Floralium II cz. 2 Ostatnia - porzucony projekt

1
No to ciąg dalszy. Ale jak powyżej napisałem, kładę na to anatemę wszechwieczną, chociaż jedna scena jest dobra.

Chociaż, jak teraz czytam... dialog pod koniec z Panem H., t o jest dopiero żenada. xD
***

WWWGdy doszliśmy do Floratury, zdziwiłam się po raz kolejny. Kawiarnia była urządzona ze zdumiewającym smakiem i gustem, w stylu secesyjnym. Z głośników, zamiast najnowszego dance'u czy trance'u, płynęli Chopin i Dvorak. Nie licząc nieprzyjemnej atmosfery hermetyczności, którą równie dobrze mogłaby zastępować tabliczka „WSTĘP TYLKO DLA STAŁYCH BYWALCÓW” na drzwiach, knajpa wydawała się naprawdę urocza. Usiedliśmy przy stoliku obok okna i spoglądając od czasu do czasu na zimę, przeglądaliśmy karty.
WWW- Piłaś kiedyś absynt? - Spytał Adrian.
WWW- Ym, nie, nie wydaje mi się. A powinnam?
WWW- Koniecznie. To chyba najlepszy alkohol świata. Spróbuj, naprawdę.
I faktycznie, zamówiliśmy dwie lampki absyntu. Z ciekawością przyglądałam się, jak barman, stary dziad, przelewał zimną wodę przez cukier, aby nadać trunkowi mętnego charakteru. Gdy umoczyłam wargi w kieliszku, niespecjalnie mi posmakowało. Zapach anyżu przypominał gin, który zawsze nieprzyjemnie kojarzył mi się z lekarstwami.
WWW- A więc – wiolonczela? - Usiłował podtrzymać rozmowę Adrian.
WWW- Tak. Rodzice mnie wysłali, ale w końcu nie żałuję.
WWW- Dawno skończyłaś?
WWW- Będzie z rok.
WWW- A czemu nie poszłaś na drugi stopień?
WWW- Nie chciało mi się – mruknęłam. - Szukałam... czegoś innego.
WWW- I co, znalazłaś?
WWW- Jak dotąd nie.
WWW- Z czego żyjesz?
WWW- Chodzisz czasami Szewską?
WWW- Czasami, tak.
WWW- Widziałeś może kiedyś taką laskę, która gra Beethovena i zgarnia kasę od turystów?
WWW- Nie, nie wydaje mi się.
WWW- Szkoda, bo to jestem ja.
WWW- No, to faktycznie szkoda.
WWW- A ty? - Zapytałam, uznając, że skoro już tu jestem, to niech przynajmniej nie panuje kłopotliwe milczenie.
WWW- Ja? - Zaśmiał się. - Ja jestem kanarem.
WWW- W sumie, jak się zostaje kanarem?
WWW- Idzie się do MPK i zdaje egzamin. Kilku najlepszych dostaje robotę.
WWW- Jaki egzamin?
WWW- Same pierdoły. Rozkład jazdy, przystanki, topografia miasta, znajomość przepisów... Nic ciekawego. Można się nauczyć w jedną noc, a większość moich kumpli, jeszcze komunistycznych, nigdy nawet do tego nie zajrzało.
WWW- Skąd ci się właściwie wziął ten pomysł?
WWW- Tak jakoś. Potrzebowałem roboty, a akurat ogłaszali, że szukają, więc ogarnąłem te głupoty i poszedłem. Nie jest to w sumie zła praca, nie licząc tego, że wszyscy cię nienawidzą...
WWW- W sumie, właśnie sobie wyobraziłam, że po meczu Wisły mam jechać nocnym na Prokocim...
WWW- Też się trochę tego cykałem, ale w końcu wyszło na to, że nie jeżdżę w nocy. Zresztą, nikt nie jeździ, nie ma głupich. Chłopaki, którzy mają nocną zmianę, po prostu jeżdżą dookoła plant i zgarniają pijanych samotnych, którzy raczej się nie stawiają. Do dresiarstwa się nie zbliżają.
WWW- Dobrze się na tym zarabia?
WWW- Wcale nieźle. Pensja jest malutka, ale na premiach za mandaty zgarniasz trzy, albo i cztery razy tyle. A z jednego tramwaju można i pięć premii ściągnąć... Dlaczego grasz akurat Beethovena? - Zręcznie przeniósł ciężar rozmowy na moją stronę.
WWW- Eee, nie wiem. Jego najlepiej się nauczyłam.
WWW- Nie głupio ci trochę, tak grać na ulicach?
WWW- A nie głupio ci trochę być kanarem?
WWW Dialog się toczył. Początkowo ospale i nudno, potem coraz szybciej, zupełnie jak lokomotywa Tuwima. Absynt rozwiązywał język i duszę, ale ponieważ robił to nam obojgu, nie przejmowałam się. Zanim się spostrzegłam, opowiadałam już Adrianowi o swoim dzieciństwie, lękach i obawach, marzeniach na przyszłość. A on opowiadał mi o swoich. Gdy wychodziliśmy z Floratury, mieliśmy w smartfonach zapisane swoje numery, znaliśmy się jak nikt na świecie, a serca grzała nam radosna niepewność, typowa dla ludzi, którzy mają wrażenie, że spotkali w końcu kogoś odpowiedniego. Już na przystanku zapytałam go, podochocona absyntem i wcale miłym wieczorem:
WWW- Często za mandat zapraszasz przypadkowe laski na randkę?
WWW- Często. Ale zwykle nie przychodzą.
WWW- WWW- Popatrz, a ja przyszłam.
Przyszłaś – potwierdził i pod rękę odprowadził mnie do tramwaju numer osiem.

