Śmierć Edwarda Browna (1/5)
Zapukałem do potężnych, antywłamaniowych drzwi i odpowiedziała mi głucha cisza. Westchnąłem. Wspinaczka schodami na czwarte piętro znajdowała się daleko od mojej definicji przyjemności. Zapukałem ponownie. Nagle dotarły do mnie odgłosy szurania kapci o podłogę.
Uśmiechnąłem się do wizjera. Byłem pewien, że lokator patrzy.
– Kto tam?
– Frank Cotten – przedstawiłem się. – Jestem z wydawnictwa Glass & Steel. Byłem umówiony.
Rozwinąłem w dłoniach postrzępioną kartkę z adresem. Raz jeszcze zerknąłem na numer bloku i mieszkania. Rozwiałem wątpliwości.
Usłyszałem szczęk zamka. Później patentu. Wreszcie łańcucha. Klamka przekręciła się i drzwi stanęły otworem. Ukazała się w nich starsza kobieta. Według moich informacji nazywała się Christine Brown i była żoną Edwarda.
– Witam – powiedziała. – Proszę wejść. Jestem…
Potwierdziła moje przypuszczenia. Przekroczyłem próg i obserwowałem, jak zamyka drzwi, po czym przekręca klucz, patent i zakłada łańcuch.
– Niebezpieczna okolica?
Spojrzała na mnie.
– Jak wszędzie. Zapraszam do salonu.
W mieszkaniu była jeszcze sypialnia, łazienka, kuchnia i pokój. Jedyny, do którego drzwi były zamknięte.
Zdjąłem płaszcz, na którego ramionach śnieg już prawie się stopił. Powiesiłem w korytarzu, po czym poszedłem za kobietą. Jej włosy przerzedzały wąskie pasma siwizny. Próbowała ukryć żal, używając nadmiernej dawki kosmetyków.
Wyłączyła telewizor, po czym zajęła miejsce naprzeciwko mnie.
– Napije się pan czegoś? Herbaty, kawy?
– Dziękuję, ale wolałbym od razu przejść do rzeczy.
– Zastanawiał się pan, dlaczego odezwałam się właśnie do waszej oficyny?
Uśmiechnąłem się. Trafiła w sedno.
– Mojemu szefowi spędza to sen z powiek. Nie wymyślił niczego mądrego.
– Odezwałam się do was, ponieważ on tego chciał – stwierdziła.
– Pani mąż?
Pokiwała głową.
– Zostawił mi list z instrukcjami.
– Postępowania w razie śmierci?
– Można to tak nazwać.
Christine była dwa razy starsza ode mnie. Miała prawo opowiadać na swój sposób.
– Zdziwiłam się – wyznała. – Wszystkie poprzednie książki publikował z bólami w Posterii, wydawnictwie kaltheńskim.
Pokiwałem głową, wiedziałem o tym.
– Tym razem chciał skontaktować się z wami. Dlaczego?
Początkowo myślałem, że to pytanie retoryczne. Milczałem.
– Sami nie wiemy – powiedziałem wreszcie. – Mamy większe nakłady…?
Westchnęła ciężko.
– Myślę, że gdy pisał list, był świadomy, że i tak nie dostanie tych pieniędzy.
– Mógł myśleć o pani.
– Mógł. Pewnie tak było. Ale coś innego bardziej do mnie przemawia.
– To znaczy?
Spojrzała w okno. Zmrużyła oczy.
– Newato, panie Cotten. Chodzi o miasto.
– Ale dlaczego?
Uśmiechnęła się bez cienia radości.
– Bo Newato to nie Kalthen… – wyszeptała.
Moja gęba wykrzywiła się w półuśmiechu. Nie mogłem jej rozgryźć.
Wyciągnęła paczkę papierosów z kieszeni spodni.
– Pali pan?
Potrząsnąłem głową.
– Edward palił. Gdy cały dzień siedzieliśmy tu razem, było aż czarno od dymu. Teraz jest całkiem przejrzyście, nie sądzi pan?
Od samego progu denerwował mnie odór szlugów. Zastanawiałem się, jak można wytrzymać w tak cuchnącym mieszkaniu.
– Faktycznie, jest całkiem przejrzyście.
Zapaliła.
– Nad każdą inną książką, felietonem albo esejem mąż pracował tutaj. – Wskazała dłonią ścianę za sobą. – W pracowni.
Jedyne zamknięte drzwi…
– A tym razem?
– Również, ale częściej wychodził. – Wypuściła dym, podrapała się nad okiem. – Przede wszystkim nocami. Nigdy wcześniej tak nie było. W wieku sześćdziesięciu lat lepiej nie spacerować samemu po takim mieście jak Kalthen. Rozumie mnie pan?
Wiele słyszałem o Kalthen City. Trudno nie znać takich legend, jeśli mieszka się w sąsiednim Newato. Kilkakrotnie przyjechałem tu służbowo bądź prywatnie. Kalthen było potworem. Nie podobało mi się.
