Śmierć Edwarda Browna 5/5

1
Poprzednie części opowiadania znajdują się pod poniższymi linkami:

część 1.
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=6889

część 2.
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=6933

część 3.
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=7261

część 4.
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=7332

Jeśli zawędrowaliście tutaj przez przypadek, polecam rozpocząć czytanie tekstu od pierwszej części. Wszelkie sugestie i porady będą mile widziane, a za te, które już otrzymałem, bardzo, bardzo, barrrrdzo dziękuję!



                                                                              Śmierć Edwarda Browna (5/5)



       „Stamtąd nie ma odwrotu.” – przeczytałem ostatnie zdanie osiemnastego rozdziału. Jazda taryfą zajęła mi pół godziny. Samochód zatrzymał się na zjeździe z trasy.
      – Jesteśmy. Należy się trzydzieści jeden dolarów, dwadzieścia centów.
      Podniosłem wzrok z zadrukowanych kartek papieru. Spojrzałem przez szybę. Była siódma z minutami, szybka kolejka miała trochę opóźnienia.
      – To tutaj? – zapytał kierowca.
      Litery układające się w neonowy napis „Hotel Autostrada” błyszczały zachęcająco. Oto znalazłem się w miejscu, które Edward Brown określił jako jednokierunkową uliczkę. Trafiło tutaj mnóstwo ludzi, ale nikt, kto miał na pieńku z gangsterami ramienia Jamesa Frosta, nie opuścił Hotelu żywy.
      – Tak – pokiwałem głową. – To tutaj.
      Wyjąłem portfel z płaszcza. Miałem wrażenie, że śmierdzę po ostatniej nocy. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w pokoju i wziąć prysznic.
      Wyciągnąłem banknot pięćdziesięciodolarowy. Podałem kierowcy.
      – Mogę prosić resztę do trzydziestu pięciu? – zapytałem.
      Wydał bez słowa.
      – Dzięki.
      Schowałem kasę do portfela, podniosłem głowę i zobaczyłem, że taksiarz patrzy na moją twarz. Rozcięta brew – uświadomiłem sobie na moment przed tym, jak powiedział:
      – Powinien pan iść z tym na szycie. Może się paprać.
      Skinąłem głową. Schowałem plik kartek do torby podróżnej, po czym…
      – Będę pamiętał – zapewniłem.
      Wysiadłem z taksówki. Zamknąłem drzwi i niemal w tej samej chwili kierowca nacisnął pedał gazu. Wrócił na trasę. Odprowadziłem go wzrokiem, moimi podkrążonymi od niewyspania i stresu oczami. Przez sekundę naprawdę rozważałem to, co powiedział o rozciętej brwi. Później zapomniałem na dobre.
      Spojrzałem na hotel. Pewnie nie zrobiłby na mnie żadnego wrażenia, gdybym nie był uprzedzony. Ale los sprawił, że stałem się pierwszym czytelnikiem książki Edwarda Browna i dokładnie wiedziałem, co robię. Zamierzałem spędzić w tym miejscu tylko jedną dobę.
      Jeśli było mi pisane umrzeć, zamierzałem spokojnie poczekać na śmierć.


      Ubiór recepcjonisty stanowił redefinicję modnego stroju: krzykliwy, żółty T-shirt, głęboko wpuszczony w obcisłe dżinsy, a do tego o wiele za duże białe adidasy. Chociaż wolałbym oszczędzić tej informacji, miał również długie włosy z dziewczęcą grzywką.
      Tragedia. Ale nie dałem tego po sobie poznać.
      – W czym mogę pomóc? – zapytał.
      – Chciałem pokój dla jednej osoby. Na dobę.
      Pokiwał głową, po czym zaczął wertować papiery leżące na stole. Wreszcie znalazł ten świstek, o który chodziło.
      – Proszę to wypełnić.
      Wziąłem kartę meldunkową do ręki. Dość szybko zapisałem wszystkie luki. Przez moment wahałem się przy nazwisku, ale ostatecznie uznałem, że wpisanie „John Smith” bardziej mi zaszkodzi, niż pomoże.
      Oddałem kartę recepcjoniście. Wręczył mi księgę gości. Zaznaczył pojedynczą kropką miejsce, gdzie powinienem się podpisać. Zrobiłem to, ale najpierw ogarnąłem wzrokiem pozostałe nazwiska.
      Znieruchomiałem na widok jednej pozycji. Przedstawiała się następująco:

                                                                              Robert Fallon | 233

      Szok trwał tylko chwilę. Później się uspokoiłem. Przecież Fallon miał na imię Joey. To musiał ktoś inny.
      – Proszę pana?
      Spojrzałem na recepcjonistę.
      – Podpisze pan?
      Potrząsnąłem głową. Uśmiechnąłem się usprawiedliwiająco.
      – Przepraszam. – Podpisałem się. – Jestem dziś trochę rozkojarzony.
      Oddałem mu księgę, dostałem klucz do pokoju.
      – Numer 117. – powiedział. – Schodami na piętro, korytarzem w prawo, ostatnie drzwi na lewo.
      Pokiwałem głową, podziękowałem i poszedłem tam, gdzie mnie odesłał: na schody.
      Nieważne – pomyślałem – Ktokolwiek rzeczywiście rezyduje w tym pokoju 233, ja muszę się wyspać. Ewentualnie później się tym zajmę.
      Tak właśnie zrobiłem.


      Śniłem o trzech trupach w willi Zippera.
      Pierwszym był Robert Soth, drugim Edward Brown, a trzecim ja. Leżeliśmy na podłodze, skąpani we krwi, która wsiąkała w wykrochmalone ubrania. W moim śnie śmierć była upragnionym stanem. Ucieczką od ucieczki. Dlatego nie żałowałem żadnego z trzech trupów.
      Soth zginął, bo za długo uciekał ciemnym uliczkami miasta. Brown wykrwawił się na śmierć, pisząc najnowszą książkę dłońmi o rozciętych przegubach a ja – byłem tylko obserwatorem.
      Umarłem, żeby zobaczyć, co stało się z nimi dwoma.
      Nienawidziłem siebie za to.


      Obudziłem się w okolicach czternastej. Sam nie mogłem uwierzyć, że ani opuchlizna na torsie, ani rozcięta brew, ani ostatecznie wielki stres nie uczyniły mojego odpoczynku niespokojnym. W dodatku idealnie pamiętałem swój sen. Usiadłem na krawędzi skrzypiącego łóżka jednoosobowego pokoju w Hotelu Autostrada i przemyślałem wszystko na spokojnie.
      Cały czas zastanawiałem się nad odkryciem w księdze gości. „Robert Fallon”. Czy mógł być bratem Joeya, ojcem? Kimkolwiek z rodziny? Może synem? – pomyślałem – Synem Joeya i jakiejś drugiej osoby, po której mógłby odziedziczyć…
      Moje serce zabiło szybciej. Albo kompletnie ześwirowałem, albo zaczynałem rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
      – Pokój 233. – wyszeptałem.
      Po moim ciele przebiegł dreszcz. To pomieszczenie musiało znajdować się piętro wyżej.
      Przez krótką chwilę starałem się nie myśleć o niczym. Później wstałem z krawędzi skrzypiącego łóżka i ubrałem się powoli. Wolałem nie oglądać mojego torsu. Bolał nawet podczas zakładania spodni.


      Poszedłem do łazienki i przejrzałem się w lustrze. O ile wcześniej wyglądałem jak Piotruś Pan – sędziwy chłopiec, który nie chce dorosnąć, teraz byłem mężczyzną o wyglądzie gówniarza, który dostał nauczkę za łażenie po nieodpowiednich dzielnicach. Rozwalonej brwi wolałem nie dotykać. Póki co zakrzepła i nie sprawiała problemów.
      Ubrałem buty i wyszedłem z pokoju. Powędrowałem schodami na wyższe piętro. Bez trudu odnalazłem pokój 233. Stałem przed drzwiami dobrych kilka sekund, zanim wreszcie zdecydowałem się zapukać. Początkowo odpowiedziała mi cisza. Później kilka szmerów zdradziło, że ktoś jest w środku.
      Wreszcie usłyszałem dźwięk klucza przekręcanego w zamku i drzwi stanęły otworem. W progu stał starszy mężczyzna. Trochę wyższy ode mnie i zdecydowane grubszy. Był ogolony, a włosy miał krótko ścięte. Patrzył znad okularów, które leżały mu na samym czubku nosa.
      – Mogę w czymś pomóc? – zapytał.
      Początkowo chciałem odpowiedzieć: „Nie, przepraszam, pomyliłem pokoje.” Przede mną stał obcy człowiek. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Ale nagle zrozumiałem, że jednak…
      Podrapał się po policzku. Potwierdziłem swoje przypuszczenia.
      Przede mną stał Edward Brown we własnej osobie.