WWWTo miało swoje zalety. Przede wszystkim: miałam stałe mieszkanie. Po dwóch latach sypiania kątem u znajomych, rodziny, a raz nawet w przytułku, wszędzie z tą cholerną wiolonczelą, jedynym wartościowym przedmiotem jaki posiadam, było to całkiem przyjemne. Adrian żył w dosyć skromnej, ale gustownej kawalerce, może nie w centrum, ale też nie na zupełnym Kurdwanowie. Budziłam się tam codziennie rano, wstawałam i przygotowywałam mu śniadanie. Strasznie zalatywało mi to rutyną, więc starałam się, aby zawsze było do zjedzenia coś innego: jajecznica, tosty, płatki... Próbowałam czasami ugotować coś bardziej finezyjnego, ale obsługa kuchenki okazała się trudniejsza, niż obsługa wiolonczeli.
WWWWłaśnie: wiolonczela. Utrzymywana przez Adriana, wreszcie miałam czas i chęci, żeby nauczyć się czegoś poza tym nieszczęsnym Beethovenem. Z trudem przypominałam sobie zawiłości zapisu nutowego, ale z dnia na dzień szło mi coraz lepiej, wyżymałam ze strun coraz piękniejsze dźwięki. Zorientowałam się nagle, że jestem lepsza, niż kiedykolwiek byłam - i lepsza niż większość kolegów z konserwatorium. Po kawalerce fruwali swobodnie Boccherini, Bach, Mozart, Vivaldi, Prokofjew, Beethoven, Czajkowski i Lutosławski, chyba, że Adrian mówił: „daj spokój, kobieto, łeb mnie boli”.
WWWNigdy w życiu nie miałam tyle czasu. Jeśli nie gotowałam prostych posiłków ani nie ćwiczyłam, mogłam robić wszystko, co mi się tylko zamarzyło. Adrian, ku mojemu zdumieniu, pracował naprawdę dużo i ciężko, zgarniając mandaty od staruszków, którzy zapomnieli skasować bilet i skacowanych studentów, myślących już tylko o powrocie do mieszkania, nieważne, jakim kosztem. Chodziłam po galeriach i kupowałam markowe ciuchy, wpadałam – jakby przypadkiem – do muzeów, żeby obejrzeć jakiegoś Podkowińskiego czy Malczewskiego, na którego akurat miałam ochotę. Oglądałam mnóstwo filmów, nadrabiając lata kinematograficznej ciemnoty, bo kino było wielką pasją Adriana. Czytałam książki, które po raz pierwszy w życiu mogłam kupować. Nadrabiałam sobie trzy lata ciągłego kucia, nieskończonych koncertów b-mol, oraz kolejny rok życia na krawędzi ubóstwa, katowania przechodniów Beethovenem i krótkich, przypadkowych romansów z polonistami, którzy próbowali poderwać mnie na swoje podławe wierszydła.
WWWDość już miałam wysublimowanych pseudointeligencików, którzy podchodzili do mnie na ulicy i nieudolnie nawiązywali rozmowę, tylko dlatego, że czystym przypadkiem udało im się rozpoznać alegretto siódmej symfonii, opus 92, a i to dzięki nadużywaniu tego utworu w reklamach. Adrian był świetną odskocznią od tego wszystkiego. Nie należał do mężczyzn wymagających. Chciał tylko czasami coś zjeść, czasami wyskoczyć do kina albo na absynt, czasami seksu, czasami, żebym mu zrobiła kawę. Dzięki temu miałam mnóstwo czasu dla siebie, który chciałam i umiałam wykorzystać.
WWWW gruncie rzeczy, mężczyzna ten oprócz pieniędzy nie miał mi nic do zaoferowania. Nie znał się na sztuce ani muzyce, średnio umiał się pokazać w towarzystwie, potrafił się jedynie elegancko wyrażać, co udowodnił choćby na pamiętnej pierwszej randce. Jego zainteresowania ograniczały się do kinematografii, którą postrzegał całkowicie mechanicznie, nie widząc w filmach żadnego artyzmu ponad montaż, zdjęcia, muzykę i grę aktorską. Do tego dochodziły jeszcze tramwaje, okazało się bowiem, że okłamał mnie odnośnie podjęcia pracy w MPK: tak naprawdę, poszedł tam, bo kochał te stalowe puszki. Kochał je tak, że w ramach rekreacji jeździł w nieskończoność ósemką po pętli.
WWWByła to pasja całkowicie dla mnie niezrozumiała, kuriozalna i momentami wręcz śmieszna. Potrafił godzinami gadać o tramwajach i autobusach, pół życia spędzał w Muzeum Inżynierii Miejskiej na Świętego Wawrzyńca. Wziął mnie tam kiedyś, bo dzięki pracy miał wstęp za darmo. Nigdy chyba nie nudziłam się bardziej. Najciekawszym wydarzeniem tamtego dnia była rozmowa na papierosie z przypadkowym niechlujem, który dał mi ogień i poinformował, że mieszka kilkaset metrów dalej, na tej samej ulicy i właśnie maluje secesyjne zdobienia w łazience. Nie umiem do dziś powtórzyć ani jednego słowa z tego, co usłyszałam od Adriana na temat taboru krakowskiej komunikacji miejskiej.
WWWNo i go kochałam. Nigdy chyba nie kochałam nikogo bardziej, niż tego świra, który potrafił przez całą trasę Bratysławska-Bieżanów Nowy gadać o tramwaju, którym właśnie jechaliśmy, oczywiście jeśli przypadkiem nie stracił wątku i nie informował mnie, że Gordon-Levitt zagra w drugim Sin City. Kochałam go tak radośnie i serdecznie, jak tylko można kochać mężczyznę. Chciałam mu towarzyszyć na seansach filmów, które nic mnie nie obchodziły i chciałam z nim jeździć tramwajami po pętli. Chciałam go całować rano, gdy budził się na kacu, nadużywszy polskiej czystej ze swoimi kanarami, a także wieczorem, gdy kładł się koło mnie, świeżo ogolony, bo o czwartej idzie w trasę i nie będzie miał czasu drapać się po gardle tępą maszynką.
WWWKochałam go tak strasznie, że zarzuciłam swoje eleganckie żakiety i spódnice za kolana na rzecz legginsów i beznadziejnie krótkich, brzydkich sukienek z H&M, w których chciał mnie widywać. Uczyłam się gotować, bezskutecznie zamieniając Dostojewskiego i Nabokowa na książki kucharskie. W środku dnia wychodziłam na przystanek, wiedząc z porannej rozmowy, że dzisiaj grasuje w dziesiątce. I jechałam tą dziesiątką, ze swoim miesięcznym biletem, czekając, aż wsiądzie na którymś przystanku na Nowej Hucie i z szerokim uśmiechem powie do mnie: „bilet, poproszę”, a ja uśmiechnę się równie szeroko i przy okazji sprawdzania plastikowego kartoniku dam mu całusa.
WWWNigdy nie kochałam nikogo tak niesamowicie. Ani żadnego mężczyzny, ani żadnej kobiety, bo i takie przygody miałam za sobą w swoim burzliwym życiu. Tak, jak jego, nie kochałam nawet mojej wiolonczeli, arcydzieła sztuki lutniczej, którego pozazdrościłby mi sam Pollens, wykonanego w pracowni przy Placu Żydowskim, zupełnie nieznanej, której właściciel aktualnie umiera w nędzy, chociaż jest lepszy od Stradivariego.
WWWTo była miłość jedna na całe życie, ta jedyna, która prowadzi ludzi do ołtarza. Płomienna, gorąca, zupełnie niewyczerpana, gotowa przeprowadzić przez wszystkie trudności, rafy i mielizny życia. Grafomańska i nieprzyzwoicie tandetna: żagiel, zawsze napięty, zawsze wypełniony wiatrem, popędzający okręt w zawrotnym tempie, tak, aby na morzu pamięci pozostał niezniszczalny kilwater, którego nie rozgromią huczące fale.
WWWTym smutniejsze było, że tak potwornie mnie wkurwiał.

