Trochę mnie zainspirowała Jasna Strona Mocy, a właściwie poszukiwanie optymizmu w sytuacjach, które jakby z natury swojej do optymizmu nie skłaniają. Chociaż nie szukałam tych jasnych stron na siłę.
Gdyby komuś to opowiadanie przypominało wcześniejsze teksty, które tu wrzucałam, jest to skojarzenie prawidłowe. Zrezygnowałam z pewnego wątku w powieści, którą piszę i postanowiłam przekształcić go w odrębne opowiadanie. Siłą rzeczy, sporo z tej podstawowej historii daje się tutaj odnaleźć.
***
Dopiero układając rzeczy wyjęte z szafki i niedbale rzucone na łóżko, Tadeusz uwierzył, że naprawdę już niedługo opuści ten pokój. Za dwa dni, powiedział ordynator, bo jutro musimy zrobić ostatnie badania, chociaż to właściwie formalność. Kręgosłup pięknie naprawiony, aż przyjemnie popatrzeć na zdjęcie, a stopa? No cóż, pan od razu biegać by chciał, ale tak się nie da. Potrzeba trochę cierpliwości. Że czasem boli? Czasem to potrafi boleć nawet stopa, której nie ma, a pan ma obie, w tym jedną poskładaną bardzo misternie. Czego więcej żądać na tym etapie?
Ciekawe, czy ordynator nadal prezentowałby ten dość dziwaczny optymizm, gdyby zobaczył, jak Tadeusz o kulach stara się dokuśtykać do kiosku na końcu korytarza. Ostatnio jednak, rzeczywiście, trochę lepiej mu szło, a po rozmowie tak zatęsknił za swobodą i otwartą przestrzenią, że postanowił się spakować. Niewiele potrzebuje na dwa dni, resztę Wiktor może zabrać już dzisiaj.
Pakowanie jednak go przerosło. Kiedy Wiktor zobaczył kłąb ubrań wyłażących z torby, tylko pokręcił głową i sam zaczął wszystko od początku. Jego ruchy były sprawne i celowe; nikt by nie pomyślał, że nie tak dawno temu obaj siedzieli w dachującym transicie. Wiktor zawsze miał dużo szczęścia, więc i tym razem gładko się wywinął. Parę złamanych żeber to tyle, co nic, raz-dwa go wypisali. Pozostałych chłopaków też, tylko jemu tak się trafiło.
Będzie musiał na nowo oswoić przestrzeń wokół siebie i nierówne podłoże pod stopami. Zupełnie stracił wyczucie, a przy tym ciągle się boi, że go ktoś potrąci. Szpital, psiakrew, zadziwiająco skutecznie uczy ostrożności. I pokory. Czwarty miesiąc mija, a on ledwo do kiosku…
Jednak nie na darmo mówią, że miejsce śmierci jest obok kierowcy. Ciemna lutowa noc, zadymka, śnieg kleił się do szyb, wycieraczki ledwo zdążały ze zgarnianiem. Kostucha jednak rozmyśliła się w ostatniej chwili. Dlatego teraz będzie mógł wyjść w świat ogarnięty wiosennym rauszem. Nawet tutaj każdy kąt marnego, szpitalnego ogródka pulsuje zielenią, a kiedy otworzy się okno, zapach rozgrzanych liści odurza i napełnia ciało leniwym bezwładem.
– Tadek, śpisz? Mówię do ciebie!
- Tak?
- Pytałem, czy książki też mam zabrać. Bo chyba już nie potrzebujesz całej tej czytelni?
– A zabierz, zabierz. No i nie wiem, w domu pranie mi nastaw, albo co. Wszystkie ciuchy przesiąkły szpitalem, śmierdzą pewnie na kilometr. I kup zielonego Lacoste’a.
– Ale ty się zrobiłeś fanaberyjny. Jeszcze po drogeriach będę latać?
– No jasne, lotem strzały. Jak nie chcesz się fatygować po jedną butelkę, to weź też płyn do kąpieli.
Fanaberyjny? Dobre sobie. Po tylu tygodniach w gipsowym opatrunku, zwykła kąpiel we własnej wannie zyskuje rangę wydarzenia sezonu. Przebić ją mogłoby tylko wejście do cudownego źródła. Zresztą, Wiktor nie ma pretensji o te posługi, przychodzi często i z własnej woli, a gada, bo nie lubi milczeć. Tadeusz mógłby poskładać teraz drobiazgi zgromadzone w szafce przy łóżku, lecz popołudniowy upał wyssał z niego wszystkie siły. W wiosennej pogodzie jest coś dziwacznego; najpierw daje przypływ energii, zupełnie jak na haju, potem szybki zjazd, i tak w kółko. Nawet Wiktor zwolnił tempo, usiadł na podłodze i przerzuca kartki książki.
Drzwi pokoju lekko się uchylają.
– Panie Tadziu – dyżurna siostra wsuwa ufryzowaną głowę. – O, to pan już dziś się szykuje? Nie za wcześnie? Panie Tadziu – otwiera szeroko oczy i zniża głos, gładko wchodząc w rolę zwiastunki przeznaczenia. – Żona do pana przyjechała!