      Jego pokój wyglądał podobnie do mojego z Hotelu Horny. Zdziwiłem się niepomiernie dostrzegłszy, że biuro urządził sobie w salonie, a obok jednego z foteli leżało kartonowe pudełko po pizzy.
      Usiadłem na sofie. Brown spacerował po mieszkaniu. Jedną dłoń trzymał w kieszeni, w drugiej miał szklankę z drinkiem. Nie mogłem oderwać spojrzenia od jego twarzy. To nie był ten człowiek, którego zdjęcie pokazała mi Christine Brown. Miał zupełnie inną fryzurę, inny nos, nawet usta różniły się od poprzednich.
      Zdradzały go oczy – jedna z tych rzeczy, których nie można zmienić prostą operacją. Patrzył z nich ten sam mężczyzna, co ze zdjęcia. Po tym go poznałem.
      – Jak się domyśliłeś? – zapytał.
      W głosie usłyszałem lekką chrypkę. Mógłbym się założyć, że nie było jej tam jeszcze chwilę wcześniej.
      – Przypadek – powiedziałem. – Przyjechałem do tego hotelu, bo zaintrygował mnie rozdział z pana książki.
      Zbadał mnie wzrokiem.
      – To ty jesteś?…
      – Redaguję dla Glass & Steel – wytłumaczyłem.
      Skinął głową.
      – Widziałeś mój maszynopis – stwierdził.
      – Mam go tutaj. W swoim pokoju. – Nagle zrozumiałem, że nie wyjaśniłem do końca, jak go odnalazłem. – Gdy wpisywałem się w księgę gości, znalazłem fałszywe nazwisko. Zaintrygowało mnie.
      Brown upił trochę trunku.
      – Zrobiłem wszystko co w mojej mocy, by nie zostawić żadnych śladów.
      Pokiwał głową. Wyjrzał za okno.
      – Widziałeś mój gabinet – stwierdził. – Nie mogłem odsłonić w nim okien. To byłby dla nich znak. Pokazałbym, że jestem w mieszkaniu – westchnął. – Tutaj mam święty spokój.
      Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc milczałem. Trwaliśmy w tej ciszy przez pewien czas.
      – Jak mnie znalazłeś? – zapytał Brown, patrząc w okno.
      – Nazwisko Fallona w notatkach.
      Zachichotał. Potrząsnął głową.
      – Widać nawet najlepszy pisarz nie jest w stanie pamiętać o wszystkich szczegółach. – stwierdził – Myślałem, że nie pozostawiłem śladu tego człowieka w skoroszytach.
      – Jednak zostały.
      Wzruszył ramionami.
      – Nie jestem zdziwiony. Przygotowywałem wszystko w pośpiechu. Powinęła mi się noga. Zdarza się.
      – Były jeszcze inne rzeczy. – powiedziałem.
      – Na przykład?
      – Numer telefonu Sotha.
      Brown zesztywniał. Spojrzał na mnie z szeroko otwartymi ustami.
      – O kim ty mówisz? – wyszeptał.
      – Robert Soth – powtórzyłem. – Wśród notatek znalazłem numer jego telefonu. Skontaktowałem się.
      Brown pospiesznie dopił swojego drinka. Podszedł, nachylił się nade mną i powiedział:
      – Zapamiętaj sobie jedno, chłopcze: Robert Soth nie żyje. Z kimkolwiek się skontaktowałeś, to nie mógł być on.
      Otworzyłem usta, ale niczego nie powiedziałem. Świat zawirował mi przed oczami. Przypuszczałem, że zaraz stracę przytomność.
      – Duży facet. Brunet z brodą w zimowej kurtce i z odmrożonymi rękoma. Mówił, że pana zna.
      Brown zlustrował mnie wzrokiem. Wiedział, o kim mówię.
      – Powiedział ci, że nazywa się Robert Soth? – zapytał.
      Pokiwałem głową.
      – Nie mogę uwierzyć – westchnął. – Miał ze sobą problemy już w momencie, gdy go spotkałem, ale teraz jest już chyba na wykończeniu…
      – Jak to?
      – Człowiek, którego poznałeś, jest poszukiwanym zabójcą. Wykończył blisko tuzin ludzi w Kalthen, a przez cały czas ani razu nie opuścił Trójmiasta. – Brown zamilkł – Robert Soth był gangsterem, pracował dla Lawrenca Wyna i stał się pierwszą ofiarą tego zabójcy…
      Usłyszałem to. Dopuściłem do świadomości.
      Myślałem, że zwymiotuję.