– Pytałam go często – kontynuowała pani Brown – ale nigdy nie odpowiedział mi wprost, dlaczego buszuje po mieście. „Zbieram materiały, jestem umówiony, to ważna sprawa…” Nic więcej nie zdradził.
– O czym pisał?
Potrząsnęła głową. Przyłożyła papierosa do ust.
– Edward nigdy nie zdradził nawet pomysłu, dopóki pracował. Gdy kończył pisać, opowiadał.
– Wnioskuję, że tym razem nie skończył.
– Albo nie zdążył opowiedzieć. – Wypuściła dym. – W pracowni są rękopisy, notatki, komputer… Wszystko, z czego korzystał.
– Czy ktoś…?
Pokręciła głową tak dosadnie, że zaniechałem pytania.
– Nie, panie Cotten. Nikt tam nie grzebał. Gdy dowiedziałam się o jego śmierci, zamknęłam pracownię na klucz, by samej nie ulec pokusie. Wcześniej weszłam tam tylko jeden raz. – Uśmiechnęła się smutno. – Wszystko leży tak, jak sam to zostawił.
– Doskonale – powiedziałem. – Mam do pani jedno pytanie.
– Słucham.
– Co dokładnie stało się z pani mężem?
Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, jakbym zapytał, kto strzelał do Kennedy’ego. Wreszcie odetchnęła i podjęła kolejną opowieść. Zaczynał podobać mi się sposób, w jaki przedstawiała fakty i domysły. W pewnym momencie przestałem odróżniać jedne od drugich.
– Zaczęło się od wspomnianych spelunek, w których coraz częściej przesiadywał. I, oczywiście, od naszej sypialni, gdzie znajdowałam go jedynie rano. Nigdy wieczorem – przerwała, złożyła ręce. – Nie chodziło o nic poza pisaniem. Projekt pochłonął go całkowicie.
– Rozumiem. – Zamyśliłem się. – A co było potem?
Zgasiła papierosa.
– Paradoksalnie przestał wychodzić z domu. Całymi dniami i nocami przesiadywał w pracowni. Prawie ze mną nie rozmawiał. Wychodził tylko raz na jakiś tydzień. Zawsze po to, by z kimś się spotkać. – Potrząsnęła głową – Był nieogolony, mył się rzadko, a jego dłonie były całe popisane długopisem. Gdy pracował, nie skupiał się nawet na sobie.
Znowu spojrzała w okno. Na zewnątrz padał śnieg. Kilka dni dzieliło nas od świąt Bożego Narodzenia. Grudzień dawał się we znaki, zamrażając ciała bezdomnych, leżące pod grubą warstwą stron z gazet.
– Dziwiłam się, czemu Edward tak się bunkruje. Zapytałam. – Spojrzała na mnie. – Co odpowiedział?
– Że pisze?
Uśmiechnęła się szeroko.
– Dokładnie tak. Ale później pojawiły się telefony, a tego nie mógł już wytłumaczyć.
Zmrużyłem oczy.
– Telefony?
– Wszystkie odbierał sam – wytłumaczyła. – Dostał paranoi na tym punkcie. Nawet jeśli stałam przed aparatem, gdy dzwonił, on zrywał się w pracowni i odbierał pierwszy. – Wolno pokręciła głową. – Przerażał mnie.
Otwierałem usta, by zadać kolejne pytanie, ale Christine już spieszyła z odpowiedzią.
– Gdy wyszedł na jedno ze swoich spotkań, odebrałam. Tym razem nie mógł mnie ubiec.
– I?
– Usłyszałam oddech, a później usłyszałam słowa: „Pilnuj męża”.
Zmierzyłem ją wzrokiem.
– Tylko tyle?
Wyciągnęła z paczki kolejnego papierosa.
– Jeśli wydaje się panu, że to mało, pańska wyobraźnia musi wyraźnie szwankować…
Zabrakło mi komentarza.
– Podczas ostatnich dni Edward stał się bojaźliwy, czujny. W jego gabinecie bez przerwy były zasłonięte rolety. Po zmroku nie wchodził do salonu, jeśli nie zrobiłam z oknami tego samego. Bał się.
– Kogo?
– To chyba pan mi powie – stwierdziła. – Jeśli zostawił jakiekolwiek wskazówki, są w pracowni.
Nachyliłem się w fotelu.
– Jestem tutaj, by przygotować książkę pani męża do druku – zacząłem. – Nie po to, by dochodzić jego zabójcy.
Zlustrowała mnie wzrokiem. Chyba ze trzy razy otworzyła usta, ale powściągliwość wzięła górę.
– Wreszcie wyszedł z domu i już nie wrócił – dokończyła. – A na biurku zostawił kopertę. Z moim imieniem wielkimi literami.
