[Poprzednia część opowiadania znajduje się pod poniższym linkiem:
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=6889]
Śmierć Edwarda Browna (2/5)
Dwa dni – dokładnie tyle czasu minęło, zanim z amoku wyrwał mnie telefon. Do przeczytania został mi jeden rozdział. Oderwałem wzrok od tekstu.
Podniosłem słuchawkę. To był szef.
– Jak idzie robota, Frankie? – zapytał.
– Dobrze. Ta książka to istne szaleństwo! Opisuje wydarzenia przestępcze w Kalthen. Mam nieodparte wrażenie, że Brown pisał ją do szuflady. Prawnicy pożarliby go żywcem, gdyby opublikował ją za życia.
– Więc jest dobra?
– Tak, szefie, jest świetna. Nie można się oderwać.
Rozejrzałem się po pokoju. Na podłodze znajdowały się cztery kartonowe pudełka od pizzy.
– Naprawdę nie można się oderwać – powtórzyłem.
– W ile czasu się z tym uporasz?
Westchnąłem.
– Trudno określić. Najpierw skończę czytać. Później ustalę, co trzeba zrobić i zadzwonię.
– Tylko na pewno! – nakazał – Wiem, jaki jesteś, gdy coś cię pochłonie. Do usłyszenia.
Rozłączył się. Cały Augustus Powell.
Chwyciłem ostatni rozdział i przeczytałem. Później zabrałem się za ulubiony i najtrudniejszy fragment roboty – nieuporządkowane notatki.
Odnalazłem trzy rzeczy, które wzbudziły moją ciekawość: numer telefonu nabazgrany na kolorowej karteczce; nazwisko Joey Fallon, pojawiające się luźno w skoroszycie i inicjały JF wszędzie tam, gdzie Brown postawił znak zapytania oraz ostatni element układanki, który mógł być zwykłym śmieciem z szuflady – wizytówka doktora Wellsa (instytut chirurgii Uniwersytetu Anne Kaufman w Kalthen).
Chodziłem po pokoju, zastanawiając się nad najistotniejszą kwestią: co nie pozwoliło Brownowi oddać tekstu do druku? Książka była praktycznie gotowa. Nie odnalazłem ani jednego błędu.
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia.
– Kto tam?
Odpowiedziała mi cisza. Mimo wszystko otworzyłem drzwi.
Przed twarzą wyrosła mi policyjna blacha. Za nią skryli się dwaj faceci. Starszy był czarny, chodził w płaszczu i miał wyłupiaste oczy. Młodszy był białym przystojniakiem o twarzy buntownika. Image’u dopełniała skórzana kurtka.
– Detektyw Carter, a to jest detektyw Dolan – przedstawił. – Pan jest Frank Cotten?
– Źle zaparkowałem?
Nie wymienili spojrzeń, ale uśmiechnęli się.
– Podobno zajmuje się pan książką Edwarda Browna – zbadał mnie wzrokiem. – Dobry adres?
Rozmawiali ze mną obaj: czasem odzywał się Carter a czasem Dolan. Wydawali się w porządku, ale nawet to nie pozwalało mi przezwyciężyć ogólnej niechęci do policjantów. Tacy jak oni wypadali z komisariatów za łapówkarstwo, po czym stawali się prywatnymi łapsami. Ktoś taki jak oni zrobił mi zdjęcie w łóżku z Giną Scott.
– Potrzebujemy pańskiej pomocy. – stwierdził Dolan – My patrzymy na śmierć Browna pod kątem raportów policyjnych. Pan zna jego ostatnie dzieło.
– Panowie tego nie widzieli? – zapytałem.
Pokręcili głowami. Widać Christine nie przesadziła, mówiąc o dyskrecji.
– Żona i agent pana Browna zadziałali szybciej niż przypuszczaliśmy.
– Więc dlaczego ja miałbym udostępnić panom tę pracę?
– Nie o to nam chodzi – powiedział Dolan. – Jest pan prawdopodobnie jedyną żyjącą osobą, która czytała słowa napisane przez denata – wytłumaczył. – Czy ma pan jakikolwiek pomysł, gdzie powinniśmy szukać?