WWWNie chodziło nawet o to, że usychałam, choć faktycznie tak było. W towarzystwie Adriana byłam całkowicie pozbawiona jakichkolwiek podniet intelektualnych i estetycznych, całkowicie wyprana z uczuć wyższych niż głód, zmęczenie i popęd płciowy. Im dłużej i bardziej uparcie usiłowałam zainteresować go muzyką, sztuką, literaturą, tym silniej mi się opierał. Z dnia na dzień coraz częściej rokokowe wariacje Czajkowskiego przerywało nieśmiertelne hasło: „kobieto, łeb mnie boli”. Z biegiem czasu coraz częściej słyszałam wymówki:
WWW- Boże, kobieto, na co znowu wydałaś dwie dychy?
WWW- Na kalafonię...
WWW- Znowu? Boże, Esti, nie stać nas na to.
WWW- Przecież to tylko dwadzieścia złotych.
WWW- Tylko dwadzieścia złotych? Nie zarabiam, kuźwa, milionów. A to? Co to za paragon?
WWW- Za Flauberta...
WWW- Że co?
WWW- Flaubert, taki autor...
Zapłaciłaś czterdzieści złotych za książkę? Poważnie? Kobieto, ogarnij się...
WWWNie chodziło wcale o to, że uporczywie nalegał na zerwanie pewnych kontaktów, na których bardzo mi zależało, między innymi z Zuzą, moją najlepszą przyjaciółką. Z niezrozumiałych dla mnie powodów serdecznie nienawidził Zuzy, dziewczyny skądinąd ogarniętej i bardzo porządnej, może tylko trochę roztrzepanej. Za każdym razem, gdy zapraszałam ją do mieszkania albo wypadałam z nią na piwo, przez pół wieczoru słuchałam:
WWW- Znowu się szwendałaś z tą Lisicką?
WWW- Kochanie, daj spokój, przecież Zuza jest w porządku...
WWW- Ty jesteś, kurwa, w porządku – marszczył brwi. - Ta kobieta jest totalnie nieodpowiedzialna.
WWW- Gdybym ja była odpowiedzialna, to bym nie przyszła na randkę z kanarem.
WWW- Nie mów tak na mnie! - Darł się i w milczeniu szliśmy spać, a on nie odzywał się do mnie przez następny tydzień.
WWWNie chodziło też o nieskończone wymówki odnośnie wiolonczeli o drugiej w nocy, nie chodziło o seks, który po kilku miesiącach stał się blady i mizerny, bo Adrian miał wyjątkowo skromny zestaw tricków. Nie chodziło o to, że „Apocalypse now” skomentował słowami: „dobry montaż”. Wcale nie przeszkadzało mi, że zobaczywszy na talerzu langusty w majonezie, stwierdził, że wolałby schabowego. Nie ruszyła mnie awantura, którą uderzył we mnie, gdy za pięćset złotych kupiłam młodą Mirek (akwarela i gwasze na papierze, sto jeden na siedemdziesiąt), uznawszy zgodnie z prawdą, że jest genialna. Nie chodziło nawet o to, że zabraniał mi palić, chociaż sam, wróciwszy z imprezy w MPK (wstęp tylko dla kanarów i motorniczych) śmierdział papierosami na kilometr.
WWWDobijała mnie tylko tęsknota za życiem. To nie była kwestia intelektualnej przepaści między nami, tylko mojego ciągłego, niemożliwie drażniącego pociągu do życia pełną gębą. Owszem, egzystencja na solidnej stopie średniej krajowej była przyjemna, ale deprymująco nudna i nieciekawa. I pozostałaby taką, nawet, gdyby Adrian był oczytanym, eleganckim dyrygentem Filharmonii Krakowskiej, a kawalerka na Głowackiego – przestronnym, wypełnionym książkami apartamentem na Stradomiu.
WWWPróbowałam mu tłumaczyć, o co mi chodzi; mówiłam, że czuję się zbyt stabilnie, że jest mi źle z monotonną rutyną dnia codziennego, że chciałabym czasami zaszaleć, ale słowa spłynęły po nim jak rozwodniona akwarela po papierze. Zaczęłam marudzić, wiedząc, że to najlepszy sposób perswadowania mężczyznom swoich zachcianek. Osiągnęłam tyle, że dwa czy trzy wieczory spędziliśmy w klubach, gdzie byle drink kosztuje dwadzieścia złotych, didżej z konsolety miksuje najnowsze hity Rihanny albo Lady Gagi, a rozmawiać da się tylko przez megafon.
WWWIm częściej podawałam obiad o tej samej godzinie, tym bardziej miałam ochotę rzucić nim o ścianę. Zamiatając podłogi, zostawiałam na nich śmieci, żeby przynajmniej awantura trochę wzruszyła dniem powszednim. Z braku lepszych pomysłów, zaczęłam palić po kryjomu w łazience, żeby poczuć się przynajmniej jak licealistka, ćmiąca w tajemnicy przed rodzicami. To wszystko jednak były środki zastępcze, nie eliminujące ani przyczyny problemu, ani nawet jego samego, bo przecież nie łudziłam się, że te absurdalne działania mogą mi zastąpić to, co przeżywałam od czasu przeprowadzki do Krakowa.
WWWZ dnia na dzień byłam coraz bardziej przygnębiona i apatyczna, aż w końcu wpadłam w zupełną depresję. Całe doby spędzałam w łóżku albo przed komputerem, grając w durne gry na Facebooku. Konieczność wstania, ubrania się i zrobienia obiadu stała się dla mnie bardziej abstrakcyjna niż kompozycje Cage'a. Niespecjalnie istotne wydawało mi się, żeby zmieniać codziennie bieliznę czy brać prysznic, a już zupełnym bezsensem było dla mnie rozmawianie z Adrianem i spełnianie jego zachcianek, z rodzaju mycia podłóg, pójścia na zakupy czy seksu. Nie myślałam zupełnie o niczym, oglądałam komedie romantyczne, czytałam książki fantasy, a z domu wychodziłam tylko do spożywczaka po papierosy, które mimo protestów spalałam dziesiątkami w mieszkaniu.
WWWMój kanar początkowo uznał to wszystko za zwykłe babskie fochy i robił mi niestworzone awantury, w czasie których przedmioty, pobudzone przez jego potężny bas, podskakiwały niespokojnie, a zmęczeni wrzaskami sąsiedzi łomotali w podłogę kijem od szczotki. Raz nawet rozbił o podłogę elegancki wazon, prezent od cioci Józi, ale niespecjalnie mu się to opłaciło, bo zupełnie się tym nie przejęłam, a musiał po sobie sprzątać. Cokolwiek robił, obchodziło mnie to szerokim łukiem, przelatywało gdzieś obok.
WWWW końcu zauważył, że chudnę i blednę coraz bardziej. Skojarzył to z ogólną apatią i przygnębieniem, dodał moją całkowitą obojętność na bodźce werbalne, reprezentowane przez wrzaski i zrobił ostatnią rzecz, której bym się po nim spodziewała: zaczął się martwić. Gdy na pytanie „Kochanie, czy ty jesteś chora?” uzyskał odpowiedź w postaci wzruszenia ramion, wziął na siebie wszystkie obowiązki domowe, każąc mi odpoczywać. Gotował, prał, sprzątał i chodził do pracy jednocześnie, od czasu do czasu biorąc mnie też na spacer po plantach, żebym „odetchnęła świeżym powietrzem”. Mówił same słodkie rzeczy, usiłując prowokować mój otępiały umysł do reakcji innych niż wzruszanie ramionami i głuche monosylaby. Karmił mnie wszystkimi dostępnymi bez recepty lekami, jakie mógł znaleźć, nie zwracając specjalnej uwagi, czy są to tabletki na grypę, czy na wzdęcia. Usiłował też namawiać mnie na wizytę u lekarza, ale się nie dałam. W końcu, po kilku tygodniach orzekł apodyktycznie, że potrzeba mi choćby chwilowej zmiany środowiska. Wziął urlop, sam spakował moje ubrania i kosmetyki do wielkiego kufra, ubłagał mnie, żebym się ubrała i zaprowadził na dworzec, gdzie wsiedliśmy w autobus do Buska-Zdroju.
WWWMiał rację: w sanatorium „Nida” otrzeźwiałam natychmiast, gdy tylko zrozumiałam, że przyjdzie mi w tej trupiarni spędzić tydzień. Uzdrowisko wyglądało jak koszmar architekta i opus magnum projektanta scenografii do horrorów w jednym. Pseudoeleganckie wnętrza raziły astronomicznym brakiem gustu, klinicznie sterylne sale zabiegowe sprawiały wrażenie kostnicy, a klienci tego przybytku reumatyzmu i żylaków jak jeden mąż datowali się na czasy, gdy Stalina nazywano wujkiem. Natychmiast po przybyciu do Buska zaczęłam marudzić, że już mi lepiej i chcę wracać. Adrian dla odmiany nie chciał o tym słyszeć i z szokującym uporem wkładał mnie w kolejne solne kąpiele, aż w końcu po trzech dniach nie wytrzymał moich lamentów i wróciliśmy do Krakowa. Ostatecznie osiągnął swój cel: wyrwałam się z apatii. Należało coś ze sobą zrobić.