Zmrużyłem oczy.
– Chciał, żebym przeczytała – podjęła. – Obawiał się, że nawet po jego śmierci nie wejdę do pracowni.
– Nie wchodziła tam pani?
– Prawie nigdy. I tak pozwalał mi sprzątać tylko wtedy, gdy kończył projekt.
Pokiwałem głową. Westchnęła.
– Jego ciało znaleziono na Granicy – spojrzała na mnie. – Wie pan, co to takiego?
– Dzielnica we Wschodnim Kalthen.
Ni to pokiwała, ni potrząsnęła głową.
– Miejsce gdzie diabeł mówi dobranoc, a psy szczekają dupami – stwierdziła. – Mógł tam leżeć równie dobrze kolejny miesiąc i nikt by go nie zauważył.
– Kiedy go odnaleziono? – zapytałem.
– Piątego grudnia.
Po raz niezliczony ubiegła moje pytanie:
– Został zasztyletowany. Jedno pchnięcie w plecy. Dwa w pierś.
– Spokojnie pani o tym mówi.
Uśmiechnęła się ironicznie.
– Nie mam już łez, rozumie pan?
Zrobiło mi się jej żal, ale mimo wszystko mogłem odpowiedzieć tylko w jeden sposób:
– Przykro mi, nie rozumiem. Moja żona wciąż żyje.
Pokiwała głową. Spojrzenie mówiło, że zrobiłem niemałe wrażenie.
– Szczęściarz z pana.
Chciałem jak najszybciej zejść z tematu żony, który szybko mógł odnieść się do kwestii mojego czteroletniego syna.
– Kiedy otworzyła pani list od męża? – zapytałem.
– Jakieś dwa dni po pogrzebie. – Podrapała się po szyi. – Może trzy. Weszłam do pracowni i znalazłam list.
Utkwiła we mnie spojrzenie. Patrzyła przez chwilę, po czym powiedziała to, na co nadszedł najwyższy czas.
– Panie Cotten, pewnie chce pan zobaczyć pracownię męża…
Moje serce zabiło szybciej. Znudzenie towarzyszące pukaniu do drzwi jakieś dwadzieścia minut wcześniej odeszło bezpowrotnie.
– Bardzo – powiedziałem.
Pokój przypominał gabinet doktora Caligari. Otworzyliśmy drzwi i spowił nas zapach papierosowego dymu. Siwa smuga ograniczyła pole widzenia na tyle, że poczułem się jak dziecko we mgle. Christine od razu otworzyła okno.
– Jak łatwo zauważyć, nikt poza mną tu nie wchodził – rzekła.
Pracownia, dotychczas pogrążona w półmroku, wypełniła się dziennym światłem. Żaluzje były szczelnie zasłonięte, a sufit ozdabiała przepalona żarówka.
Pani Brown wskazała na lampkę przy biurku.
– Zazwyczaj zapalał tylko ją.
Rozejrzałem się dookoła. Na blacie leżał laptop, a dookoła sterty maszynopisów, książek, odręcznych notatek i gazet. Za biurkiem, na ścianie wisiały trzy gęsto obwieszone tablice korkowe. Wszystko w twórczym nieładzie, który dla Edwarda Browna musiał stanowić najwyższe wcielenie porządku.
Wyciągnąłem polaroid z torby, którą miałem ze sobą.
– Mogę? – zapytałem z grzeczności.
Skinęła głową. Szybko zrobiłem cztery zdjęcia ukazujące gabinet z różnych perspektyw. To było zło konieczne – na wypadek pomieszania notatek zamierzałem w ten sposób odwzorować początkowy stan.
Gdy uporałem się ze zdjęciami, podszedłem do pani Brown.
– Muszę zabrać stąd jego rzeczy. Wszystko – stwierdziłem po prostu. – Każdy zeszyt, kartkę, notatkę. Nie mam pojęcia, z jaką fazą książki przyjdzie mi pracować.
Wyciągnęła kolejnego papierosa. Od dymu w tym pokoju kołowało mi się w głowie. O ile pani Brown paliła dużo, Edward musiał kopcić jak komin.
Czekałem na skinienie głowy i wreszcie dostałem – pozwolenie na konfiskatę własności zmarłego męża. Profesjonalnie opróżniłem pracownię Edwarda Browna. Tymczasem Christine paliła papierosy. Jednego za drugim.
Zostawiłem tylko meble. Zabrałem nawet tablice, nie zdejmując ani jednej z powieszonych rzeczy. Christine ze spokojem obserwowała proceder. Wróciliśmy do salonu.
– Panie Cotten – zaczęła. – Wiem, że prawdopodobnie i tak pan nie posłucha, ale to bardzo ważne.
– Co takiego?
