wyobrażam sobie młodego mężczyznę, który w tym czasie i tym środowisku, po odkryciu: o, to z facetem też potrafię? popada w jakieś dramatyczne dylematy.
No, ale Till nie jest wolny. I stąd ta Eliza gdzieś za plecami. Że do tej pory, to inne ciała mu się podobały (ciało takie, jak moje = męskie). Że to jednak cudzołóstwo, a w ogóle, to wszystko przecież tylko na chwilę. Nie chciałam wprowadzać jakichś detalicznych rachunków sumienia i drobiazgowego roztrząsania, więc tylko tak zaznaczałam ślady.
I wobec tego nie może być spełnienia i nasycenia. I żadnej eksplozji euforii, która wydawałby mi się mocno naiwna. Jak to mawiają starzy terapeuci: nie da się wejść w nowy związek, jeśli stary nie został zakończony (chodzi oczywiście o psychiczne zamknięcie związku, nie o papiery rozwodowe i podział mieszkania). Duży temat, ale raczej nie na komentarz pod tekstem.
Pozostaje zatem pragnienie. I poczucie nienasycenia. Oczywiście, że ono potęguje się w momencie rozstania czysto fizycznego, lecz podskórnie jest obecne i wcześniej.
A Till, to dobry chłopak. Przekona siebie, że należy pozostać przy kobiecie i dziecku. Do następnego razu, kiedy Eliza, tym razem świadoma, co się dzieje, sama zareaguje gwałtownie.
Kwestie językowe przemyślę sobie, gdyż lubię taką dłubaninę

Pięknie Ci dziękuję, bo bardzo lubię taki sposób rozprawiania o postaciach wymyślonych, jak o żywych, realnych osobach. Z tego zawsze coś dobrego wynika na przyszłość. Mam nadzieję, że tym razem też wyniknie

[ Dodano: Pią 14 Lut, 2014 ]
Hum, ja muszę pędzić na egzamin, więc na razie tylko w jednej kwestii:
Zlituj się. Te kwestie mogłyby się pojawić, gdyby Rudzielec pisał artykuł, no, powiedzmy, felieton. W momencie, kiedy chce trochę przyjemności z chłopakiem, to wybacz. Nie to miejsce, nie ta pora.Humanozerca pisze:Cytat:
Facet ma dwadzieścia cztery lata, żonę, dziecko i właśnie odkrył, że pociąga go seks z innym facetem. Sorry, ale w roku 1997, pomiędzy Londynem a Wiedniem, to nie jest powód do dramatu
Nie zgodzę się. To nie chodzi o powód do dramatu, a o niekonsekwencję. Jeśli Rudzielec jest zainteresowany kwestiami politycznymi, czemu nie pojawiają się one w kontekście własnej seksualności? Czy w 1997 roku między Dublinem a Wiedniem wszystko było "ok" w kwestiach emancypacyjnych?
A polityka jest dobrym kontrastem wobec muzyki dawnej, którą obaj się zajmują i która jest takim sztucznym rajem. Czasem można mieć wyrzut sumienia, że się w nim siedzi.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
13
Rubia, litości, równie dobrze kwestia Irlandii Północnej mogła pojawić się tylko w artykule
Patrząc całościowo na świat przedstawiony, nie wyobrażam sobie, że zajmuję się muzyką dawną, gram powiedzmy "mszę", nie widząc, co to jest "msza", traktując ją jako formę wybrakowaną z treści, oderwaną od kontekstu. Albo że jestem muzykiem występującym po kościołach (bardzo częste miejsce grania muzyki dawnej) i udaję, ze nie wiem, co w takich miejscach zwykło się mówić o...
Być może, takie osoby istnieją i je spotkałaś na swojej drodze. Ale dla mnie pozostają co najmniej dwuznaczne. I nie, nie zamierzam się o to spierać do upadłego. Twój bohater, Twoje decyzje. Nie będę ich kwestionował, nie znając całości opowieści.
I powodzenia na egzaminie!