      – Jak w ogóle masz na imię? – zapytał mnie.
      – Frank.
      – Posłuchaj, Frank: mówiłeś, że numer tego mężczyzny… który przedstawił ci się jako Soth, był śladem który zostawiłem. Ale pamiętaj o jednym: to, że spotkałeś się z tym facetem, było efektem tylko i wyłącznie jego woli. Rozumiesz mnie?
      Skinąłem głową.
      – To znaczy: spotkałem się z nim, ponieważ on tego chciał?
      – Dokładnie.
      – Ale dlaczego?
      Brown zmrużył oczy. Lustrował mnie wzrokiem przez dłuższy czas, by wreszcie dojść do sedna.
      – Wiesz, dlaczego – zamilkł. – A ja domyślam się, czemu kłamiesz.
      – Nie kłamię…
      – Zabił Zippera na twoich oczach, prawda?
      Zatkało mnie.
      – Skoro skontaktował się z tobą, mogło mu chodzić tylko o jedno: o Zippera. Jedyna rzecz, której mu nie powiedziałem.
      Milczenie nie pomagało. Musiałem zapytać:
      – Dlaczego chciał zabić Zippera?
      Brown spojrzał na mnie, jakby próbował uzyskać pewność, czy powinien o tym mówić. Zdecydował.
      – Soth, Zipper i jeszcze kilku innych ludzi było zamieszanych w gwałt i zabójstwo jego córki.
      – Że co?!
      – To co słyszałeś. – przerwał – Napijesz się?
      Odetchnąłem głęboko i poprosiłem o drinka. Brown spokojnie podszedł do lodówki i wyciągnął z niej wódkę. Rozcieńczył sokiem owocowym. Czekałem, aż poda moją szklankę.
      Nigdy wcześniej nie chciało mi się tak pić.


      Edward Brown wręczył mi grubą szklaneczkę i podjął zaniechaną opowieść:
      – Napisałem o nim w jednym z rozdziałów. Nazywa się Richard West. Przypominasz sobie?
      Faktycznie, coś mi zaświtało. Czytałem książkę bardzo uważnie, by nie przeoczyć ani jednego szczegółu. Richard West, o ile dobrze pamiętałem, to…
      – Policjant, który rozmawiał z gangsterami.
      Brown uśmiechnął się.
      – Ująłeś to dosyć zachowawczo. West, lub też Soth, jeśli trudno ci się przestawić, był marionetką w rękach gangsterów. Nie chciał brać pieniędzy i był w tym dosyć konsekwentny. Ale jeśli raz zaczniesz pracować z tymi ludźmi, nie ma odwrotu.
      – Co zrobili?
      – Wydzwaniali do niego, podjeżdżali pod dom. Pokazywali się. To zazwyczaj wystarczało. Ale nie wiedzieli, że żona Westa jest ciężko chora.
      – To znaczy?
      – Miała raka i w mojej opinii umarłaby tak czy inaczej. Ponieważ jednak gangsterzy wydzwaniali z pogróżkami coraz częściej, a ona zmarła, West miał inne zdanie na ten temat.