WWWRobienie czegoś ze sobą zaczęłam od telefonu do Zuzy. Nie miałam bowiem na myśli powrotu do codziennego, pruderyjnego percepcyjnie życia, a poprawienie czegoś w sytuacji, w którą sama siebie lekkomyślnie wpędziłam. Zuza jednak nie mogła mi pomóc, bo egzaminy, przegląd, zaliczenia – nie miałam do niej specjalnych pretensji, zwłaszcza z uwagi na fakt, że był to nasz pierwszy kontakt od miesiąca. Niemniej, wróciłam do punktu wyjścia. Nie chciałam siedzieć w mieszkaniu z Adrianem, który nieustannie zerkał na mnie niespokojnie, więc ubrałam się ładnie, powiedziałam, że idę na spacer i wyszłam z mieszkania.
WWWWysiadłam z tramwaju i przez dłuższą chwilę po prostu chodziłam po mieście, ciesząc się ciepłem majowego wieczoru. Na rogu Szewskiej kupiłam sobie lody miętowe. Wpadłam na chwilę do Empiku, żeby obejrzeć nowości, a potem przeszłam pół centrum tylko po to, żeby poślinić się przed wystawą artystycznej pracowni krawieckiej na Świętej Gertrudy. Zupełnie jednak nie poprawiało to stanu mojego ducha, ani tym bardziej mojej sytuacji. Świadomość, jak bardzo jałowy jest ten spacer, z każdym krokiem ciążyła mi coraz bardziej, aż w końcu opadłam ciężko na ławkę w pobliżu Poczty Głównej, strasząc przechodniów ponurą miną. Nagle wpadło mi do głowy, że jestem w pobliżu Floratury.
WWWW gruncie rzeczy nie miałam czego tam szukać. Ze wszystkich moich znajomych bywał tam tylko Adrian. Coś mnie jednak ciągnęło do tej uroczej knajpki, w której mogłam przynajmniej nasycić uszy i oczy czymś ładnym, czymś odmiennym od przyziemnej atmosfery kawalerki kanara. Wahałam się kilka minut, bo głupio tak samej iść do kawiarni, w dodatku tak hermetycznej, ale w końcu trochę z nudów, trochę z desperacji, zdecydowałam się.
WWWWe Floraturze usiadłam przy stoliku w pobliżu okna, zamówiwszy uprzednio kieliszek wina. Spoglądałam chwilę przez szyby, obserwując ludzi, ale byli tak szarzy, ponurzy i nieciekawi, że przestałam. Przed płaszczyzną pustego stołu czułam się strasznie głupio, a widziałam w dodatku, że kolorowe towarzystwo przy kontuarze dyskretnie mnie obserwuje. Uświadomiłam sobie, że siedzę w tym samym miejscu, w którym siedziałam w zimie, na pierwszej randce z Adrianem i zrobiło mi się z tym źle. Rozejrzałam się, szukając wolnego stolika, do którego mogłabym się przesiąść, ale wszystkie miejsca były zajęte, jak przystało na majowy, piątkowy wieczór.
WWWJedyne opuszczone krzesła wypatrzyłam w kącie, tam, gdzie siedział samotnie wyjątkowo przystojny, przesadnie elegancki chłopak, ubrany w jasny garnitur i krawat spięty błyszczącą szpilą. Na stole, oprócz pliku kartek, w którym notował coś zawzięcie, leżała tylko papierośnica, popielniczka i kapelusz, ułożone koncentrycznie dookoła kieliszka z absyntem. Znów się zawahałam, ale uświadomiłam sobie, że w końcu wyszłam dziś z domu głównie po to, żeby zrobić coś głupiego.
WWW- Cześć. Można się dosiąść? - Spytałam, podchodząc do jego kąta.
WWWPodniósł na mnie oczy, jakbym wyrwała go z głębokiego snu, wyraźnie nie rozumiejąc, o co mi chodzi. Zauważyłam, że mimo tego wieczne pióro dalej biegło po papierze.
WWW- Przepraszam panią najmocniej, pani coś mówiła? - Stalówka zatrzymała się.
WWW- Mm, tak – zmieszałam się - pytałam, czy można się dosiąść.
WWW- Ależ oczywiście! - Natychmiast opatulił pióro skuwką, schował swoje kartki do mankietu koszuli i zerwawszy się, odsunął mi krzesło.
WWW- Ee, Hiacynt jestem – bąknął, jakby dopiero teraz zauważył, że nie mogę być wiele starsza od niego.
WWW- Estera, miło mi.
WWW- Dobraliśmy się imionami – uśmiechnął się pod nosem. - Żydówka, czy rodzice mieli fantazję?
WWW- Nazywam się Ejchler. A twoi? Mieli kwiaciarnię? - Odparłam, nieco urażona, bo jego pytanie wydało mi się wyjątkowo nietaktowne.
WWW- Nie, ojciec był księgowym – roześmiał się, zupełnie niezrażony kpiną. - A matka w sumie nie pamiętam kim, ale to nie jest specjalnie istotne. Wybacz.
WWW- Spoko. To Waterman? - Zapytałam, wskazując na jego pióro.
WWW- Hm? A, pióro. Nie, Shaeffer Agio, dwa złote pod Halą Targową.
WWW- Ha. Gratuluję. Ja kiedyś pod Halą trafiłam lusterko z dziewiętnastego wieku, w mosiężnej oprawie, za osiem złotych.
WWW- O. Masz je?
WWW- Nie, stłukło się.
WWW- Siedem lat pecha?
WWW- Od dziecka.
WWW- Chwila ciszy.
WWW- Posłuchaj – zmrużył jedno oko, przez sekundę upodabniając się do Leonardo DiCaprio – wybacz, że spytam, ale czy ty tutaj przypadkiem nie bywałaś?
WWW- Byłam parę razy. Z facetem.
WWW- Ha, tak właśnie myślałem. Wybacz poufałość, ale masz charakterystyczną aparycję.
WWW- Wiem. Dziękuję.
WWWZamilkliśmy znów. Nie była to cisza kłopotliwa, a naturalna, taka, jaka zapada, gdy dwoje obcych ludzi usiłuje zlustrować się nawzajem. Bez specjalnego zakłopotania patrzyliśmy sobie w oczy. Akurat, gdy stwierdziłam, że jego tęczówki są wyjątkowo ładne, zielone, otoczone delikatną złotą obwódką, on wygrał lustrację, utrafiając w samo sedno. Zupełnie jakbyśmy znali się od wieków, jakby był moim dobrym przyjacielem, a nie przypadkowym facetem, zapytał:
WWW- Czemu jesteś sama?
Westchnęłam. Nie byłam wcale pewna, czy chciałam, żeby utrafiał w sedno.
WWW- Głównie dlatego, że Zuza ma sesję.
WWW- Twoja najlepsza przyjaciółka?
WWW- Tak.
WWW- Przyprowadź ją tu kiedyś.
WWW- Była już.
WWW- I co?
WWW- I powiedziała, że „Underground” Kusturicy jest słaby, więc ktoś zamówił koniak tylko po to, żeby wylać jej go za dekolt.
WWW- A, to ta - Hiacynt roześmiał się wysokim, dźwięcznym śmiechem – pamiętam. Niezłą bekę z tego mieliśmy. To Andrzej wylewał.
WWW- Andrzej?
WWW- Ten stary, przy kontuarze – wskazał mi palcem jakiegoś szpakowatego mężczyznę. - Wracając do tematu. Okej, Zuza ma sesję, a facet?
WWW- A facet... - zawahałam się. - A facet jest kanarem, w życiu nie słyszał o Beethovenie, nie odróżnia wiolonczeli od skrzypiec, chce jeść schabowe na obiad, trzyma łokcie na stole, chodzi w koszulkach od H&M, nie pali, pije tylko wódkę, a w międzyczasie ustawia mi życie. Oczywiście, jeśli akurat nie nawija o tramwajach.
WWW- I, jak rozumiem, wcale ci się to nie podoba?
WWW- A wyglądam na taką, której by się podobało? - Spytałam ponuro.
WWW- No cóż, wygląda na to, że jesteś w odpowiednim miejscu – na jego ustach wykwitł ironiczny uśmieszek. - Kochasz go?
WWW- Jak nikogo w życiu.
WWW- Wot, zagwozdka. Ukochany kulturalnej, ambitnej dziewczyny jest prostakiem, który nie spełnia jej potrzeb. Stara śpiewka, zwykły mezalians. Tyle, że kulturalna, ambitna dziewczyna jest tak zdesperowana, że zwierza się przypadkowym facetom w krakowskiej spelunie. To oznacza, że stało się niedawno coś, co wyjątkowo dało jej do myślenia, coś, co przeraziło ją do tego stopnia, że szuka pomocy u obcych. U obcych, a nie u przyjaciół czy rodziny, więc chce obiektywnej oceny, kogoś, kto wprost wskaże jej dobrą drogę, a ona będzie mogła mieć pewność, że rada nieskażona jest emocjami. Sytuacja dość archetypiczna.
Patrzyłam na niego, niewiele rozumiejąc.
WWW- Na pewno cię nie uderzył, bo wtedy nie żaliłabyś się innym, tylko zamknęłabyś się w sobie – wyliczał. - Na pewno nie chodzi o seks, z tego samego powodu. Nie okradł cię, bo poszłabyś na policję, albo do rodziny. Nie pije, bo sama kupiłaś wino, gdyby chlał, raczej nie tknęłabyś alkoholu. Nie zdradza cię, bo wtedy sprawa byłaby aż do bólu oczywista... Okej, poddaję się. O co chodzi?
WWWPo piętnastu minutach rozmowy człowiek ten nie tylko zrozumiał mój problem, ale też uświadomił mi jego przyczynę, zauważył to, czego ja zauważyć nie mogłam. Dotarło do mnie, że wszystkie moje przemyślenia były z góry skazane na niepowodzenie, bo swoim rozumowaniem obejmowałam cały związek z Adrianem, od początku do końca, chociaż przecież w pierwszym jego okresie byłam całkiem szczęśliwa. Hiacynt bezbłędnie wyczuł, że wszystko wzięło się z jednego momentu, punktu, sekundy w moim życiu. Mógł to być skrawek rozmowy, jedno spojrzenie, wspomnienie, ułamek myśli. A ja - bardzo dobrze wiedziałam, który to był moment.
WWW- Ślub – mruknęłam.
WWW- Słucham?
WWW- Ślub. On chce się ze mną ożenić. Wspomniał kiedyś o tym.
Mój rozmówca uśmiechnął się szeroko i rozparł wygodnie na krześle. Powoli odpalając papierosa, zastanawiał się nad czymś. Jego mina wskazywała na to, że myśli płyną mu przez głowę szerokim, spokojnym nurtem. W tle usłyszałam któryś koncert smyczkowy Czajkowskiego.
WWW- Taak – snuł dalej swoją historię. - Kulturalna dziewczyna zlokalizowała problem. Zdiagnozowała chorobę, która ją męczy. I wie już, że jest to kwestia właściwego wyboru, który niestety nie jest prosty. Gdyby należała do pewnego typu ludzi, jak na przykład katolicy, którzy mają jakieś oparcie w życiu, byłoby wręcz przeciwnie, wybór byłby banalny. Ale ona, niestety, nie należy do tego typu ludzi, w przeciwnym razie nie byłoby jej tutaj. Nie przywykła też do podejmowania ważnych decyzji, bo nie potrzebowałaby pomocy. Więc patrzy wyczekująco na nieznajomego, aż on jej powie, co powinna zrobić. Czy powinna wybrać rozsądnie, czy nierozsądnie. Już samo to, że powierza decyzję obcemu, jest nierozsądne, więc dlaczego to robi?
Spojrzał w sufit, zaciągając się głęboko dymem z wypisaną na twarzy przyjemnością. Pytanie najwyraźniej było retoryczne.
WWW- Wiem! To tylko proteza: zachowując się głupio w sprawie błahej, odwleka głupią decyzję w sprawie poważnej, którą już podjęła.
Mruknęłam coś bardzo niewyraźnego w odpowiedzi.
WWW- No cóż, moja miła, w takim razie, ty wcale nie szukasz kogoś, kto zdecyduje za ciebie, tylko kogoś, kto cię odwiedzie od tego, co zamierzyłaś. Sytuację znam słabo, szczątkowo nawet, ale powiem ci, co myślę. Trafiłaś bardzo źle, bo każdy inny człowiek poradziłby ci rozsądek, ale ja ci dobrze życzę. Dlatego uważam, że...
WWWNigdy nie dowiedziałam się, co uważał Hiacynt, bo w tym momencie do knajpy z hukiem wpadł inny młody chłopak i na całe gardło zawołał: „Zdałem romantyzm!”. Pół sali wstało, aby mu pogratulować. A potem wszystko się załamało.