– Wszędzie i nigdzie. – Wzruszyłem ramionami. – Brown napisał książkę o gangsterach w Kalthen. Nie szczędził nazwisk ani zarzutów, ale na każdym kroku podkreślał, że to tylko przypuszczenia, które próbował udowodnić.
Lustrowali mnie wzrokiem, szukając cienia żartu.
– Tak jak powiedziałem, nie mam zielonego pojęcia, kto może odpowiadać za śmierć Browna ani za telefony. W książce o tym nie napisał.
Chyba wychwycili ironię, ale pewności nie miałem.
– A w notatkach? – zapytał Carter – Czytał pan notatki?
– Właśnie skończyłem. Ale tam również nic nie ma. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
– To znaczy?
Spojrzałem na Dolana, który zadał to pytanie i ze stoickim spokojem odpowiedziałem mu:
– To moja praca, detektywie. Interesuje mnie przygotowanie tekstu do druku. Zwracam uwagę na ewentualne różnice pomiędzy wersją wydrukowaną a notatkami. Lub pomiędzy różnymi wersjami maszynopisu. – Popatrzyłem na nich. – Ale nie szukam zabójcy. Rozumiecie mnie?
Pokiwali głowami, żebym się odczepił.
– Rozumiemy. – podjął Dolan – Ale gdyby odkrył pan coś, jak to się mówi, „pomiędzy wierszami”, proszę nas poinformować, dobrze?
– Zostawcie wizytówkę.
Carter wstał z fotela. Wyjął z kieszeni notes. Poprosił mnie o długopis. Zapisał numer telefonu. Obydwaj detektywi usilnie ignorowali zastany bałagan.
– Proszę dzwonić o dowolnej porze.
Wziąłem kartkę, schowałem do kieszeni. Dolan dołączył do młodszego kolegi i również wstał z miejsca. Poszedłem w ich ślad. Przed samymi drzwiami uśmiechnęli się do mnie, po czym przekroczyli próg pokoju i wyszli. Zamknąłem drzwi.
Z policjantami nie można było rozmawiać, tylko odpowiadać na pytania. Nie lubiłem łapsów. Czy byli prywatni, czy państwowi.
Większość ludzi wykonujących moją robotę poprzestałaby na wersji wydrukowanej i wzięłaby kasę jedynie za sprawdzenie tekstu pod kątem poprawności językowej. Niestety byłem bardziej sumienny.
Przeczytałem tekst dokładnie i miałem nieodparte wrażenie, że książka się nie klei. Chodzi mi o myśl przewodnią: jakby autor w trakcie pisania zmienił koncepcję i zapomniał przerobić początek.
Notatki były skąpe, niemal fragmentaryczne i dostarczały tylko cząstkową wiedzę. To również dało mi do myślenia: albo autor był niesamowitym geniuszem i większość faktów zwyczajnie przechowywał w pamięci (w co byłem skłonny uwierzyć, znając jego reputację), albo wiele notatek usunął z pracowni.
Moja wyobraźnia łączyła tę drugą opcję z niestabilną myślą przewodnią dzieła, o której wspomniałem wcześniej. Ogarniał mnie dreszcz na myśl: a jeśli Edward Brown próbował wszystko wyprostować, zmieniając swoje dzieło?
W momencie przypomniałem sobie słowa Christine Brown. O telefonach, które usilnie odbierał jej mąż. O zamykaniu się w pracowni na całe dnie. O zasłanianiu żaluzji w oknach.
Podszedłem do biurka i poszukałem rekwizytu numer jeden: żółtej karteczki z nieznanym numerem. Wyjąłem telefon i wystukałem odpowiednie cyfry. Miałem nadzieję, że jest to numer informatora, może nawet Joeya Fallona. Jednak gdy się połączyłem, z ewentualnych dwóch spraw nie zostało nic.
– Abonent jest niedostępny lub ma wyłączony telefon – poinformował mnie przyjemny głos z automatu. – Proszę spróbować później.