Patrzyła mi w oczy. Zachowywała się w połowie jak matka, a w połowie jak żona. U innej kobiety zaczęłoby mnie to irytować, ale dla Christine Brown miałem sporo szacunku. Była starsza – to po pierwsze. Była wdową – to po drugie. A najważniejsze, że jej zmarłym mężem był pisarz – właśnie dzięki nim miałem pracę.
– Proszę uważać. Ten projekt. – Składanie słów przychodziło jej z trudem. – Ta książka zabiła mojego męża.
Pokiwałem głową.
– Zbierając materiały, Edward zadarł z wieloma niewłaściwymi ludźmi. – Westchnęła. – To wszystko zaczęło go ścigać.
– O co dokładnie pani chodzi? – Zmrużyłem oczy.
Zbliżyła się do mnie.
– Proszę zrobić wszystko, co w pana mocy, by wydać tę książkę – powiedziała. – Ale jeśli zrobi się groźnie, niech pan to rzuci w cholerę.
– „Zrobi się groźnie”?
Odwróciła się. Podeszła do stolika, na którym leżała paczka papierosów. Wyciągnęła jednego.
– Niech pan na siebie uważa – powiedziała.
Później zamilkła tak wymownie, że mogłem jedynie opuścić mieszkanie.
Śnieg pokrył grubą warstwą całe miasto, zwiastując początek zimy stulecia. Podniosłem kołnierz płaszcza, starając się schronić przed wszechobecnym zimnem.
Zaparkowałem gruchota tak blisko klatki schodowej, jak tylko się dało. Schodziłem do niego już czwarty raz, nareszcie z pustymi rękoma. Zamiast bagażnika, który wypełniłem po brzegi (podobnie jak tylne siedzenie), otworzyłem drzwi od strony kierowcy.
Gdy włączyłem ogrzewanie i odetchnąłem spokojnie, sięgnąłem po telefon. Wybrałem numer mojego szefa – Augustusa Powella – redaktora naczelnego wydawnictwa Glass & Steel.
– Słucham cię uważnie, Frankie.
– Właśnie wyszedłem z mieszania pani Brown.
– Jesteś już w Kalthen! Świetnie. Jak poszło?
Na podstawie głosu potrafiłem opisać jego wygląd szefa: gładził idealnie podcięte wąsy i żywo gestykulował wolną ręką. Co jakiś czas drapał się po łysinie, szukając pojedynczych uchowanych włosów, lub poprawiał się w skórzanym fotelu – jedynym, który mógł pomieścić tę tłustą dupę.
– Całkiem nieźle. Wdowa po Brownie pozwoliła mi zapakować całą pracownię męża. Mam wszystko w samochodzie.
– Świetnie, jestem pod wrażeniem. Przeglądałeś?
– Jeszcze nie. Nawet nie…
– W którym hotelu nocujesz?
– Właśnie jadę teraz się zameldować – odpowiedziałem. – Hotel Horny na Koryncie, tak jak planowałem.
– Jasne, rozumiem – usłyszałem. – Daj mi znać, jak przejrzysz jego rzeczy. Do usłyszenia.
Odłożył słuchawkę, chociaż to mi przysługiwał ten przywilej. Chociaż gdybym był redaktorem naczelnym takiego wydawnictwa jak Glass & Steel, pewnie również kończyłbym wszystkie rozmowy sam.
Augustus Powell tak robił. Zarówno przez telefon, jak i osobiście.
Mojej ostatniej rozmowie w cztery oczy z Panem Redaktorem dotyczyła spuścizny Edwarda Browna. To jednak ja przyszedłem do biura Powella i w ogólnym zamyśle nasza konwersacja miała dotyczyć czegoś zupełnie innego.
Zapukałem do drzwi i pociągnąłem za klamkę, nie czekając na zaproszenie Augustus czytał właśnie jakiś tekst. Wolną ręką trzymał okulary, jakby obawiał się, że mogą spaść.
– Frankie – powiedział. – Właśnie chciałem po ciebie dzwonić.
– Naprawdę?
Pokiwał głową.
– Dlaczego przyszedłeś? – zapytał. – Coś się stało?
– Rozmawialiśmy kiedyś o książce – zacząłem. – Pamiętasz?
Nie czekałem na odpowiedź, bo byłem pewien, że nie pamięta.
– Młoda, utalentowana pisarka, Gina Scott – przypominałem. – Powieść kryminalna o Newato. – Wyczytałem z jego twarzy, że nadal nie ma pojęcia. – Prosiłeś, żebym podrzucił ci streszczenie i pierwszy rozdział. Zrobiłem tak.
„Czytałeś?” – chciałem zapytać, ale czerwona lampka ostrzegawcza z napisem „SZEF” zapaliła się w porę.
– Zapomnij o tym – powiedział.
Otworzyłem usta w zdumieniu.
– Ale obiecałeś, że jak skończę obecny projekt, będę mógł się tym zająć! – przypomniałem. – Powiedziałem to tej dziewczynie. Miałbym czyste sumienie, gdybyś odmówił chociaż po przeczytaniu tego streszczenia i rozdziału.