I powodzenia na egzaminie!
14
Tak się zastanawiam, co napisać, żeby nie przedobrzyć. Bo chciałabym wyrazić odczucia, a nie wypatroszyć treść. Mam z tym tekstem jak z Kawafisem, Rubio. Zazwyczaj tematyka homoerotyczna zupełnie mnie nie pociąga (także w aspekcie literackim) i właściwie mogłabym powiedzieć, że romans z Rudzielcem wygląda jak spotkanie kobiety z wyobrażeniem pewnego typu idealnego mężczyzny, gdybym nie czytała Kawafisa. A on, jeden z najlepszych poetów (przynajmniej dla mnie każdy wiersz to dzieło sztuki) opisywał swoje romanse w bardzo podobnym nastroju - Rudzielca można by uznać niemal za rozwinięcie któregoś z jego wierszy.
To nie jest dla mnie spotkanie dwóch istot z krwi i kości. Gdybym tak na ten tekst patrzyła, byłoby trochę zarzutów. Ale Brian z zamierzenia miał być chyba ulotnym faunem, rozbłyskiem w pamięci i na fotografii, a Till wtapia się w swoje opowiadanie, jest głosem przeszłości, nie człowiekiem. To dla mnie historia spod zamkniętych powiek, twarze i spotkania, podróże, dworce i muzyka. Tylko nie wiem, czy potrafiłabym się nimi... przejąć?
Czytałam chyba wszystkie Twoje teksty, jakie zamieściłaś na Wery – i na mnie oddziałują nie interesującymi wątkami, ale całością kompozycji - przepięknym językiem, wplecioną muzyką, właśnie tym nastrojem oddalenia i pewnej straty. To ten rodzaj literatury, którego nie czyta się z wypiekami na twarzy, ale który porusza głębsze struny. Jak – nie mam pojęcia, bo gdy rozbierze się na czynniki pierwsze, urok przygasa. To już tajemnica autora
. I podejrzewam, że całość zauroczyła by mnie także, chyłkiem – i nie mogłabym się oderwać aż do ostatniej strony.
Dylemat całkowicie poboczny: Czy łydki rzeczywiście sinieją z zimna, oczywiście poza przypadkiem nagiej kończyny zatopionej w śniegu?
To nie jest dla mnie spotkanie dwóch istot z krwi i kości. Gdybym tak na ten tekst patrzyła, byłoby trochę zarzutów. Ale Brian z zamierzenia miał być chyba ulotnym faunem, rozbłyskiem w pamięci i na fotografii, a Till wtapia się w swoje opowiadanie, jest głosem przeszłości, nie człowiekiem. To dla mnie historia spod zamkniętych powiek, twarze i spotkania, podróże, dworce i muzyka. Tylko nie wiem, czy potrafiłabym się nimi... przejąć?
Czytałam chyba wszystkie Twoje teksty, jakie zamieściłaś na Wery – i na mnie oddziałują nie interesującymi wątkami, ale całością kompozycji - przepięknym językiem, wplecioną muzyką, właśnie tym nastrojem oddalenia i pewnej straty. To ten rodzaj literatury, którego nie czyta się z wypiekami na twarzy, ale który porusza głębsze struny. Jak – nie mam pojęcia, bo gdy rozbierze się na czynniki pierwsze, urok przygasa. To już tajemnica autora

Dylemat całkowicie poboczny: Czy łydki rzeczywiście sinieją z zimna, oczywiście poza przypadkiem nagiej kończyny zatopionej w śniegu?

15
Wróciłam i mogę poodpowiadać, więc po kolei 
Hum: co do rozmaitych niedoróbek językowych pewnie masz rację, ja często poprawiam tekst do ostatniej chwili i zdarza mi się, że ostateczny rezultat jest gorszy od poprzedniego.
Gallo - bardzo mnie zaskoczyłaś swoim komentarzem. Jestem raczej marnym odbiorcą poezji, ale akurat Kawafis należy do maleńkiej grupy moich ulubionych poetów (razem z Lorką i Czechowiczem). Z tym, że ja go czytuję w przekładach, głównie Kubiaka, gdyż nie znam greki.
Nie spodziewałam się, naprawdę. Bo ja nigdy intencjonalnie nie sięgałam do jego wierszy w związku z tym, co sama piszę. Czyli z tych lektur coś przenikało podprogowo.
O losie, muszę ochłonąć.
Potraktowałabym to, co napisałaś, jak komplement, gdyby nie to, że się boję. Gdyż Kawafis suwerennie panował nad materią swoich wierszy, a ja przypominam raczej takiego kota, co to łapę zanurzoną w farbie postawił na brystolu - i obraz mu wyszedł. Niechcący.
A z tymi łydkami - to akurat wspomnienie. Byłam w Londynie na krótkim stypendium, w kwietniu i maju ;D Zapamiętałam mnóstwo pięknych kwiatów na skwerach i w skrzynkach, bardzo pogodne i bardzo zimne ranki, oraz wiele dziewczyn w mini i bez pończoch. I one naprawdę w metrze kuliły się z zimna i miały taki dziwny kolor. Byłam z kolegą, on pierwszy zwrócił uwagę na te mrożonki.