Rozłączyłem się. Został mi drugi trop, ten trudniejszy: nazwisko. Podszedłem do okna. Śnieg padał nieprzerwanie od kiedy wszedłem do hotelu Horny. Uświadomiłem sobie, że nadszedł czas na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Założyłem płaszcz i opuściłem pokój.
Przechodziłem przez hall, gdy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu zobaczyłem numer Giny Scott. Zamurowało mnie. Robota dla Glass & Steel oraz ostatnia rozmowa z Amy sprawiły, że kompletnie zapomniałem o umówionym spotkaniu z Giną.
Starałem się wykorzystywać każdy moment z dala od Amy na spotkanie z Giną. Była moją odskocznią, azylem, miejscem, gdzie mogłem naładować baterie.
Teraz patrzyłem na telefon i zastanawiałem się, czy odebrać. Czy prywatne łapsy mogą sprawdzić z kim rozmawiałem? – pytałem w myśli. – Czy mogą dowiedzieć się o czym?
Uznałem, że nie rozwiążę problemu, odkładając rozmowę na później. Nacisnąłem zieloną słuchawkę.
– Cześć, Gina.
– Witaj, Frank – urwała. – Stało się coś?
Westchnąłem.
– Chętnie porozmawiałbym z tobą w cztery oczy, ale to będzie raczej niewykonalne.
– Dlaczego?
Zapytała spokojniej, niż oczekiwałem. Rozejrzałem się konspiracyjnie w obie strony, zbliżając się do wyjścia z hotelu. Młody chłopak w czerwonym mundurze otworzył mi drzwi.
– Amy wie o nas – wyszeptałem.
Po drugiej stronie zaległa cisza. Wkurzyło mnie to, chociaż nie powinno. Po prostu nigdy nie lubiłem, jak kobiety udawały współczucie, którego nie podzielają.
– O Boże! – usłyszałem.
I chociaż Gina Scott pisała dobrze, a w łóżku była jeszcze lepsza, zdolności aktorskich zdecydowanie jej brakowało. Nie kupiłem tego lamentu. Pierwszy raz dotarło do mnie, że jedyne, o co może jej chodzić, to ta pieprzona powieść kryminalna rozgrywająca się w Newato.
Był jeden sposób, żeby to sprawdzić, a ponieważ byłem nieźle podminowany sytuacją z Amy, skorzystałem z okazji.
– Rozmawiałem z Powellem na temat twojej powieści.
– Co powiedział?
Gdyby stwierdziła, że to nieważne, że ważniejsze, co teraz będzie z nami, na resztę życia zamknąłbym temat sypiania ze mną ze względu na osobiste korzyści.
Nie musiałem nawet kontynuować, by doskonale rozumieć stosunek Giny do mojej osoby.
– Powiedział, że nic z tego. Nie zainwestuje pieniędzy w ten projekt.
W słuchawce zaległa cisza. Właśnie to spodziewałem się usłyszeć i właśnie tego przez długi czas nie chciałem do świadomości dopuścić.
– Jesteś tam? – zapytałem.
– Jestem.
Głos Giny zmienił się nie do poznania. Nie byłem w stanie dokładnie zlokalizować różnicy po jednym zdaniu, ale słyszałem to wyraźnie.
– Czy to ostateczne? – zapytała twardo.
– Powell czasem zmienia zdanie – odparłem. – Ale naprawdę rzadko. Możemy jednak spróbować w innych wydawnictwach.
– To znaczy?
– Sama wiesz: FLASHETTE, JOHN DOE ENT., DARK FACE. Na pewno każda z nich chętnie…
– Frank, w jaki sposób zamierzasz wydać moją powieść?
– Normalnie: wyślemy ją do redakcji i poczekamy na odpowiedź.
Na dworze było zimno. Poczułem to dobitnie, idąc przez parking w stronę gruchota. A może zmroził mnie głos kobiety, którą miałem na linii?
– Kiedyś miałeś lepsze pomysły.