      – Oskarżał ich?
      – Tak, ale na tym etapie jeszcze nie wiedział, co z tym zrobić. Gdy nie podporządkował się następnym razem, ich środki stały się bardziej radykalne.
      Brown zamilkł na wystarczająco długą chwilę, żebym zapytał:
      – Czyli?
      – Porwali mu córkę. Miała szesnaście lat. Przetrzymywali ją gdzieś i zażądali czegoś dużego. Nie mogę zdradzić co to, ale wiem, że West nie przystał na propozycję. Wiedział, że tak czy inaczej nie zobaczy córki żywej. Postanowił ją odszukać.
      – Odnalazł?
      Brown pokręcił głową.
      – Jej zwłoki. – przyznał – A teraz szuka wszystkich, który mieli w tym udział.
      – I Zipper był jednym z nich?
      – I Zipper, i Soth i jeszcze wielu innych, których odnajdzie, jeśli po drodze nie zamarznie gdzieś na śmierć…
      Przeanalizowałem usłyszane informacje, upiłem trochę drinka. Nadal robiło mi się słabo na myśl, że spędziłem poprzednią noc z seryjnym mordercą. Wczoraj próbowałem to sobie tłumaczyć. Soth… to znaczy West… miał rację: nie widziałem, jak ich zabija. To mogła być obrona konieczna. Mógł wziąć broń w ramach zabezpieczenia, a pech chciał, że musiał jej użyć.
      Po tym, co usłyszałem od Browna, straciłem jakikolwiek wybór: West był zimnokrwistym mordercą. Tylko jedno pytanie na jego temat przychodziło mi do głowy:
      – W jaki sposób ukrywa się tak długo?
      – To proste – stwierdził Brown. – Sprzedał dom, ulokował gotówkę w kilku kryjówkach i załatwił sobie fałszywe dokumenty. Pozbył się adresu. Muszę przyznać, że jest całkiem skuteczny. To właśnie od niego nauczyłem się kilku pomocnych sztuczek.
      Nagle przypomniałem sobie coś ważnego. Spojrzałem na Browna niczym w obrazek i stwierdziłem:
      – Był jeszcze jeden element. Jedyny, którego do teraz nie potrafiłem z niczym połączyć.
      – Jaki?
      – Wizytówka doktora Wellsa. Gabinet zabiegów chirurgicznych.
      Uśmiechnął się do mnie.
      – Doktor Wells to kobieta – wytłumaczył. – I istny cudotwórca w swym fachu – przerwał. – Po czym mnie rozpoznałeś, Frank?
      – Po oczach.
      Skinął głową.
      – Wiedziałeś, kogo szukasz. To mocno ułatwiło sprawę.
      – Pewnie ma pan rację.
      Podszedł do mnie i usiadł na sofie obok. Po raz pierwszy, od kiedy przekroczyłem próg pokoju hotelowego, Brown spoczął w miejscu.
      – Masz jeszcze jakieś pytania?
      Zastanowiłem się.
      – A Fallon? Jaka była jego w tym rola?