Hum: co do rozmaitych niedoróbek językowych pewnie masz rację, ja często poprawiam tekst do ostatniej chwili i zdarza mi się, że ostateczny rezultat jest gorszy od poprzedniego.
To jest sprawa wiedzy, nie wiary. Ja nie jestem wierząca, ale jeśli się skupię, to części stałe mszy wyrecytuję nawet po łacinie, bo kiedyś musiałam to opanować. A znajomość kontekstu kulturowego też ma znaczenie. Till i Armin grają wyłącznie muzykę świecką (naprawdę są takie zespoły, nic tu nie wymyślam; wprawdzie to poważne ograniczenie repertuarowe, ale jednak muzyka religijna nie wszystkim pasuje)Patrząc całościowo na świat przedstawiony, nie wyobrażam sobie, że zajmuję się muzyką dawną, gram powiedzmy "mszę", nie widząc, co to jest "msza", traktując ją jako formę wybrakowaną z treści, oderwaną od kontekstu.
Na swojej drodze spotkałam księdza profesora, który był gejem i poetą. W recenzji mojego doktoratu napisał, że "autorka porusza się z suwerenną swobodą po rozległych obszarach wiedzy teologicznej", co mnie wprawiło w szampański humor, zważywszy, że doktorat pisałam na uczelni jak najbardziej świeckiej, a sama jestem - patrz wyżej. Jakoś ta wiara, nadzieja (na zbawienie wieczne) i miłość, wspomagane wiedzą,potrafią przeplatać się w najróżniejszych konfiguracjach. O wierze czy też religijności Rudzielca nie wiem nic (muszę przemyśleć), Till obraził się na Pana Boga, kiedy miał 17 lat, po śmierci matki. Kwestia, czy wejdzie do Królestwa Niebieskiego, raczej go nie zaprząta, a już zwłaszcza w kontekście preferencji seksualnych. Bohaterowie nie muszą być jednoznaczni moralnie. Ale, generalnie, masz rację, że to jest problem, do tego niebagatelny.Albo że jestem muzykiem występującym po kościołach (bardzo częste miejsce grania muzyki dawnej) i udaję, ze nie wiem, co w takich miejscach zwykło się mówić o...Być może, takie osoby istnieją i je spotkałaś na swojej drodze. Ale dla mnie pozostają co najmniej dwuznaczne.
Gallo - bardzo mnie zaskoczyłaś swoim komentarzem. Jestem raczej marnym odbiorcą poezji, ale akurat Kawafis należy do maleńkiej grupy moich ulubionych poetów (razem z Lorką i Czechowiczem). Z tym, że ja go czytuję w przekładach, głównie Kubiaka, gdyż nie znam greki.
Nie spodziewałam się, naprawdę. Bo ja nigdy intencjonalnie nie sięgałam do jego wierszy w związku z tym, co sama piszę. Czyli z tych lektur coś przenikało podprogowo.
O losie, muszę ochłonąć.
Potraktowałabym to, co napisałaś, jak komplement, gdyby nie to, że się boję. Gdyż Kawafis suwerennie panował nad materią swoich wierszy, a ja przypominam raczej takiego kota, co to łapę zanurzoną w farbie postawił na brystolu - i obraz mu wyszedł. Niechcący.
A z tymi łydkami - to akurat wspomnienie. Byłam w Londynie na krótkim stypendium, w kwietniu i maju ;D Zapamiętałam mnóstwo pięknych kwiatów na skwerach i w skrzynkach, bardzo pogodne i bardzo zimne ranki, oraz wiele dziewczyn w mini i bez pończoch. I one naprawdę w metrze kuliły się z zimna i miały taki dziwny kolor. Byłam z kolegą, on pierwszy zwrócił uwagę na te mrożonki.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.