Nie słuchał. Przeszukiwał blat biurka. Miał tam niesamowity syf. Nie jestem pedantem, ale w takim bałaganie nie mógłbym pracować. Nawet gdybym sam go zrobił.
– O, jest!
Trzymał w ręce kartkę papieru. Dotykał jej niemal z czcią. Rozdrażnił mnie. Poczerwieniałem na twarzy i wpatrywałem się w jego oblicze, czekając, aż to dostrzeże.
– Szefie – mówiłem głośniej. – Nie słucha mnie pan.
Podniósł głowę. Mój wyraz twarzy nie zrobił na nim wrażenia.
– Frankie – wyszeptał. – Z całym szacunkiem, ale to ty MNIE nie słuchasz.
Badaliśmy się wzrokiem. Ta praca znaczyła więcej niż dotrzymanie obietnicy. Oderwałem spojrzenie, nie mówiąc ani słowa.
– Zerknij na to. – Podał mi kartkę.
Prawie wyszarpałem mu ją z rąk. Zacząłem czytać, ale przed oczami nadal miałem twarz grubego, niskiego, łysego wąsacza.
To był faks. Wiadomość przesłana do wydawnictwa jakąś godzinę wcześniej. Pochłonąłem ją tak samo jak wszystko, co czasem podawał mi Powell – bez cienia zaangażowania.
Szanowna redakcjo Glass & Steel.
Piszę ten list w imieniu mojego zmarłego męża. W swoim testamencie poprosił, by wydać jego ostatnie dzieło z pomocą Waszej oficyny. Zmarł przed tygodniem, a sprawa nie może czekać.
Domyślam się, że nazwisko Edward Brown jest Wam znane. Wszelkich dodatkowych informacji udzielę telefonicznie.
Z poważaniem,
Christine Brown
– Co to ma być? – zapytałem.
Powell utkwił we mnie spojrzenie.
– Nie znasz Edwarda Browna!? – zapytał. – Nic nie mów! Wolę nie wiedzieć…
– Wiem kto to. Ale co to w ogóle za wiadomość?
Spojrzałem na kartkę, jakby napisy były po hebrajsku.
– Zadzwoniliśmy do niej – zaczął. – Jej mąż dotychczas publikował w Kalthen. Felietony, artykuły, sondaże na temat przestępczości, Frankie. Ciemna strona miasta, jak u Martina Scorsese.
Pokiwałem głową.
– Dlaczego u nas? – zapytałem. – Wydawnictwo z Kalthen za mało płaci?
Powell wstał z fotela, podszedł do mnie i wyrwał kartkę z ręki.
– Nie, Cotten – powiedział. – Nie chodzi o pieniądze. Facet nie żyje. Kobieta chce taki udział, jaki dostaje autor. Dlaczego szukasz dziury w całym?
Miałem ochotę powiedzieć mu szczerą prawdę: „Obiecałeś opublikować powieść Giny Scott, a nie książkę Edwarda Browna!”
Czerwona lampka z napisem „SZEF” zapaliła się w porę. Zamknąłem gębę.
– Wiem, co cię gryzie, Frankie.
– Naprawdę?
Skinął głową.
– Pozwól, że wytłumaczę ci tylko kilka z wielu przyczyn, dla których ta książka jest dla nas ważna.
– No, słucham…
Wyciągnął kciuk.
– Po pierwsze: Brown jest w Kalthen legendą. Po drugie: książka dotyczy żyjących gangsterów, bossów, skorumpowanych policjantów. Muszę ci tłumaczyć, jak wpłynie na nasze zyski burza, którą zapoczątkuje wydanie tej pozycji?
– Nie musisz – powiedziałem. – Gangsterzy spalą nam domy, a prawnicy ich wybronią. Bomba.
Redaktor wyprostował środkowy palec.
– Po trzecie: nic nam nie grozi, bo wydamy książkę tutaj, w Newato – przerwał. – Jesteśmy nietykalni.
Odwrócił się i spojrzał na mnie spod byka.
– Czy powieść Giny Scott może konkurować z którymkolwiek z tych argumentów? – zapytał. – Nie wiemy, czy się sprzeda, czy nawet się spodoba, czy autorka czegoś nie odpieprzy podczas promocji i jak potraktuje nas krytyka. A książka Browna poruszy niebo i ziemię, sprzeda się w ogromnych nakładach i zapewni nam prestiż, o jakim nie marzyliśmy!
Obserwował mnie i czekał na widowiskową reakcję.
– Czy to naprawdę nie robi na tobie wrażenia? – zapytał.
Oderwał wzrok. Argumenty, które przedstawiał, były sensowne, ale nadal nie potrafiłem ot tak zapomnieć o powieści Giny. Powell usiadł w fotelu.