WWWOd momentu, w którym do kawiarni wbiegł Adam, do chwili, w której kompletnie pijana odpinałam stalowe sprzączki futerału, stało się wszystko. Granie na rozstrojonym pianinie, picie za wszystkich królów Polski, przystawianie się do Hiacynta (który, trzeba to przyznać, stanowczo mnie od siebie odsuwał), huśtanie się na wieszaku na kieliszki, taniec na stolikach, oplatanie się pędami orchidei, wychylanie absyntu z buta na wysokim obcasie, nocowanie w cudzych mieszkaniach, kupowanie nowych ciuchów, żeby przebrać się bez konieczności powrotu do domu. Tysiąc ludzi, tysiąc nowych twarzy, a każda przyjazna, bo rozpoznała kogoś miotanego tą samą namiętnością.
WWWOtworzyłam futerał, wyciągnęłam wiolonczelę i zaczęłam grać, chociaż ledwo mogłam utrzymać się na krześle. Znałam instrument tak dobrze, że nawet w takim stanie tylko czasami nie trafiałam w dobrą strunę, albo zbyt mocno przyciskałam smyczek. Dźwięk płynący spod moich palców nie był tak czysty, jak mogłam marzyć, ale wystarczająco czysty, żebym zamknęła oczy i wsłuchała się w nuty. Zastanawiałam się, kto obudzi się pierwszy: Adrian, czy sąsiedzi?
WWWMoje wątpliwości rozwiały się, gdy usłyszałam:
WWW- Kurwa, kobieto, wyłącz to, przestań grać!
Nie zwracałam uwagi na wrzaski. Smyczek dalej pieścił struny. Omsknął mi się serdeczny palec, ale szybko poprawiłam błąd.
WWW- Ja pierdolę, Estera, gdzie ty byłaś?! Masz pojęcie, jak ja się martwiłem?! I przestań kurwa grać!
Zacisnęłam silniej powieki, jakby chcąc wypędzić z muzyki krzyk Adriana. Porzuciłam Szostakowicza i zaczęłam improwizację na jego temat.
Ostrzegam cię do kurwy nędzy, przestań i rozmawiaj ze mną!
WWWRaz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, och, palce same fruwały po podstrunnicy, aż do czasu, gdy czyjeś drapieżne szpony zacisnęły się na moim nadgarstku i siłą zdarły je z drewna. Otworzyłam oczy i ujrzałam nad sobą wykrzywioną wściekłością twarz Adriana.
WWW- Skończyłaś, kurwa?
Niewiele myśląc, z całej siły uderzyłam go smyczkiem w twarz i poczułam, że coś pęka. Była to podstawa drzewca, tuż powyżej uchwytu. Z mojej ręki smętnie zwisał na kilku drzazgach długi, wypolerowany kawałek drewna, opleciony końskim włosiem. Spojrzałam na Adriana, trzymającego się za twarz z przerażoną miną.
WWW- Złamałeś mi smyczek, sukinsynu – jęknęłam i rozpłakałam się żałośnie.