Po tym stwierdzeniu rozłączyła się, potwierdzając wszystkie przypuszczenia. Stanąłem na środku parkingu, patrząc przez chwilę na telefon. Na dłoń padały płatki śniegu, sypiącego coraz gęściej i porywanego coraz gwałtowniejszą wichurą.
Wbiłem dłoń w kieszeń płaszcza i ruszyłem do gruchota.
Zawsze, nawet gdy byłem młody, uważałem, że moją nieocenioną zaletą jest chłopięcy wygląd. Teraz, w wieku równych trzydziestu lat, chciałem utrzymać go za wszelką cenę. O ile o wielu trzydziestolatkach można powiedzieć, że są przystojni, ja jestem ładny i chciałbym taki pozostać nawet doszedłszy do sędziwego wieku śmierci Edwarda Browna.
Lubiły to niektóre dziewczyny i lubi to większość kobiet. Co bardziej ksenofobiczni faceci nazywają mnie czasem pedałem, chociaż zarzekam, że w moim zachowaniu nie ma cienia homoseksualizmu.
Wyglądam jak młody Johnny Depp albo Robert Redford. Noszę dosyć długie włosy, spomiędzy kosmyków zerkam na kobiety łagodnym wzrokiem. Niektóre, próbujące oddalić się od brutali utożsamiających seks z walką na pięści, garną do mnie dla odmiany. Żadna, nawet najłagodniejsza, nie boi się mnie ani seksu ze mną. Wyglądam niegroźnie, taki też jestem.
Czasem spoglądają na mnie trzydziesto-, czterdziestoletnie nimfomanki. Mają dosyć pozerów, którzy spuszczają się po minucie, chociaż zarzekają co innego. Pragną mnie rozdziewiczyć, bo chociaż od razu przyznaję, że uprawiałem seks, nie wierzą w to.
Chcą mnie czegoś nauczyć, coś mi pokazać. Nie udaję głupiego, ale i tak zawsze dostaję to, o czym marzy większość mięśniaków (chociaż w ogóle nie proszę).
Tylko raz zwątpiłem, zacząłem myśleć o rodzinie i stabilnym życiu. Efektem tego zwątpienia była znajomość z Amy. Natomiast efektem znajomości – mały Phil prawie rok później.
Szybko zapragnąłem odmiany. Romansowałem z pięcioma kobietami na przestrzeni czterech lat od kiedy urodził się mój syn. Uznaję to i tak za dobry wynik. Z całą pewnością byłby gorszy, gdyby Amy nie wytoczyła pierwszej, a krótko później drugiej sprawy rozwodowej. Nie chciałem dostarczać jej dodatkowych argumentów, więc zaprzestałem kontaktów. Aż do następnej kobiety.
Poza tym sporo czasu, który wcześniej poświęcałem dupeczkom, spędzałem teraz z Philem. Tak jak Amy zawsze była mi obojętna, w moim synu zakochałem się od pierwszego wejrzenia.
Gina Scott nie była zwykłym skokiem w bok. Poznałem ją na wieczorku literackim promującym autora, którego książkę właśnie wydawaliśmy. Miała kilka lat po trzydziestce, ale jej ciało mówiło więcej niż wiek. Było praktycznie pozbawione wad. Ewenement. Cud.
Przegadaliśmy większość wieczoru. Później pojechaliśmy taksówką do jej mieszkania i spędziliśmy w łóżku chyba z dziesięć godzin. To mi zaimponowało. Dopiero po miesiącu dyskretnie zapytała, czy pomógłbym opublikować jej powieść.
Naturalnie chodziło również o promocję i resztę marketingu. Mogłem jednak załatwić to wszystko, a ona właśnie na to liczyła. Przez pół roku spotykałem się z nią potajemnie, ciesząc się każdą wspólną chwilą.
Do czasu, gdy Amy pokazała mi fotografie.
Podróżowanie po Kalthen z planem miasta było najbardziej nietrafionym pomysłem, jaki mógł przyjść mi do głowy. Od czego mogłem zacząć poszukiwania Joeya Fallona (skoro już się za to zabrałem), nie znając ani jednego z miejsc, w których przed śmiercią pojawiał się Brown?