Żona? Alicja dwa lata temu stała się byłą żoną, ku obopólnej uldze, przynajmniej tak mu się wydawało. Po co tutaj Alicja? Jakiś akt miłosierdzia przyszedł jej do głowy, gdyż chorych trzeba odwiedzać, a strapionych pocieszać? Za późno, chory wraca do świata i dramatyczne gesty są nie na miejscu, natomiast czułe… Czułe to już nie od niej.
Tadeusz wzrusza ramionami; przecież nie powie, żeby sobie poszła.
Z półcienia korytarza wyłania się drobna sylwetka, cała w ciemnym błękicie.
– Dzień dobry.
Czuje pod skórą coś jakby jednoczesne ukłucia tysięcy drobnych igieł. Ten głos! I ten kolor. Nie. To nie może być prawda. Takie rzeczy się nie zdarzają.
– Tadeuszu, nie poznajesz mnie?
– E... Elżbieta?!
Wiktor podnosi się z podłogi i odkłada książkę.
– Dzień dobry, Elżbieto. To może ja wyjdę sobie do ogrodu, później skończę pakowanie – spogląda spod oka na Tadeusza.
– O, Wiktor – mówi Elżbieta z lekkim zaskoczeniem. Rozgląda się, jakby sprawdzała, czy nie siedzi tu jeszcze ktoś znajomy. Wiktor uśmiecha się, pochyla w lekkim ukłonie i wychodzi.
W ciszy słychać tylko szum odległej ulicy i ptasi trel tuż za oknem. Ciemny błękit wyraźnie odcina się od kremowego tła ściany.
Zawsze lubiła ten kolor; uwydatniał delikatność bladej cery królewny Snieżki i podkreślał głębię ogromnych szarych oczu. Tak było, tak zostało. Jedynie włosy ma teraz dłuższe, aż do ramion. Niepotrzebnie, lepiej wyglądała w ciemnych pierścionkach, które dodawały jej głowie androgynicznego powabu.
– Siadaj, proszę – Tadeusz wskazuje krzesło, na szczęście wolne już od ubrań. – Przepraszam, że ja tak… że nie wstaję.
– Nie szkodzi, ja przecież wiem. Czytałam o tym waszym wypadku. To Wiktor prowadził?
– Tak, ale to nie jego wina. Ciężarówka wyjechała na nas z drogi podporządkowanej. Był środek nocy i do tego zadymka.
Usiadła. Korpus wyprostowany, stopy równo jedna przy drugiej, ręce na kolanach. Paznokcie pobłyskują beżowo; zawsze wybierała jasne kolory lakieru, intensywne uważając za wulgarne.
Na pewno wszędzie by ją rozpoznał, chociaż nie widzieli się... Ile to już lat? Dziesięć? Chyba tak. W grudniu minie dwanaście od rozprawy rozwodowej. Spotykali się później jeszcze kilka razy, lecz od co najmniej dziesięciu lat Elżbieta ma status cienia gdzieś na obrzeżach jego życia.
– To wy nadal po koncertach tak wracacie nocami?
– Ja też uważam, że nasz menedżer jest do de i źle nam organizuje trasy. Czy właśnie o tym chciałaś ze mną rozmawiać?
– Przepraszam – Elżbieta przygryza wargę. – Nic mi do waszych tras, ani do menedżera.
Odwraca głowę w stronę okna, potem znów spogląda na Tadeusza. W jej wzroku nie widać wahania ani niepewności, lecz raczej skupiony namysł kogoś, kto postanowił liczyć się z każdym słowem.
– Wiem, że możesz czuć się zaskoczony, ale przyjechałam, bo musimy porozmawiać o Julce.
Imię córki od razu przenosi go w krąg spraw urzędowych: dokumentów, adwokatów i przekazów pieniężnych, skrupulatnie uiszczanych na początku każdego miesiąca.
– Chcesz podwyżki alimentów? My już prawie cztery miesiące nie gramy, przejadam oszczędności.
– Tadeuszu – ja powiedziałam: o Julce, a nie o alimentach.
Dobrze zna ten perswazyjny ton i dążenie do precyzji, nieodmiennie przywodzące mu na myśl nauczycielkę matematyki, chociaż Elżbieta skończyła etnografię i nigdy nie pracowała w szkole. Najwyraźniej, charakter też jej się nie zmienił. Niech i tak będzie, on potrafi się dostosować.
– A bardziej konkretnie?
Elżbieta spuszcza wzrok i zaczyna obracać pierścionek na serdecznym palcu. Pod pierścionkiem pobłyskuje jeszcze jeden paseczek złota. Nowa obrączka? Bo tamtą chciała mu oddać, kiedy zaś nie przyjął, wyrzuciła do kosza na korytarzu sądu, tuż po rozprawie.
– Widzisz, to wcale nie mój pomysł. Julka sama to wymyśliła, ja jestem właściwie tylko posłańcem. Ona... Ona chciałaby się z tobą spotkać.
– Co takiego?
Struga słonecznego światła zalewa podłogę, nasycając blaskiem jasne, prawie białe włosy dziewczynki i turkusową sukienkę. Mała raźnie idzie w jego stronę, ciągnąc za ogon wielkiego, rudego persa, który rozpaczliwie wierzga łapami. – Tata! Tata, pats! On jest taki kociowaty!
Czy to wtedy widział Julkę po raz ostatni? Raczej nie, na pewno jeszcze było coś potem, ale te kolory, blask i wysiłki kociowatego zapadły mu w pamięć. Przetrwały – jak zarodniki – prawie dwanaście lat i teraz rozwinęły się w obraz tak intensywnie realistyczny, że aż oczy bolą.