WWWDwa dni później, gdy wyleczyłam kaca, dostałam nowy smyczek, sygnowany francuski fernambuk ze srebrnymi okuciami. Zakup ten pochłonął większość oszczędności Adriana, przeznaczonych na jego wymarzone wakacje na Teneryfie, ale niewiele sobie z tego robiłam. Między nami zapadło ciche porozumienie, na podstawie którego zakazane było wspominanie tamtej pamiętnej nocy i mojej wcześniejszej ucieczki. Jakby nic się nie stało, przez kilka dni robiłam mu obiady i sprzątałam, a on chodził do pracy i nalegał na noszenie krótkich sukienek. Coś jednak między nami utknęło i nie była to wcale blizna po końcówce smyczka na jego policzku.
WWWTe kilkadziesiąt godzin potrzebne mi były nie tyle na zdecydowanie się do końca, ile raczej na uporządkowanie pewnych spraw. Poszłam do fryzjera, do kosmetyczki i manicurzystki, dokupiłam kalafonii i włosia, wyjęłam prywatne oszczędności spod materaca. Gdy wszystko było gotowe, zebrałam do walizy cały swój mizerny dobytek, nie biorąc właściwie żadnych ubrań otrzymanych od Adriana, a tylko moje własne, stare. Gdy depozyt spoczywał już w bezpiecznym miejscu, włożyłam długą, muślinową suknię, kupioną zupełnym przypadkiem w szmateksie na Kalwaryjskiej. Spędziłam też kilka godzin przed lustrem, robiąc się na bóstwo. W końcu pojechałam na Krowodrzą Górkę i wsiadłam do pięćdziesiątki.
WWWNie zawiodłam się. Razem ze swoimi chamskimi kumplami zjawił się na Rondzie Grzegórzeckim, akurat wtedy, gdy w tramwaju zostało tylko kilkanaście osób. Idąc do maszynisty, aby wymówić sakramentalne „Panie kierowco, blokadę poproszę”, skinął mi przyjaźnie dłonią. Gdy przy kasownikach zapaliły się czerwone lampki, jak na komendę wyciągnął czytnik i legitymację. Podszedł do mnie w pierwszej kolejności. Z szerokim uśmiechem powiedział:
WWW- Bilet, poproszę.
A ja uśmiechnęłam się równie szeroko i odparłam:
WWW- Nie mam.
WWW Była to szczera prawda. Kartonik, na którym zachipowano moje prawo do przejazdów komunikacją miejską, został w jego kawalerce na Głowackiego, pieczołowicie ułożony na samym środku pilśniowego blatu stolika z Ikei.
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 19:03 przez Sepryot, łącznie zmieniany 3 razy.
1 | 2 | 3 | 4 | O poezji