– Tym razem – zaczął – nie będę się silił na kłamstwa: jesteś najlepszym z moich pracowników. Dlatego właśnie tobie powierzam przygotowanie tekstu Browna do druku.
Złożył dłonie i czekał na moją reakcję. Nie byłem pewien, czy dobrze go zrozumiałem.
– Ja?
– Dostaniesz podwójne wynagrodzenie. To ma ci uzmysłowić, jak ważna jest ta książka.
– Jest bardzo ważna? – zapytałem.
Nabrał powietrza w płuca. Jego duży brzuch uniósł się jak płetwa wieloryba.
– W chwili obecnej: najważniejsza.
Pokiwałem głową.
– Więc chcę czegoś jeszcze…
Teraz to on wyglądał na zdumionego. Poczułem dziwną satysfakcję na ten widok. Nie pozwoliłem mu zadać pytania.
– Gdy oddam gotowy tekst, porozmawiamy o powieści Giny Scott – powiedziałem głośno i wyraźnie. – O konkretach – dodałem.
– Przyjmujesz zlecenie?
Posłałem mu gorzki uśmiech. Odwzajemnił się tym samym.
Meldunek w hotelu Horny przebiegał nad wyraz przyjemnie do momentu, gdy recepcjonista wręczył mi wiadomość.
– Ale kto…? – zacząłem.
Byłem zdziwiony nie na żarty. Recepcjonista wytłumaczył.
– Zadzwoniła do nas kobieta, Amy Cotten. Pańska żona, jak mniemam – tłumaczył. – Chciała zostawić wiadomość.
Pokiwałem głową. Bez słowa wziąłem kopertę od recepcjonisty i wyciągnąłem kartkę papieru. Zacząłem i skończyłem czytać, zanim na dobrą sprawę skupiłem się na słowach:
Frank,
Pamiętaj o naszej rozmowie. Mam nadzieję, że zobaczymy się w Święta. Przyjedź. Może sytuacja nie jest tak beznadziejna, jak ci się wydaje.
Amy
Zgniotłem kartkę w dłoni. Wyrzuciłem ją do najbliższego kosza, po czym wróciłem do recepcjonisty.
– Dostanę jakiś pokój?
Chłopak pokiwał głową, po czym wręczył mi kartę meldunkową. Wymienił jeszcze tylko numer drzwi i podał klucz. Gdyby powiedział choć jedno słowo więcej, zrezygnowałbym z wcześniejszych planów i poszedłbym do innego hotelu.
Pamiętałem dokładnie ostatnią rozmowę z Amy, o której próbowała „przypomnieć” mi w wiadomości. Otworzyłem bagażnik gruchota i wrzuciłem do środka torbę – rzeczy, które mogły mi się przydać podczas krótkiego pobytu w Kalthen. Chociaż zaczął padać śnieg, Amy wyszła z domu, żeby się pożegnać. Pocierała dłońmi ramiona i już w tym geście powinienem wyczuć nadchodzącą rozmowę.
– Długo będziesz w Kalthen?
– Kilka dni, tydzień – powiedziałem sennie. – Mam sporo roboty.
– Przyjedziesz na Święta?
Byłem pewien, że przyjadę. Popatrzyłem na moją żonę, z którą nie kochałem się od pół roku, chociaż mieszkaliśmy w tym samym domu i mieliśmy czteroletniego syna.
– Nie wiem – odpowiedziałem. – Jeśli ze wszystkim się wyrobię, przyjadę. Jeśli nie, spędzicie Święta beze mnie.
– Bez ciebie? – zapytała. – Bardzo chcielibyśmy, żebyś był z nami.
– Tak, myślę, że Phil chce – odrzekłem. – Co do ciebie, nie mam pewności.
Patrzyła oczami, które tylko wydawały się szklane.
– Zdradzasz mnie – wyszeptała.
Wrzuciłem ostatnią torbę do bagażnika i spojrzałem na nią z politowaniem.
– Amy, proszę cię. Już to przerabialiśmy. Masz fobię na tym punkcie.
Jej oczy zapłonęły nienawiścią. Przegrała w sądzie dwie sprawy rozwodowe, chociaż kochała mnie na równi z naszym synem. Jej adwokaci dwukrotnie próbowali dowieść, że ją zdradzam. Nie udało się. Zabrakło dowodów, cierpliwości sędziego i kompetencji prawników. Amy nie dostała rozwodu, a mnie nie obciążono żadnymi alimentami.
– To nazywasz fobią?
Trzymała w ręku niewielką kopertę z nadrukiem firmy fotograficznej. Moje serce zakłuło.
– Co to jest?
– Możesz otworzyć to teraz, albo mój prawnik zrobi to w sądzie.
Wahałem się przez chwilę. Później chwyciłem kopertę, wyjąłem zdjęcia i zacząłem przeglądać. Na wszystkich widać było dwoje ludzi uprawiających seks. Na jednym pogrążoną w ekstazie twarz Giny Scott. Na trzech – moją.