Opowiadanie Elżbiety jest zwięzłe, logiczne i precyzyjne. Sam nie potrafiłby zawrzeć tyle treści w tak niewielu zdaniach. Julka już od jakiegoś czasu – nie wiem dokładnie, od kiedy, bo mi tego nie powiedziała, a ja nie przeszukuję jej komputera – wchodziła na wasz profil na Facebooku. Śledziła trasy, zbierała zdjęcia, recenzje… No i po tym wypadku uparła się, po prostu uparła, a ona potrafi być straszliwie uparta, że musi się z tobą zobaczyć.
– Ona czasem, jak sobie coś do głowy wbije, to przepadło. Nic do niej nie dociera. Chciała sama ciebie odnaleźć, to żaden problem, nawet była kiedyś na waszym koncercie, chyba jednak potem zabrakło jej odwagi. Dopiero, kiedy się okazało, że wszystko odwołaliście i nie podajecie żadnych nowych terminów, przyszła do mnie. Ja byłam przeciwna, żeby ona tak na łapu-capu, mówiłam jej, że to trzeba jakoś zorganizować, a nie łapać ciebie po koncercie, za kulisami.
Właściwie, czemu nie? Grają muzykę etno i biustonosze nie fruwają nad sceną, a za kulisami nawet małoletnia może czuć się bezpiecznie; nikt się na nią nie rzuci, tak jak nie rzucał się na Elżbietę. Tyle wieczorów z nimi spędziła, że powinna jeszcze pamiętać.
– Wiesz, nie wiem, co odpowiedzieć. Zupełnie mnie zaskoczyłaś.
– A… a może ty nie chcesz jej widzieć?
Skąd ta nadzieja w twoim głosie, Elżbieto?
– Nie, to nie tak. Tylko naprawdę jakoś… trudno mi się w tym odnaleźć. Masz jej zdjęcie?
Z ekraniku smartfona spogląda szczupła, krótko ostrzyżona blondynka w T-shircie i bermudach. Siedzi na kamiennym murku, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi, które kończą się śmiesznie wielkimi stopami. No, to już sprawka obiektywu. Koszykarka? Pływaczka? Pewnie lubi sport i nie boi się współzawodnictwa.
– Dalej będzie zdjęcie z bliska. Taki portret.
Tadeusz szybko oddaje smartfon. Może drżenie ręki pójdzie na konto wypadku. To niesamowite, zobaczyć własny uśmiech i własne oczy w dziewczęcej twarzy okolonej niedbałymi kosmykami, też dziwnie znajomymi.
Cholera, wystarczyło, że mocniej się odwrócił i kręgosłup już przypomina o sobie tępym bólem. Czy aby na pewno wszystko układa się tak znakomicie, jak twierdził ordynator?
Zaraz. Powoli. To trzeba uporządkować, ogarnąć. Ona w jednym ma rację, nic na łapu-capu, żadnych pochopnych uniesień. Spokojnie i po kolei.
Tak więc, jest on. Jest Julka i obok niej Elżbieta. I prawie dwanaście lat, a w nich – kilka niewiadomych, o które lepiej byłoby nie pytać. Krótka podróż w czasie plus elementy szkoły przetrwania, tego może się spodziewać, zamiast jasnych odpowiedzi. Bez pytań jednak się nie da. Dobrze. Nie, niedobrze, ale jakoś musi zacząć.
– A co ty jej powiedziałaś?
– Że zapytam, co ty na to.
– Nie, ja nie o tym.
No właśnie. Pierwsze pytanie, pierwsze nieporozumienie. Tu jednak potrzeba precyzji, nawet gdyby miało zaboleć.
– Jak jej wytłumaczyłaś, że przez tyle lat nie pozwalałaś mi się z nią zobaczyć?
– Nie rozmawiałyśmy o tobie... Nie w ten sposób.
Jasne. Jasne. Był ojciec i go nie ma, to takie proste, niewarte rozmowy. Mama może wystarczyć i za tatę. Za całą rodzinę. Zdarza się, że dzieci w przedszkolu rysują rodziców. Tam, gdzie na innych rysunkach widać tatę, u Julki jest tylko szara plama, ślad po wymazywaniu gumką. A potem nawet plama znika. Taty nie ma, bo nie. Jeśli jakiś pierwiastek męski jest niezbędny, to zamiast ojca może być dziadek albo… albo ten inny. Niewiadomy od obrączki.
Tadeusz przyszedł kiedyś pod szkołę córki. Wiedział, gdzie jej szukać, gdyż jego kuzynka natknęła się na Elżbietę na spotkaniu rady rodziców. Szkoła była dobra i nietania, Elżbieta miała więc rzetelny powód, żeby składać kolejne wnioski o podwyższenie alimentów. Przechadzał się po drugiej stronie ulicy i czekał, aż dzieci zaczną wychodzić. Nie znał rozkładu zajęć Julki – była wtedy w drugiej klasie – przypuszczał tylko, że maluchy muszą kończyć wcześnie. Wypatrywał Elżbiety. Nie był nawet pewien, czy do niej podejdzie, chociaż raczej nie miała skłonności do dramatycznych scen w miejscach publicznych. Nawet tej obrączki pozbyła się jakby od niechcenia, niczym zużytego biletu tramwajowego. Właściwie chciał jedynie popatrzeć na Julkę. Przyszedł tak raz, potem drugi, a za trzecim przepędził go ponury facet, który wyszedł z budynku. Woźny? Ochroniarz? – Znamy takich – mruknął tylko, kiedy Tadeusz usiłował mu wyjaśniać, co tam robi. – Znikaj i więcej mam cię tu nie widzieć, zrozumiano?