      – Facet dożywa swoich dni – stwierdził. – Nie przypuszczałem, że tak to się skończy. W ogóle nie sądziłem, że Równy Russell zdecyduje się na tak radykalny krok. Zabójstwo Wielkiego Dona nieco wyrównało szale w tym konflikcie.
      – Fallon sypał – zacząłem. – Powiedział panu mnóstwo rzeczy na temat Joego Bendisa.
      – Jebniętego Joego – poprawił Brown. – Tak, masz rację. Ale ja nigdy nie zdradziłem informatora. Zbieg okoliczności sprawił, że ludzie zaczęli łączyć nasze rozmowy z zabójstwem Joego i Swinga. A światła fleszy skupiły się na Fallonie.
      – Jeszcze żyje.
      – Jeszcze. Ale prędzej czy później komuś puszczą nerwy. Jestem tego pewien.
      Nagle wpadło mi coś do głowy.
      – Mógłby się uratować. Panu się udało.
      – Ja miałem inną sytuację. Wybrałem najlepszy możliwy moment, by zniknąć. W dodatku znałem świetnego lekarza sądowego. A żona bez najmniejszego sprzeciwu rozpoznała w martwym facecie właśnie mnie. Po kremacji nie było już mowy o jakichkolwiek śladach.
      – Poza pańską książką. – stwierdziłem – Gdy dotrwałem do pewnego momentu, odniosłem wrażenie, że zmienił pan koncepcję. – zamilkłem – Kto według pana tak naprawdę wygrywa tę wojnę? Kto ma większe, a kto mniejsze szanse?
      Przez chwilę patrzył na mnie, jakby zastanawiając się, czy to nie jest jakiś test, próba dyskrecji. Wreszcie machnął na wszystko ręką. Chyba od kiedy zniknął, zaczęło brakować mu odbiorców.
      – James Frost jest teraz silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. To właśnie on wydał na mnie wyrok i przez niego musiałem sfingować własną śmierć.
      – I właśnie to na początku chciał pan napisać? Ale czy nie można było tego zostawić? I tak jest pan martwy. Wydanie książki w pierwotnym kształcie niczego by nie zmieniło…
      Zlustrował mnie wzrokiem.
      – Naprawdę tak myślisz? – zapytał – West zapewne myślał tak samo w momencie, gdy odmówił gangsterom „drobnej przysługi”. A moja żona Frank? A czy naprawdę uważasz, że nikt nie widział tekstu przed tobą?
      Zastanawiałem się przez chwilę
      – Tak. Tak właśnie myślę. Bo niby dlaczego taki szum wyrósł wokół mojej osoby?
      Brown zachichotał. Zrozumiał, że naprawdę nie rozumiem pewnych podstawowych rzeczy.
      – Chcieli sprawdzić, co zrobisz. Czy zostaniesz na tym, co dostałeś, czy zaczniesz szukać głębiej. – Wpatrzył się we mnie – Szukałeś, prawda Frank?
      Skinąłem głową. Nie powiem, że bez żalu. Żałowałem jak cholera.
      – Więc zostało ci tylko jedno rozwiązanie. Wiesz jakie.
      – Mam zniknąć? Tak jak pan?
      Tym razem on pokiwał głową.
      – Wydaj moją książkę w takim kształcie, w jakim JA ją pozostawiłem. A później znikaj. Inaczej nie przeżyjesz nadchodzących dni.
      – Rozumiem – stwierdziłem. – Za dużo zobaczyłem, tak?
      Brown wstał z sofy, podszedł do stołu i przyniósł mi gazetę, poranny numer Kalthen Today. Otworzył na odpowiedniej stronie, podał i wskazał palcem zdjęcie.
      Przedstawiało wrak gruchota, dokładnie w tym zaułku, do którego trafiłem, po tym jak facet z zielonego samochodu przestrzelił mi koło. Samochód miał nie tylko zgniecioną maskę. Był również spalony.
      – „Kolejna ofiara wojny gangów?” – przeczytałem nagłówek.
      – Punkt dla ciebie. – stwierdził Brown – Nikt nie wie, gdzie się podziałeś. Jeśli będziesz uciekał wystarczająco szybko, dasz radę zwiać.
      – Piszą o trupach w willi Zippera? – zapytałem z obawą.
      – Tak, ale na twoje szczęście nikt nie powiązał wydarzeń z tobą. W ogóle nie wiedzą, z czym to zjeść.
      – Dzięki Bogu.
      – Jeśli chcesz żyć, musisz uciekać.
      Patrzyłem na niego przez chwilę.
      – Teraz? – zapytałem.
      – Jak najszybciej. Tylko w ten sposób możesz się uratować. Spal za sobą mosty. Zerwij kontakty. Niech moja książka będzie ostatnim zleceniem, jakie wykonasz dla Glass & Steel – przerwał. – Spójrz na mnie. Ja też uciekam. Tutaj jestem tylko tymczasowo. Mam nowe nazwisko. Pospolite i trafne. Lepszego nie mógłbym wymyśleć. Jeszcze dziś powinienem dostać dokumenty. Wtedy opuszczę Hotel Autostrada i, mam nadzieję, nigdy tu nie wrócę.
      Z oczu sześćdziesięcioletniego uciekiniera biła niesamowita szczerość. Urzekł mnie. Wiedziałem już wtedy, że go posłucham.
      – A moja rodzina? – zapytałem. – Co z nimi?
      Brown potrząsnął głową.
      – Jeśli nie zabierzesz ich ze sobą, dasz do zrozumienia, że nic nie znaczą. – Pochylił się nade mną. – Wtedy nic im się nie stanie.
      Pokiwałem głową, patrząc przez okno na szare niebo, zwiastujące kolejne opady śniegu.
      – Dlaczego wybrał pan akurat ten hotel? – zapytałem.
      Uśmiechnął się do mnie.
      – Nie słyszałeś nigdy, Frank, że najciemniej jest pod latarnią?
      Początkowo niepewnie, ale później już zdecydowanie: i ja się uśmiechnąłem.