Lepiej późno niż wcale – przyszła mi do głowy książka telefoniczna. Odszukałem trzech mężczyzn o nazwisku Fallon. Dwóch z Koryntu, jednego z Loxern. Skonsultowałem adresy z planem miasta i ruszyłem w stronę najbliższego. Jak miało się okazać, dopisało mi szczęście.
Z każdą kolejną przecznicą sytuacja wyglądała gorzej. Zastanawiałem się, czy to, czego ewentualnie się dowiem i czym wzbogacę książkę Edwarda Browna warte jest takich przygód.
Korynt był obskurny – tak mógłbym określić dzielnicę jednym słowem, ale wtedy nie oddałbym złożoności problemu. Południe miasta stanowiło zlepek wszelkiego rodzaju narodowości, ras, wyznań. Nieustannie panowała tu strefa wojny. Dostrzegałem to w zdemolowanych blokach, wystawach sklepowych i w spojrzeniach przechodniów. Obserwowali mnie, czekali na nieodpowiedni ruch.
Jechałem ulica za ulicą, starając się nie przyglądać nikomu i udając, że wszystko jest w absolutnym porządku. Słyszałem legendy o Kalthen. Jeśli Granica miała wyglądać gorzej niż Korynt, nie chciałbym się tam znaleźć. Nawet w świetle dnia.
Podjechałem pod biały dom pokryty sidingiem i czerwoną blachodachówką. Drzwi były obdrapane, a zawiasy nawet z daleka nie wydawały się solidne. Zasunąłem szyby w oknach, wysiadłem z samochodu i zamknąłem na klucz.
Nie interesowało mnie, czy komuś opłaciłoby się ukraść gruchota, ani czy wielką porażką dla mnie byłoby go stracić. Po prostu nie chciałem wracać stąd na piechotę do Horny.
Zapukałem do drzwi i rozejrzałem się dookoła. Na krawężniku po drugiej stronie ulicy siedział żul. Patrzył na mnie, spokojnie popijając z butelki.
Odwróciłem wzrok. On by tego nie zrobił.
– Kto tam? – padło mdłe pytanie. To był głos kobiety.
– Dzień dobry, tu Frank Cotten. Zastałem pana Fallona?
– Kim pan jest?
Pytanie było automatyczne. Moja odpowiedź – nie.
– Chciałem z nim porozmawiać o naszym wspólnym znajomym. Pracuję dla wydawnictwa Glass & Steel. – Cisza trwała zbyt długo, więc dodałem: – Chodzi mi o Edwarda Browna.
– Mój mąż nie zna nikogo takiego.
– A czy mógłbym porozmawiać z pani mężem?
– Nie ma go w domu.
– A gdzie jest?
– Pewnie szlaja się gdzieś po knajpach. Skąd ja miałabym wiedzieć? Niech pan zapyta swoich kolegów od Jebniętego Joego. Na pewno będą wiedzieli.
– Nie znam żadnego…
– Mam w dupie, co mu zrobicie! Mnie zostawcie w spokoju. To on sypał, nie ja.
Próbowałem przetrawić te informacje.
– Kasy już nie mamy, więc nic nie dostaniecie – słyszałem dalej. – Dajcie nam spokój!
– Gdzie jest Joey?
– Nie mam pojęcia.
– Gdzie? – naciskałem.
– Odejdź albo spal ten dom ze mną w środku.
Usłyszałem kroki za drzwiami. Nie dowiedziałem się wiele, lecz nawet od tego kołowało mi się w głowie. Chyba pół minuty stałem pod drzwiami z podniesioną dłonią, jakbym chciał zapukać raz jeszcze.
Wreszcie odwróciłem się i poszurałem do gruchota. Wyjąłem kluczyk i otworzyłem drzwi. Usiadłem za kierownicą i na moment zamknąłem oczy, gdy nagle rozległo się pukanie w zasuniętą szybę.