Na tym skończył swoje zabiegi. Może za mało się starał. Może gdyby żyła jego matka, byłoby inaczej. Na pewno chciałaby widywać wnuczkę i mogliby się u niej spotykać, przynajmniej od czasu do czasu. A tak – pozostało wysyłanie kartek urodzinowych i świątecznych. Nie czekał na wzajemność, więc wcale nie bolało, kiedy ich nie dostawał. Nie wiedział zresztą, czy Julka otrzymywała swoje.
– Powiedziałaś, że to ja od was odszedłem i przestałem się nią interesować, tak? Że ma ojca, który o niej zapomniał?!
– Słuchaj, czy ty uważasz, że ja miałam jej powiedzieć prawdę?
Prawdę… Prawda to takie wielkie słowo, które zupełnie tu nie pasuje. Prawda jest atrybutem Boga i należy do bytów idealnych. Co ma prawda do zwykłych ludzkich konfliktów, przyciągania się i odpychania, rozstań i powrotów, zatrzaśniętych drzwi i dzieci, które szukają ojców w internecie?
Myśli Elżbiety krążą jednak po innych torach.
– Sądziłam, że wszystko uda się uzgodnić spokojnie, bez świadków. A tu, znowu Wiktor.
– Przecież on jest dyskretny. Nie będzie o nic pytał.
– Nie, sam mu powiesz. I znajdziesz pełne zrozumienie. Bo wam więcej wolno, panowie artyści.
Tadeusz westchnął. Minęło w końcu tych dwanaście lat, czy nie? Nie wierzy w pętle czasu, lecz niewykluczone, że czas potrafi biec po spirali. Właśnie dlatego niektóre sytuacje tak naprawdę wcale nie odpływają w przeszłość, lecz powracają w ciągle nowych konfiguracjach, jak refren, który powtarza się aż do znudzenia.
– Wiesz, to nie pora na rozmowy o granicach swobody. Artystycznej czy życiowej, wszystko jedno. Powiedz lepiej, jak sobie wyobrażasz to spotkanie. Tak… technicznie. Gdzie, kiedy?
– Myślałam o Le Chocolatier. To pijalnia czekolady, w samym centrum.
Pijalnia czekolady, doskonałe miejsce. Brunatna, gęsta słodycz w filiżankach i mnóstwo pralinek na tacach. Różowo, karmelkowo, a jeśli czasem coś twardego się trafi, na pewno będzie to kawałek orzecha. Przy stolikach starsze panie i mamy z dziećmi. I taka sympatyczna rodzina, rodzice w średnim wieku z jasnowłosą córką, chłopięcą w typie. Trochę jakby speszeni czy skrępowani, pewnie rzadko wychodzą gdzieś razem. Kulturalni, powściągliwi w gestach. Mało mówią. Ja wiem, Elżbieto, że tego byś chciała. W takim ładnym otoczeniu trzeba dobrze wyglądać i zachowywać się – jak trzeba.
– Jeśli już, to wolałbym nasze studio.
– No wiesz!
– A dlaczego by nie? Mówiłaś, że ona nas słucha. Na pewno jej się tam spodoba. Instrumenty, sprzęt, plakaty, całe wyposażenie...
Musieliby o czymś rozmawiać, nie mogą milczeć, a przecież nie będzie jej pytał, co w szkole. Może chciałaby wiedzieć, jak nagrywają? Dalej jakoś by poszło.
– Właśnie, plakaty. A zdjęcia?
– Też.
Elżbieta splotła palce. Pomalowane na beżowo paznokcie nie zmieniły koloru, lecz widać, że opuszki aż pobielały..
– Nie, na to się nie zgodzę. To absolutnie niemożliwe.
Na stole w studiu Wiktor półokręgiem rozłożył fotografie: z koncertów, z wyjazdów, czarno-białe i kolorowe, różnych formatów, pozowane i nie, profesjonalne i kompletnie amatorskie. Dużo w nich życia, więc na pewno coś da się wybrać; siedem lat zespołu oraz nowa płyta potrzebują stosownej oprawy.
– O, ta będzie pasować – Elżbieta sięga po błyszczący kartonik. – Ależ on ma uśmiech! Złamie najtwardsze serce. To wasz nowy flecista?
Jasnowłosy chłopak ubrany tylko w slipy przysiadł na kamieniu. Chyba właśnie wyszedł z wody, odgarnia z czoła mokre pasma i odchylając głowę śmieje się do kogoś, kto nie zmieścił się w kadrze. Widać jedynie fragment ramienia w koszuli w liście palmowe, a w tle – niebieską płaszczyznę, pokropioną słonecznymi blikami.
– Rzeczywiście – ożywia się Wiktor. – No, cud-miód i reklama pasty do zębów. Ciekawe, bo normalnie on jest taki raczej smutasowaty. Kto by pomyślał… Tadek, on do ciebie tak się szczerzy? Bo to chyba twoja koszula? – Odkłada zdjęcie na bok, potem znów bierze do ręki. – To z ostatniego wyjazdu, mamy negatywy. Bardzo dobrze, trzeba mu tę paszczę zgrabnie wykadrować i pójdzie do broszurki.