                                                                              ***


      Ulokowałem się na końcu świata. Znalazłem całkiem tanie, prowincjonalne mieszkanko. Przedstawiłem się fałszywym nazwiskiem, na które później zrobiłem wszystkie dokumenty: dowód, książeczkę ubezpieczeniową, prawo jazdy. Okazało się to łatwiejsze, niż przypuszczałem. Jeśli masz pieniądze, kupujesz.
      Przygotowany druk książki wysłałem szefowi. Potrafię wyobrazić sobie jego minę, gdy dostanie przesyłkę. Albo później, tuż po premierze książki. Glass & Steel zarobi na tym fortunę. Augustus Powell mógłby pewnie nawet zaproponować mi wydanie powieści Giny Scott, gdybym nadal miał z nim kontakt.
      Jeśli chodzi o nią, już nigdy nie rozmawialiśmy. Do teraz nie wiem, czy wydała swoją powieść (jeśli tak, to nie odniosła większego sukcesu – nic o niej nie słyszałem). Zastanawiam się czasem, z jakim redaktorem teraz sypia. A może przerzuciła się na facetów od promocji? Kto wie.
      Podobnie jak Richard West (po głowie wciąż chodzi mi nazwisko Robert Soth, gdy myślę o tej twarzy) znalazłem wtyczkę w wydziale komunikacji. Gdy ktoś zostawi mi wiadomość na wyłączonej od dawna komórce, odtwarzam ją pewien czas później.
      Ostatnio dzwoniła Amy. Pytała, dlaczego nie przyjechałem na Święta. Podobno Phil wciąż o mnie wypytywał. Oboje martwią się moim zniknięciem. W jednej wiadomości Amy przepraszała mnie za wszystkie rozmowy o rozwodzie. Powiedziała, że nigdy więcej o tym nie wspomni. Prosiła, żebym tylko odezwał się, jeśli żyję, jestem cały i zdrowy.
      Nie zrobiłem tego.
      Brakuje mi syna. Pewnie za kilka miesięcy przeprowadzę się gdzieś bliżej Newato. Będę miał na niego oko z odległości. Kto wie, może kiedyś nawet porozmawiam.
      Nie mam aktualnie żadnej kobiety, co oczywiście nie oznacza, że przestałem być mężczyzną. Gdy ochota na szybki numerek sięga zenitu, wybieram się do pobliskiego burdelu. Mam tam jedną ulubioną dziewczynę.
      Jest doskonała, nie zadaje pytań.
      Mi również udało się od tego uwolnić.


                                                                              KONIEC
"Pisać jest rzeczą ludzką, redagować boską." - Stephen King

2
Przeczytałam całość, i tak się zastanawiam, jak jednym zdaniem odpowiedzieć na proste, ogólne pytanie. Nie da się. ;)

Część pierwsza – zdecydowanie najlepsza. Podobała mi się najbardziej; mimo potknięć (początkowo trudnych do wyłapania) wciągnęła mnie już od pierwszych linijek. Christinę Brown wyobraziłam sobie bez trudu, moim zdaniem to najciekawsza postać w utworze (być może dlatego, że pierwsza część jest najbardziej dopracowana i dużo bogatsza w szczegóły niż pozostałe).
Ciekawie w tej części przedstawiłeś też Augustusa Powella, ale w moim odczuciu to Christine była gwiazdą tego fragmentu. Miałam nadzieję, że w następnych częściach dodasz trochę więcej szczegółów dotyczących redaktora.

Gdzieś od słów:
pavelg1 pisze:Odnalazłem trzy rzeczy, które wzbudziły moją ciekawość: numer telefonu nabazgrany na kolorowej karteczce; nazwisko Joey Fallon, pojawiające się luźno w skoroszycie(...)

w drugiej części, wydarzenia zaczynają toczyć się tak szybko ("toczyć się" to właściwie kiepskie sformułowanie biorąc pod uwagę niesamowite tempo akcji), że ledwo za nimi nadążałam. Opisujesz je w migawkowym skrócie – każde zdanie, każde słowo ma istotne znaczenie, na wszystko trzeba zwracać uwagę, by się nie pogubić. Ponieważ nie przeplatasz akcji szerszymi opisami, nie miałam szans zastanowić się nad wydarzeniami. Mniej więcej od tego momentu ta lapidarność zaczęła mnie odrobinę męczyć.

Od trzeciej części zaczęło mnie prześladować wrażenie, że mam do czynienia raczej z dość obszernie rozpisaną fabułą niż opowiadaniem. Wydaje mi się, że gdybyś rozpisał poszczególne wątki z tą samą pieczołowitością, co dialog Franka z Christine, to miałbyś materiał na sporych rozmiarów powieść. Założę się, że Twój wydawca będzie Cię męczył o to, żebyś „się bardziej rozpisał”. :)

Podsumowując: opowiadanie podobało mi się, chociaż czuję niedosyt.

Pozdrawiam.