Kalthen to miasto kontrastów – pisał w swojej książce Edward Brown i zaczynałem dostrzegać coraz głębsze sensy tego stwierdzenia. Nie chodziło tylko o różnice majątkowe czy rasowe. W miejscu, gdzie jedna osoba nie chciała odpowiedzieć na żadne z twoich pytań, inna odpowiedziałaby na wszystkie. Za odpowiednią cenę oczywiście.
W szybę zapukał żul, którego minutę wcześniej widziałem na krawężniku. Uśmiechnął się do mnie, ukazując więcej przerw niż zębów.
Uchyliłem szybę. Myślałem, że chodzi o pieniądze. Po części miałem rację.
– Szukasz Joeya?
– Joeya Fallona – odrzekłem. – Tak, szukam.
Uśmiechnął się w inny sposób. Schował zęby. Chciałem mu podziękować.
– Wiem, gdzie jest. Ile dostanę?
Zastanawiałem się przez dwie sekundy.
– Pięć.
– Stów?
– Bez żartów.
– Dych?
Wytrzymywał moje spojrzenie bez problemu. Podobnie jak większość facetów (chyba, że byli pedałami, którym się spodobałem).
– Czy mój samochód określa mnie jako bogatego faceta?
– Nie – odrzekł. – Ale twoja buźka tak.
Pokazał luki po dwójkach w uśmiechu.
– Dycha – rzuciłem. – Jeśli nie, odjeżdżam.
Żul wytłumaczył mi, jak dotrzeć do całonocnego pubu, w którym od kilku dni Joey Fallon spędzał mnóstwo czasu. W lewo, w prawo, w lewo – nic prostszego. Za pytanie, które zadałem później, mógł z powodzeniem oczekiwać kolejnej dychy, ale nie zrobił tego.
– Kogo Joey wsypał?
Potrząsnął głową.
– Nie wiem dokładnie. Podobno mnóstwo kumpli. Sam go zapytaj. Powiedziałem, gdzie szukać.
Odwrócił się i odszedł do nocnego.
Wreszcie uruchomiłem silnik gruchota. Zarzęził jak chrząkający gruźlik, po czym ustabilizował pracę. Spokojnie dodałem gazu i ruszyłem śladem wytyczonym przez żula.
Całonocny pub sprawiał wrażenie złego miejsca, lokalu utrzymującego się z dobrej woli jakiegoś szefa gangu, zamiast własnych zarobków. Prawie nigdy nie wchodziłem do takich miejsc. Unikałem ich jak ognia. Kobietę mogłem znaleźć wszędzie, napić się – również. Tym razem nie było drogi na skróty.
Ruszyłem w stronę wejścia po coraz grubszej warstwie śniegu. Nad prowadzącymi w dół schodami trzy neonowe literki powinny układać się w napis PUB, ale ponieważ pierwsza była rozbita, pozostawało UB.
Rozejrzałem się dookoła. Nie było żadnych przechodniów. Zbliżywszy się do neonu, dostrzegłem kolejny trzyznakowy napis. Ten nie był oświetlony: 24H.
Zszedłem po schodkach. Przez chwilę obawiałem się, że masywne drzwi nie ustąpią, ale ustąpiły. W przedsionku za nimi stał mężczyzna – dobrze zbudowany, ale nie szafa, jak niektórzy bramkarze. Miał na sobie czarną koszulkę z napisem OCHRONA.
– Schodami w dół. Na lewo jest obowiązkowa szatnia. – zakomunikował.
Przechowanie płaszcza, w którym nijak nie mogłem zostać, kosztowało mnie dolara. Nawyzywałem szatniarkę w myśli, po czym grzecznie zapłaciłem i podszedłem do baru.
– Co dla ciebie?
Barman mniej więcej w moim wieku wyglądał na zniechęconego, może nawet znudzonego. Spojrzałem na resztę facetów przy blacie – czterech typów pijących kolorowe drinki w niskich szklankach i pytających mnie wyrazem twarzy, jak do cholery się tu znalazłem.