2
po lekturze pierwszego fragmentu czułem się w obowiązku przeczytać resztę i dostałem mniej więcej to czego się spodziewałem
Seprioth pisze: pilśniowego blatu stolika
bardziej pasuje paździerz - i taki też jest tekst, fabuła zdaje się być oklepana jak miska kanara, którego dopadły dresy, jeszcze gorzej prezentuje się kreacja postaci- decha, płaskość, zupełny brak emocji, najgorsza jest charakterystyczna dla przyszłych pisarzy próba przeplatania w tekście drobnych szczegółów ze sprawami najistotniejszymi,

decha, paździerz- nie będę w nie wbijał gwoździ punktując poszczególne słabe fragmenty, jest dużo bardzo dobrych zdań

3
Smoke pisze: fabuła zdaje się być oklepana jak miska kanara, którego dopadły dresy, jeszcze gorzej prezentuje się kreacja postaci- decha, płaskość, zupełny brak emocji
Yup. :P Nigdy w życiu nie nauczyłem się więcej niż na tym tekście.
1 | 2 | 3 | 4 | O poezji

4
Seprioth pisze:Kochałam go tak strasznie, że zarzuciłam swoje eleganckie żakiety i spódnice za kolana na rzecz legginsów i beznadziejnie krótkich, brzydkich sukienek z H&M, w których chciał mnie widywać. Uczyłam się gotować, bezskutecznie zamieniając Dostojewskiego i Nabokowa na książki kucharskie.
kwintesencja przesterowanego tekstu
Seprioth pisze:Yup. :P Nigdy w życiu nie nauczyłem się więcej niż na tym tekście
można by Ci powytykać kolejno błędy w poszczególnych zdaniach- tylko po co? nawet jakbyś pozmieniał tekst zgodnie ze wskazówkami, byłby równie oklepany i płaski, tylko ładniejszy

czas na naukę był w szkole- tak powiedział policjant do kierowcy, który zamiast mandatu poprosił o pouczenie

nie jestem w stanie Cię niczego nauczyć- to oczywiste- ale mogę przekazać Ci swoją opinię, opinię czytelnika, na pewno innym może się to podobać bo obiektywnie tekst nie jest zły, ale mi się akurat nie podoba- wtórność i martwota fabuły przygniatają miejscami bardzo dobry styl


ancepa- Smoke, pamiętaj o tym, żeby nie obrażać użytkowników. Uważaj na słowa.
Ostatnio zmieniony śr 01 maja 2013, 19:59 przez Smoke, łącznie zmieniany 1 raz.