3
Ogromnie Ci dziękuję, 150ml, za przeczytanie całości i konstruktywną krytykę. Redagowałem, skracałem i jeszcze raz redagowałem ten tekst tyle razy, że chyba rzeczywiście zatraciłem poczucie sensu opisów i rozbudowanej narracji. Przed moimi oczyma wszystko wyglądało identycznie, jak podczas pisania - bardzo klarownie. Jednak czytelnicy nie musieli (nie mogli) tego podzielać:(
Jeszcze raz ogromne dzięki. Zachowam sobie Twoją opinię na przyszłość i postaram się poprawić. Nawet jeśli opowiadanie jest dobre, warto było je poświęcić dla tylu cennych porad:)
Pozdrawiam!
"Pisać jest rzeczą ludzką, redagować boską." - Stephen King

4
Odprowadziłem go wzrokiem, moimi podkrążonymi od niewyspania i stresu oczami.
Jedno wyciąć - albo zmęczonym wzrokiem, albo podkrążonymi oczyma.
Cały czas zastanawiałem się nad odkryciem w księdze gości. „Robert Fallon”.
Dziwne to jest: najpierw sobie tego mężczyznę odpuszcza, nagle zaś jest tak ważny, że cały czas się na tym zastanawia:
Więc może napoisz, że mimo wszystko, nie dawało mu to spokoju.
Po moim ciele przebiegł dreszcz.
Po ciele przebiegł mi dreszcz. Na ciele poczułem dreszcz. Zrobiło mi się zimno... cokolwiek, byle nie z tym zaimkiem.
Później wstałem z krawędzi skrzypiącego łóżka i ubrałem się powoli.

Drugi raz piszesz, że łóżko było skrzypiące, mimo to, nie skrzypnęło ani razu:
Podniosłem się z łóżka, które skrzypnęło cicho. - Twórz obraz, przemycaj informacje, inaczej test wygląda jak reportaż.
Wolałem nie oglądać mojego torsu. Bolał nawet podczas zakładania spodni.
Do wycięcia - na pewno bolał, podczas takich czynności napinają się mięśnie. Zdanie jest brzydkie i złe, zwłaszcza z tym "nawet", jakby normalne to nie było, za to wyjątkowe w tej sytuacji.
Ubrałem buty
W co te buty ubrał?
Włożyłem buty.

Usiadłem na sofie. Brown spacerował po mieszkaniu. Jedną dłoń trzymał w kieszeni, w drugiej miał szklankę z drinkiem.
Zwyczajnie: drinka.
Edward Brown wręczył mi grubą szklaneczkę i podjął zaniechaną opowieść:
Podjął zaniechaną - brzydko. Podjął - wystarczy.





Całość się czyta dość płynnie, mniej lub bardziej, historia jest interesująca, jednak tekst nie za bardzo wciąga. Piszesz albo samymi dialogami, albo całymi blokami tekstu, które sprowadzają się do przemyśleń bohatera. Potem, jako zupełnie osobne, pojawiają się fragmenty, będące zwrotami akcji. Dobrze byłoby przeplatać jedno z drugim. Piszesz dialog - same wypowiedzi - a po jego zakończeniu bohater "siada" i zaczyna nad tym wszystkim myśleć. Dlaczego nie zastanawia się nad jakąś informacją, w chwili, kiedy do niego dotrze? Podczas prowadzenia rozmowy także wokół się coś dzieje - jadą samochodem przez miasto, ale narrator nagle wyłącza obraz, koncentruje się na bohaterach, a świat poza nimi przestaje istnieć. Tymczasem czytelnik dostaje klaustrofobii.
Brakuje także opisu miejsc i reakcji bohatera. Czy on się czasem męczy? Denerwuje? Ma czasami dość? Złości się? Wścieka? Albo po prostu boi? - wydaje się być takim robocikiem, który chodzi, pyta lub odpowiada na pytania. I myśli. Nie zawsze, jak w scenie z barem - tam rzeczywiście się bał i ja się denerwowałam razem z nim. Takie fragmenty jak ten, czy wypadek samochodowy, warto by jeszcze bardziej rozpisać, trochę za bardzo spieszysz z tym wszystkim i w tekście brakuje napięcia. Wiadomo, że dobrze jest, kiedy czytelnikowi brakuje tchu, ale nie tędy droga, żeby go poganiać, aż dostanie zadyszki.

Nie chcę, żebyś pomyślał, że jest źle. Nie, to jest dobry tekst, a uwagi są do rzeczy, które przydałoby się dopracować.

Masz tutaj materiał na książkę - wprowadzisz opisy i powinno urosnąć do odpowiedniej wielkości. Tekst jest dobry, ciekawy, ale na pewno do poprawy.

Podobało mi się.

Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”