– Początkowo nie chciałam tego robić, chociaż wszyscy tak doradzali – mówiła. – „Wynajmij prywatnego detektywa, Amy! On zrobi wszystko za ciebie.” Obawiałam się metod, jakimi może posługiwać się taki detektyw, żeby dopiąć swego.
Spojrzałem na nią gniewnie.
– Gdy przegrałam drugą sprawę… – westchnęła. – Przykro mi, Frank, ale nie pozwolę na coś takiego.
Długo zastanawiałem się, co powiedzieć. Gdy rozwaga wzięła górę, zadałem pytanie:
– Czego chcesz?
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Nasze twarze nie zdradzały niczego. Amy otworzyła usta i spokojnie powiedziała to, co było dla mnie wybawieniem i czego (z drugiej strony) nie chciałem usłyszeć:
– Wiesz, czego chcę, Frank – przerwała. – To nie jest rozwód.
Zatkało mnie.
Później wsiadłem do gruchota i odjechałem w stronę Kalthen.
Amy Cotten chciała, żebym przestał ja zdradzać, żebym stał się przykładnym mężem i spędzał z nią każdą wolną chwilę. Gdybym zawiódł, czekałaby nas wyjątkowo krótka i kompetentna rozprawa w sądzie, a ja straciłbym dwie rzeczy, z których jednej nie mógłbym odżałować. Pierwszą (znacznie mniej ważną) byłyby pieniądze na alimenty. Drugą – nieograniczony kontakt z synem.
Wiele mogłem znieść, ale gdy tylko zobaczyłem w szpitalu moje dziecko, wiedziałem, że nigdy nie dam go sobie odebrać. Ani tej suce, ani nikomu innemu.
Wszedłem do pokoju. Idealnie odpowiadał moim oczekiwaniom: łazienka, sypialnia i salon, z którego szybko zamierzałem uczynić pracownię. Powoli zapadał zmrok, gdy dwa kwadranse później miałem w pokoju całą zawartość bagażnika. Rozpocząłem pracę. Odnalazłem gruby plik zadrukowanych gęsto stron. Zagłębiłem się w lekturze.
(c.d.n.)
Re: Śmierć Edwarda Browna
2Lepiej wyglądałoby jako jedno zdanie, bez byłem.pavelg1 pisze: Uśmiechnąłem się do wizjera. Byłem pewien, że lokator patrzy.
Jak dla mnie dziwne stwierdzenie z tą zima stulecia. Przecież ten śnieg dopiero co chyba spadł ?pavelg1 pisze:Śnieg pokrył grubą warstwą całe miasto, zwiastując początek zimy stulecia.
pavelg1 pisze: Na podstawie głosu potrafiłem opisać jego wygląd szefa...Chyba coś ci umknęło w korekcie
Gdzieś tam jeszcze jakieś powtórzenia były i chyba to tyle co zauważyłem. A w ogóle to świetnie się czytało, choć opisy czasem za krótkie. Może wzmiankę, ze jest zima, warto było by dać bardziej na początek? Czekam na część kolejną.
Uśmiechając się do deszczu mniej się moknie
3
Bardzo dziękuję za przeczytanie i komentarz. Zastosuję się do uwag i wyciągnę konstruktywne wnioski. Kolejne części postaram się publikować co tydzień, zgodnie z zasadami obowiązującymi na forum.
Mam nadzieję, że zadowolonych czytelników będzie więcej...
Mam nadzieję, że zadowolonych czytelników będzie więcej...
"Pisać jest rzeczą ludzką, redagować boską." - Stephen King
4
Zacznijmy od początku.
Na początku był chaos...
"Raz jeszcze zerknąłem na numer bloku i mieszkania rozwiewając resztki wątpliwości, które mną targały". Daleko temu do ideału, ale chyba brzmi nieco lepiej niż ten fragment. Nie wiem, późno już w sumie.
Serio. Co to za zabieg? Wspominasz o czymś w narracji i urywasz zdanie w dialogu żeby tego nie powtórzyć? Bez sensu.
A tak bardziej serio, to nie rozumiem tego wyliczenia. To tak jakbyś wchodząc do baru napisał, że jest tam 12 krzeseł, bar, dwie łazienki dla obu płci i zaplecze.
Krótkie zdania przyśpieszają akcję, ale tutaj myślę, że taki minimalizm jest zbędny.
... I tak już zostało.
Dziwnie się to czyta, nawet bardzo dziwnie.
Tekst bez treści i... tekstu. Brakuje tu wprawnego posługiwania się słowem budującego napięcie i prowadzącego fabułę.
Jest pisanie, ale bez wyczucia. Przez co wydaje się jakby autor gubił słowa, tracił kontakt z poprzednim zdaniem pisząc następne.