Nie odrywa oczu od fotografii.
– Cholera – dorzuca z lekkim żalem. – Jakby z nim okładkę i plakat zrobić, to żeńskie klasy powinny się nam ustawiać pod garderobą. Trochę go tylko podrasować i będzie wyglądał jak prawdziwy faun. Ten, no, Barberini. Ten w Monachium. Tylko że taka okładka u nas nie przejdzie, a plakat, to już w ogóle. Nawet gdyby z profilu... Zaraz jakieś kołtuństwo się ocknie i zacznie protesty. A tak by się nadawał…
Płyta miała wzięcie, chociaż nikt nie potrafiłby ocenić, ile było w tym zasługi uśmiechu, który łamał serca. A jasnowłosy faun kusił na okładce i plakacie, wynurzając nagi tors z wysokich traw, niepokojąco nieuchwytny, wsłuchany w ostatnie dźwięki fletu, który właśnie odjął od ust. Przywabiony muzyką wąż owinął mu się wokół ramienia i trwał z uniesionym łepkiem; plamista, żywa bransoleta doskonale zharmonizowana z kształtnym ciałem.
– Elżbieto, dajże spokój. Tyle lat minęło. Jakie znaczenie mają teraz stare zdjęcia?
– Przecież Julka może zapytać, kto na nich jest!
– Koledzy z zespołu, dawni i obecni. Instrumentaliści. Bo wokalistę, jeśli pamiętasz, zawsze mieliśmy tylko jednego.
– Och, nie pouczaj mnie. To takie twoje wykręty. Dobrze wiesz, o co mi chodzi.
– Tam całe ściany są obwieszone. Julka na pewno go nie zauważy.
– A ja? Też miałabym nie zauważać? Czy może mam siedzieć i słuchać, jak wyjaśniasz, kim on był?
Chce odpowiedzieć: Julka sama mogłaby przyjść, lecz powstrzymuje się w ostatniej chwili. Od początku, kiedy tylko usłyszał, jaki jest cel odwiedzin, był pewien, że tego punktu nie da się ominąć. Są takie prądy, które prowadzą wyłącznie na rafy.
– Nienawidzę cię – oczy Elżbiety lśnią suchym, zimnym blaskiem. – Nienawidzę. Nigdy ci nie daruję tego, co mi zrobiłeś.
Tadeusz milczy. Nie potrafi tłumaczyć się ani przepraszać, chociaż może właśnie teraz, zanim wejdą na salę rozpraw, przeprosiny by się przydały. Nie, nie widzi szans. Wszystko jest tak jasne i oczywiste, że słowa niczego już nie zmienią. Elżbieta znalazła się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu; tam, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa nie miała prawa się znaleźć. Nie o jedenastej przed południem.
Wystarczy niewielkie przesunięcie w czasie, a wtedy nawet we własnym domu, we własnej sypialni może otworzyć się lej, w którym przepadnie wszystko: pokój dziecinny, meble na wspólnie zaciągnięty kredyt, wyjścia do japońskiej restauracji i uroczysta obietnica, że na zawsze, że nigdy, i że aż do śmierci.
Tadeusz patrzy na gładką, bladą twarz jeszcze-żony, na wielkie oczy podkreślone sinymi podkówkami i zastanawia się, czy to płeć obiektu jego pożądania umacnia Elżbietę w zaciekłości. Czy taka zdrada liczy się podwójnie? Pewnie tak. Może Elżbieta znalazłaby w sobie chęć porozumienia, a przynajmniej przestała karmić nienawiść, gdyby zastała go z kim innym. Triada: upadek – wina – wybaczenie ma swoje reguły. Nie wolno wykraczać poza klasykę wypadków miłosnych, czyli całkowity banał. Nie, zawód i ból nie są banalne, lecz dają się opanować i nawet przezwyciężyć. Może jednak nie zawsze. Może nie wtedy, gdy spod ramienia męża wyłania się chłopięca twarz w aureoli jasnych włosów, z zaciśniętymi powiekami i ustami otwartymi w spazmatycznym jęku.
Elżbieta potrafiła się zachować, więc nie powiedziała wtedy nic, zupełnie nic. Został mu w uszach jedynie trzask zamykanych drzwi i szybko cichnący stukot obcasów na schodach. Za to w czasie rozwodu wypunktowała go bezlitośnie, pozbawiając prawa do kontaktów z córką. Ktoś tak rozwiązły i zdemoralizowany nie nadaje się na ojca, argumentowała, a sędzia zgodziła się z nią bez zastrzeżeń.
– Ja… ja to nawet rozumiem. W tym, co ciebie dotyczy. W ogóle rozumiem więcej, niż myślisz. Wiem, że nie byłem dobrym mężem. Pewnie nie nadaję się na męża, bo z drugą żoną też mi się nie udało. Chyba nie powinienem się wiązać. Ale dziecko to przecież co innego.
– Kiedy ty się właśnie związałeś! I to jak! Tak bardzo się związałeś, że nic innego już się nie liczyło!
– Niepotrzebnie mnie od niej odcięłaś.
– Niepotrzebnie? Chcesz powiedzieć, że mogliśmy dalej tak sobie żyć, jakby nigdy nic? Ty, on i ja? Z Julką jako obserwatorem?