5
Smoke pisze:można by Ci powytykać kolejno błędy w poszczególnych zdaniach- tylko po co? nawet jakbyś pozmieniał tekst zgodnie ze wskazówkami, byłby równie oklepany i płaski, tylko ładniejszy

czas na naukę był w szkole- tak powiedział policjant do kierowcy, który zamiast mandatu poprosił o pouczenie
I tu się bardzo mylisz to forum właśnie służy nauce. W szczególności nauce warsztatu literackiego. Teksty wrzucane do tego dział z natury rzeczy są tekstami ćwiczebnymi.
A co do nauki to jej czas jak najbardziej nie jest tylko w szkole.

Proszę o stonowanie komentarzy i jednocześnie wskazywanie konkretnych argumentów na potwierdzenie swojego zdania.
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

6
Hej,

To jest całkiem niezły tekst. Wiadomo, znalazłoby się coś do poprawienia ale ma mocny, spójny styl.
No i oferuje całkiem niezłe sceny.
- Skończyłaś, kurwa?
Niewiele myśląc, z całej siły uderzyłam go smyczkiem w twarz i poczułam, że coś pęka. Była to podstawa drzewca, tuż powyżej uchwytu. Z mojej ręki smętnie zwisał na kilku drzazgach długi, wypolerowany kawałek drewna, opleciony końskim włosiem. Spojrzałam na Adriana, trzymającego się za twarz z przerażoną miną.
WWW- Złamałeś mi smyczek, sukinsynu – jęknęłam i rozpłakałam się żałośnie.
Ta dla przykładu świetna.
Z małą uwagą - kobieta prawdopodobnie rozpłakałaby się dopiero w momencie przejścia do innego pokoju albo opuszczenia pomieszczenia przez tego faceta. Nie przy nim.

Ogólnie mi się podoba. Ale ja mam słabość do Twoich obyczajów.

Pozdrowienia,

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.

7
Czytało mi się miło i płynnie (dobry styl), z przyjemnością przespacerowałam się razem z narratorką po Krakowie.
Projekt porzucony, mówisz. Z pewnością to stopień w rozwoju, nie podium. Mimo to odniosę się do postaci głównej bohaterki. Ciężko pisać z perspektywy drugiej płci, tak żeby tekst chwycił i zagrał na emocjach. Estera jest dla mnie niewiarygodna, ale jednocześnie zmusiła mnie do zastanowienia się nad jej motywami (więc przyciągnęła uwagę). A chodzi o poniższe:
Im częściej podawałam obiad o tej samej godzinie, tym bardziej miałam ochotę rzucić nim o ścianę. Zamiatając podłogi, zostawiałam na nich śmieci, żeby przynajmniej awantura trochę wzruszyła dniem powszednim
Cokolwiek robił, obchodziło mnie to szerokim łukiem, przelatywało gdzieś obok
A facet jest kanarem, w życiu nie słyszał o Beethovenie, nie odróżnia wiolonczeli od skrzypiec, chce jeść schabowe na obiad, trzyma łokcie na stole, chodzi w koszulkach od H&M, nie pali, pije tylko wódkę, a w międzyczasie ustawia mi życie. Oczywiście, jeśli akurat nie nawija o tramwajach.
- I, jak rozumiem, wcale ci się to nie podoba?
- A wyglądam na taką, której by się podobało? - Spytałam ponuro.
No cóż, wygląda na to, że jesteś w odpowiednim miejscu – na jego ustach wykwitł ironiczny uśmieszek. - Kochasz go?
- Jak nikogo w życiu.
No właśnie. Kocha? Dziewczyna wygląda na wyrachowaną. Nie widzę w tekście żadnej iskry z jej strony, głównie egoizm i wygodę (życie za kasę faceta; próby na wiolonczeli w kawalerce mogą zniszczyć najcierpliwszego; działania wobec Adriana wydają mi się być bardziej jej sposobem na życie, niż zwróceniem się w jego stronę). Pewnie i takie było zamierzenie – w końcu zakończenie nie należy do gatunku „żyli długo i szczęśliwie”. Tylko w takim razie czemu dziewczyna mówi, że kocha – nie tylko Hiacyntowi, ale i wcześniej samemu czytelnikowi? Oszukuje nas i samą siebie? Czy to autor chciał pokazać?

Myśli na marginesie:
Zaczęłam marudzić, wiedząc, że to najlepszy sposób perswadowania mężczyznom swoich zachcianek
O święta naiwności ;)
Ee, Hiacynt jestem – bąknął
Nie jest tak źle. Może go zdrabniać na Jacka :D

8
Przeczytało się szybko, płynnie i przyjemnie.
Jak to zwykle ja, mogłabym pomarudzić na miejscami, moim zdaniem, przesadzone opisy/porównania itd. Ale nie będę.

Bardziej pomarudzę sobie na główną bohaterkę.
Zupełnie tej dziewczyny "nie czuję". Momentami egzaltowana, momentami przyziemna. Ma być jednocześnie szalona, romantyczna, wygodnicka, zakochana, wyrachowana, rozsądna, nierozsądna... Uch, za dużo tego upakowałeś.
Przez to jakaś taka niewiarygodna mi się wydała - jakby była posklejana z kilku różnych postaci. To chyba zresztą mocno wpłynęło u mnie na odbiór całości - poszczególne sceny były ładne, ale nie zgrywały się w całość.

Najbardziej podobał mi się Hiacynt. I w ogóle atmosfera tamtych scen we Floraturze. Miały klimat.
Zdecydowanie mniej zainteresiowały mnie relacja Adriana i Estery - tutaj spore poczucie wtórności i takiego dość płaskiego potraktowania uczuć. Te wszystkie sprzeczności, jakby w nie głębiej wejść byłyby pewnie i niezłe, ale jednak czegoś tu brakuje.

Mimo wszystko po lekturze miałam raczej przyjemne odczucia. Może bez zachwytów, ale i bez rozczarowania.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”