Do mnie nie przemawia taka forma. Są jednak jej zwolennicy jak widać powyżej.
Na początku był chaos...
Facet puka do drzwi, wzdycha i nagle pojawia się jakaś wzmianka o wspinaczce i znów puka. To wtrącenie pojawia się znikąd i dotyczy zupełnie niczego. Wróć. Dotyczy faceta, ale brzmi jak królik wyciągnięty z kapelusza przez stolarza spawającego rury miedziane.Zapukałem do potężnych, antywłamaniowych drzwi i odpowiedziała mi głucha cisza. Westchnąłem. Wspinaczka schodami na czwarte piętro znajdowała się daleko od mojej definicji przyjemności. Zapukałem ponownie.
Czyje wątpliwości? Jeśli własne to można było to zapisać nieco bardziej elegancko. Na przykład tak:Raz jeszcze zerknąłem na numer bloku i mieszkania. Rozwiałem wątpliwości.
"Raz jeszcze zerknąłem na numer bloku i mieszkania rozwiewając resztki wątpliwości, które mną targały". Daleko temu do ideału, ale chyba brzmi nieco lepiej niż ten fragment. Nie wiem, późno już w sumie.
W tym momencie miałem taką minę: o_OWedług moich informacji nazywała się Christine Brown i była żoną Edwarda.
– Witam – powiedziała. – Proszę wejść. Jestem…
Potwierdziła moje przypuszczenia.
Serio. Co to za zabieg? Wspominasz o czymś w narracji i urywasz zdanie w dialogu żeby tego nie powtórzyć? Bez sensu.
To jakiś żart? Nie było boiska do koszykówki? Bez tego nie ma mieszkania.W mieszkaniu była jeszcze sypialnia, łazienka, kuchnia i pokój.
A tak bardziej serio, to nie rozumiem tego wyliczenia. To tak jakbyś wchodząc do baru napisał, że jest tam 12 krzeseł, bar, dwie łazienki dla obu płci i zaplecze.
Spojrzała w okno. Zmrużyła oczy.
Krótkie zdania przyśpieszają akcję, ale tutaj myślę, że taki minimalizm jest zbędny.
... I tak już zostało.
Dziwnie się to czyta, nawet bardzo dziwnie.
Tekst bez treści i... tekstu. Brakuje tu wprawnego posługiwania się słowem budującego napięcie i prowadzącego fabułę.
Jest pisanie, ale bez wyczucia. Przez co wydaje się jakby autor gubił słowa, tracił kontakt z poprzednim zdaniem pisząc następne.
Do mnie nie przemawia taka forma. Są jednak jej zwolennicy jak widać powyżej.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
5
Tryb bierny. Lepiej unikać tego zabiegu i wskazywać, kto/co sprawiło, że drzwi się otworzyły.Klamka przekręciła się i drzwi stanęły otworem.
odnosisz sie do płaszcza, jakby to była osoba. Zobacz na:Zdjąłem płaszcz, na którego ramionach śnieg już prawie się stopił.
Zdjąłem płaszcz z topniejącym na ramionach śniegiem.
Mieszkanie w bloku, facet wewnątrz, ale powiesił w korytarzu? A nie w przedpokoju?Powiesiłem w korytarzu,
Raz, że dawał się we znaki bezdomnym - a wynika że zdania, iż bohaterowi, dwa że ta wstawka po prostu... zaskakuje bezcelowością.Grudzień dawał się we znaki, zamrażając ciała bezdomnych,
tu czegoś brakuje...Z moim imieniem wielkimi literami.
Poza tym, w zdaniu raczej opisujesz zachowanie (nawiązując do wyglądu), niż sam wygląd.Na podstawie głosu potrafiłem opisać jego wygląd szefa
bardzo dobry, bazujący na dialogach, tekst. Trochę powaliło mnie jak młotem (co się rzadko zdarza), forma przekazywania informacji o Edwardzie przez żonę. Kobieta jest niesamowicie sugestywna, realna i drzemią w każdym słowie niespotykane emocje. Fabuła jest wartka, spójna i idzie na właściwe tory - nieco przewidywalne to wszystko - ale mimo to scena otwarcia, czyli wizyta u babki robi wrażenie i to nie małe.
Co mnie nieco rozpraszało to zbyt krótkie opisy pomiędzy dialogami - nie to, żebyś miał je wydłużać, ale niektóre albo powinny zniknąć, albo zostać rozwleczone o jedno, czasem dwa zdania - bo w chwili obecnej, wiele z nich wygląda jak na siłę wrzucony przerywnik.
Bohater, czyli Frank, jest doskonale nakreślony - bez zbędnych ceregieli pokazujesz jaki jest, przez zachowanie i to, jak mówi. Nic dodać nic ująć - tekst jest świetny i jak na kryminał przystało płynnie wprowadza w zagadkę.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.