– N…nie. Ale już potem. Po rozwodzie mogliśmy się widywać. To na pewno byłoby bardziej naturalne, niż taki mur.
– Za dużo żądasz, Tadeusz. Ty, w gruncie rzeczy, masz diabelnie wysokie wymagania. Ma być tak, jak chcesz, albo nie będzie w ogóle.
– I nawzajem. Tylko że ty, oprócz wymagań, miałaś jeszcze możliwości. I wybrałaś taki wariant, który mi nie dawał żadnych szans.
– Ja? Przecież pierwszy ruch należał do ciebie. Wszystko inne było jego konsekwencją. To ty wybrałeś. A kogo? Jakiegoś szczeniaka, dla jego zgrabnego tyłka! Gorzej! Ćpuna, który nie potrafił zrobić z własnym życiem nic innego, tylko je zmarnować! Bo jak ma być zabawa, to na full! Takie były twoje wybory!
– Zamknij się!
Walnął pięścią w krawędź łóżka i teraz już nie tylko kręgosłup go boli, te cholerne wyłatane kręgi na odcinku lędźwiowym. Cała głowa pulsuje bólem, od potylicy aż po szczyt czaszki. W uszach narasta szum krwi.
– Elka – ani słowa więcej. Ja go kochałem.
Elżbieta zakrywa twarz dłońmi.
Chyba nie będzie płakać? Nie widział, żeby wtedy płakała, a teraz przecież nie ma to żadnego sensu.
Parę głębokich oddechów, to pomaga. Spokojnie, rytmicznie. Rozluźnić mięśnie barków. Spokojnie.
Ja go kochałem – powtarza w myślach, tylko dla siebie. Jakie to proste. Trzy słowa, pięć sylab, a tak porządkują świat. Nieważne, że nigdy przedtem nie wypowiedział ich głośno. Są przecież takie wyrazy, które wprowadzają hierarchię i ład, bo za nimi kryje się rzeczywistość potwierdzona własnym doświadczeniem i nasycona treścią najbardziej osobistą.
Jeszcze jeden oddech. I kolejny. Głęboko wciągać powietrze.
– Naprawdę tak było. Myśl sobie, co chcesz, ale to nie była zabawa. Żadne eksperymenty, przekraczanie granic czy coś tam jeszcze. I wcale nie dlatego, że nam więcej wolno. Nie zaliczałem dziewczyn po koncertach, nie korzystałem z okazji. Nigdy ciebie nie zdradziłem. Z kobietą. Ale to… To było jak… olśnienie.
Znowu trafił na właściwe słowo. Olśnienie. Krótki błysk, chwila odbierająca zdolność widzenia, a potem rzeczywistość zyskuje nowy kształt, bo zaczyna działać jakiś filtr, który zmienia barwy i perspektywę, doskonale wyodrębnia jedną postać, innym nadając formę rozmytego, ledwo zauważalnego tła.
– Nie wiem, dlaczego właśnie tak. Tu nie ma łatwych wyjaśnień. Spotykasz człowieka, niby nic się nie dzieje, jeździcie gdzieś razem, gracie, gadacie od czasu do czasu, zwyczajnie, jak to w drodze. I nagle wszystko inne przestaje się liczyć. Także to, że on również jest facetem. Bo zresztą wcale nie seks był w tym najważniejszy.
– To jakaś mania – mówi Elżbieta półgłosem, już bez gniewu. Oparła policzek na ręce, wzrok ma nieobecny, skierowany w głąb siebie, jakby właśnie zajmowała się wewnętrzną buchalterią. Może z bilansu słów, gestów i sytuacji wynikło jej, że w owym czasie mąż nie był panem samego siebie. Tak się przecież zdarza, zwłaszcza wśród artystów, że na pozór funkcjonują normalnie, a tymczasem umysł ich zżera aberracyjna pasja, która znajduje ujście w zachowaniach całkowicie nieprzewidywalnych.
– Może – Tadeusz nie czuje się urażony. Olśnienie, zaślepienie, obłąkanie to kumple z tej samej kliki, czy to ważne, który wtedy wyszedł mu naprzeciw? Dzięki nim przeżył coś, co mało komu jest dane: poczucie doskonałej jedności i pełni, jakich nigdy nie odnalazł w związkach z kobietami. Dlatego przeszedł przez upokorzenia rozwodu, przyjął wszystkie zarzuty, niczemu nie zaprzeczał i nie szukał wymówek.
Chronił to najlepsze, co mu się w życiu zdarzyło.
– I pamiętaj: on nie był żadnym ćpunem, nie powtarzaj bredni.
– Tak mówisz. Ale w prasie jednak pisali co innego.
– Gówno mnie obchodzi, co pisali. To była zwykła kolacja po koncercie. Potem poszli się kąpać, bo hotel stał tuż nad jeziorem. No tak, pili, może wziął przed koncertem jakąś amfę, chociaż nie sądzę, byliśmy na początku trasy i wcześniej nie działo się nic, zupełnie nic. A ja nawet kolacji nie jadłem, bo akurat złapałem ostre zapalenie zatok i ledwo się trzymałem na nogach. Od razu poszedłem do łóżka. Chcesz wierzyć brukowcom, to wierz, ale tak właśnie było, żadne bachanalia i narkotyczne orgie. Trochę wody, ciemność… Wystarczyło.
Nie obudzili go tamtej nocy. Dopiero rankiem, kiedy odjechała policja. Leżał potem na kanapie, a mózg przewiercał mu okropny, do wycia podobny płacz Wiktora, który kołysał się z głową opartą na kolanach, zupełnie jak wiejski przygłup. Nikomu to nie przeszkadzało. Po tej ilości opróżnionych butelek wszystkim było już doskonale wszystko jedno, Wiktor zaś zawsze miał słabą głowę. Jemu nie dali ani kropli. Wcześniej dostał jakieś zastrzyki na uspokojenie, co zupełnie nie miało sensu, gdyż był całkowicie spokojny i tylko robiło mu się ciemno przed oczyma, kiedy próbował wstać. Leżał, patrzał na sufit, gdzie siatka spękań rozmywała się w pulsujące smugi i kręgi, i nie czuł nic. Zupełnie, jakby jego też nie było.
Tego już nie opowie.
Elżbieta przygląda mu się uważnie, bez niechęci, jakby uraza i gniew ożyły w niej tylko na chwilę, niczym dalekie echo uczuć sprzed lat. Kącików jej ust nie ściąga grymas zgorzknienia. Czy to działanie nowej obrączki na palcu? Chyba czuje się kochana i z pewności uczucia czerpie pewność siebie. Dlatego wspomnienia przewin byłego męża nie mają już nad nią rzeczywistej władzy, niedługo trafią do wielkiej rekwizytorni pamięci, gdzie będą stopniowo płowieć i tracić resztki mocy.
Teraz mogliby się rozstać. Pogodzeni, pojednani? Nie, tyle nie może żądać. Pozostaną na pozycjach neutralnego dystansu. Elżbieta jednak jest tylko posłańcem, a biada posłańcom, którzy źle wypełnili swą misję. Musi zanieść odpowiedź młodocianej zleceniodawczyni. Spotkać się? Ależ to dopiero początek, nieuchronnie prowadzący do całej serii pytań.
Swoją drogą, Julka musi mieć charakter.
Elżbieta wie, że podjęła się zadania o skutkach trudnych do przewidzenia.
– To nie jest historia, którą mogłaby usłyszeć piętnastolatka – tłumi westchnienie.
– Nie, nie jest. Tyle, że nie o wiek tu chodzi. Pomyśl, przecież my się właściwie nie znamy, ja i Julka. Ona na pewno mnie zapyta, dlaczego, ale ja nie zacznę wtedy mówić o sprawach najbardziej osobistych. Intymnych. Nie, żebym się obawiał, lecz na to jest o wiele za wcześnie. Zresztą, nie wiem, może nigdy nie będzie dobrej pory.
Muszą zostać wspólnikami. W kłamstwie? Raczej w milczeniu. Przecież dlatego Elżbieta tu przyjechała, zdecydowana tak pokierować wydarzeniami, by Julka nie poznała historii nieszczęsnego upadku własnego ojca – to według wersji matczynej. Albo bezsilnej złości matki, pozostawionej dla mężczyzny – według wersji przyjętej przez ojca. Nawet w porzucaniu należy zachować odpowiednie formy, gdyż te bardzo ułatwiają późniejszą interpretację zdarzeń. Jak prosto i przejrzyście układałyby się wyjaśnienia, gdyby ze zdjęć spoglądała Alicja. Niestety, Alicja pojawiła się zbyt późno i na nieodpowiednich fotografiach.
– Nie da rady, moja droga. Trzeba, żebyśmy przyjęli jakąś wspólną wersję przyczyn, dla których się rozstaliśmy. Najlepiej całkowicie konwencjonalną, żeby później nie plątać się w zeznaniach.
– Sam wiesz, że tutaj konwencja może być tylko jedna: niezgodność charakterów. Zbyt wiele różnic było między nami. Chociaż nie wiem, czy Julka to kupi.
– Tak, zbyt wiele różnic. Charaktery, na pewno. Charakterem wiele można wytłumaczyć. Plus moje wyjazdy, plus twoje osamotnienie w pokoju dziecinnym.
– Jak się głębiej zastanowisz, to znajdziesz jeszcze parę plusów ujemnych.
Nadszedł czas, żeby uzgodnić szczegóły, wymienić numery telefonów i adresy mailowe. Elżbieta w kalendarzyku wyszukuje prawdopodobny termin, najwcześniej za dwa tygodnie, ze względu na rekonwalescencję Tadeusza. Pierwszy etap pertraktacji dobiega końca. Jaki będzie ich rezultat, trudno przewidzieć. Przecież Julka może nawet uznać, że ojciec rzeczywisty nie dorównuje temu, którego oglądała na You Tube.
– Na mnie już czas – Elżbieta podnosi się z krzesła. – Gdyby coś się zmieniło, to daj znać. Ale mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Z twoim zdrowiem, naturalnie.
– Też na to liczę.
Tadeusz również wstaje. Na szczęście, nie snuł się cały dzień w piżamie; koszulka polo i płócienne spodnie gwarantują ochronę przed spojrzeniami pełnymi współczucia, przeznaczonymi dla chorych. Nie sięga po kule, nie, odprowadzi Elżbietę do drzwi tak prawie zwyczajnie, najwyżej oprze się jedną ręką o poręcz łóżka, to tylko kilka kroków.
– I wiesz – zupełnie spokojnie możecie przyjść do studia. Tego plakatu już nie ma, bo Wiktor go schował. Długo nie mogliśmy nagrać nic lepszego od Fauna. Dopiero, jak zniknął ze ściany, jakoś nam poszło.
Kiedy go widział, drętwiały mu palce. Może u innych chłopaków było podobnie; nie da się patrzeć na tyle urody i życia i grać coraz lepiej, wiedząc, że przetrwał tylko ten papier.
– A co się stało z wężem? Bo to był jego własny? Taki ładny i zupełnie niegroźny.
– Pyton królewski. Młody był, jeszcze niezbyt duży. Nie wiem, chyba jego brat go zabrał. Zajmował się nim, kiedy myśmy wyjeżdżali.
– Pyton królewski… Miał złote plamy na czarnym tle. Piękne. A ten drugi… to uroboros. Dziwne, że taki spłaszczony. Powinien mieć raczej kształt pierścienia.
– Co takiego? Coś ty powiedziała?
Elżbieta uśmiecha się łagodnie.
– Do zobaczenia, Tadeusz, spotkamy się niedługo.
– Nie! – Chwyta ją za rękaw. – Nie wychodź! Powtórz to!
– Ja naprawdę muszę iść. Już wszystko uzgodniliśmy. – Odsuwa jego rękę i szybko podchodzi do drzwi.
– Zostań!
Za późno. Parę kroków to niebagatelnie długi dystans. Tym bardziej nie nadąży za nią na korytarzu. Z czołem opartym o drewnianą taflę słyszy cichnący stuk obcasów: raz, dwa, trzy…
Źle stąpnął, przez ten brak wyczucia, i teraz znowu ciało pulsuje rwącym bólem, mięśnie tężeją, a z głębi trzewi napływa fala mdłości. W ustach ma już pełno śliny, do tego nie może utrzymać równowagi. Spokojnie. Tylko się nie opierać na tej stopie. Zaraz powinno przejść, trzeba przeczekać choćby na podłodze.
Skąd ona to wie, skąd? Spłaszczony, owalny uroboros, dziwaczny w swojej odmienności, ciemny rysunek na jasnej, gładkiej skórze, która szybko rozgrzewała się pod dotykiem palców. Faun i jego węże. Śmiał się tylko i nie chciał powiedzieć, dlaczego wybrał taki akurat znak. Gad ułożony na osi kręgosłupa, nisko na plecach, tuż nad pośladkami, widoczny dopiero na ciele całkowicie obnażonym. Skąd?
Wtedy zobaczyła ich razem, ale przecież nie tak… Wykluczone, na pewno nie. Nie i nie, nie miała prawa o tym wiedzieć, nie mogła go widzieć, nie w taki sposób. Nawet na plaży nie byli nigdy we troje, w żadnej koedukacyjnej saunie, zresztą Elżbieta zajmowała się Julką i przestała z nimi wyjeżdżać. Więc skąd?
Zaciska mocno powieki, aż jaskrawe, migoczące plamy wypełniają całe pole widzenia.
Faun, opiekun węży, powiernik uroborosa. Wychodzi z wysokich traw, gdzie, nie zważając na palące słońce, przespał całe popołudnie. Przeciąga się, gibki i pełen utajonej siły, harmonijny jak rzeźba wykonana mistrzowską ręką i zwierzęcy w swojej bezwstydnej nagości. Pochyla się, podnosi flet i przykłada go do ust. Wąż natychmiast pojawia się na wezwanie, szybko przemyka po ciele i układa się wokół szyi. Odchodzą razem, ledwo widoczną ścieżką prowadzącą gdzieś w głąb lasu, a za nimi ruszają wieczorne cienie. Ciągle ich przybywa, stopniowo nabierają materialności, przeobrażają się w ciała męskie i kobiece, kształtne i pokraczne, młode i stare, przyodziane i zupełnie nagie. Formują orszak, podążający w rytm muzyki za swym przewodnikiem. Przez chwilę widać w tym tłumie szczupłą postać kobiety, trzymającej za rękę dziewczynkę w turkusowej sukience.
– Tadek, co jest, może pielęgniarkę zawołać? Lekarza?
– Nie, nie, daj spokój. Skurcz jakiś mnie dopadł. Ja teraz często tak mam, przez tę nogę. Nie powinienem chodzić bez podpórki.
– Jasne. Pomóc ci wstać?
Tak, teraz już lepiej. Ból rozlał się po całym ciele, lecz stopniowo zacicha, wreszcie pozwala normalnie zaczerpnąć tchu i zapaść się głęboko w poduszkę. Jeszcze trochę, to musi potrwać, powiedział ordynator. Cierpliwości. Wszystkie zagadki się wyjaśnią,wszystkie rany zagoją. Chociaż jeszcze nie teraz.
Błękitnawy zmierzch zaciera kontury ścieżek. Złote plamy na czarnej skórze pobłyskują resztką odbitego światła, na powierzchni wypukłego oka lśni złocisty przecinek. Wąż unosi się, przekrzywia łepek i zaczyna lekko kołysać przed Tadeuszem. Trwają tak, otuleni ciepłem wiosennej nocy, zasłuchani w odległy głos fletu.
Popołudnie fauna
1
Ostatnio zmieniony pt 11 kwie 2014, 01:22 przez Rubia, łącznie zmieniany 2 razy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.