Położyłem dwudziestkę.
– Pepsi. Tylko nie colę – poprosiłem.
Nalał mi do szklanki bez mrugnięcia okiem, chociaż nawet idiota domyśliłby się, co miał na myśli. Pozostali oderwali ode mnie wzrok. Wyrobili sobie zdanie.
Barman położył szklankę przede mną, wziął w dłoń dwudziestkę i zlustrował ją wzrokiem, jakby była eksponatem muzealnym.
– Nie masz drobniej?
– Reszta dla ciebie.
Nie oderwał wzroku. Czekał. Widocznie w tym lokalu zawsze był jakiś ciąg dalszy przy sporych napiwkach. A dwie dychy za szklankę pepsi to całkiem sporo.
– Szukam pewnego gościa.
Barman potrząsnął głową. Wyciągnął dwudziestaka w moją stronę.
– Więc jak? Zapłacisz drobniej? – zapytał.
– Joey Fallon.
Barman zmrużył oczy. Zmierzył wzrokiem moją osobę, po czym włożył dwudziestkę do kieszeni spodni. Od kiedy wymówiłem nazwisko, patrzyła na mnie również cała reszta baru. Nie wspominając o trzech typach z kolorowymi drinkami przy blacie.
– Szukasz Fallona. – stwierdził barman – Zarabiam mało i tylko dlatego wezmę te dwie dychy.
Pochylił się nade mną. Wskazał palcem. Podążyłem za śladem i dostrzegłem wskazanego delikwenta. Siedział samotnie przy stoliku, polewając sobie ballantinesa do szklaneczki.
– To jest twój człowiek. – powiedział spokojnie barman – Przyszedłeś go kropnąć?
Spojrzałem na niego. Na twarzy nie było cienia żartu.
– Nie. Porozmawiać.
Pokiwał głową w jednoznaczny sposób. Nie wierzył.
– Skoro tak mówisz, porozmawiaj z nim.
Odwrócił się do mnie plecami. Faceci przy blacie czekali na mój ruch. Joey Fallon musiał słyszeć swoje nazwisko. Chyba, że był bardziej zalany, niż wyglądał. Spojrzałem na jego stolik. Chwyciłem szklankę pepsi i poszedłem tam, obawiając się, że już nigdy nie opuszczę tego pubu.
– Zaskocz mnie – powiedział.
Stałem nad nim, ale nie poświęcał mi uwagi. Patrzył na swoją szklankę.
– Przyszedłeś mnie zabić.
– Nie.
Zatrzymał swoją dłoń w połowie drogi do ust. Wolno obrócił głowę w moją stronę. Zmierzył wzrokiem.
– Hmm. Faktycznie. Nie wyglądasz znajomo.
– Pewnie i tak nie przebiłbym się przez twoją ochronę. – stwierdziłem.
Fallon popatrzył na ludzi przy barze. Z pracownikiem włącznie. Westchnął. Był ode mnie starszy, ale wieku śmierci Edwarda Browna jeszcze nie osiągnął. Mógł mieć pięćdziesiąt. Najwyżej. Jego duży nos był czerwony jak krawat mojego szefa na ważnych bankietach. Policzki podobnie. Pił dużo. W ogóle i ostatnio.
– Moja ochrona. – prychnął – Skoro nie chcesz mnie zabić, czego chcesz?
– Przychodzę w imieniu Edwarda Browna – powiedziałem.
Odstawił szklankę. Patrzył na mnie, oddychał coraz szybciej.
– Przysłał cię?
– Mniej więcej.
– Jak to „mniej więcej”? Przysłał cię, czy nie? To proste pytanie.
– Nie żyje – wytłumaczyłem. – Przychodzę tutaj, bo jestem redaktorem jego książki.
Fallon pokiwał głową. Wrócił do szklanki, w której nadal było trochę trunku. Wypił momentalnie.
– Siadaj – powiedział. – Masz kasę?
Gdy zajmowałem miejsce na krześle obok, Fallon przechylał butelkę, wylewając resztę napoju. Wyzerował, po czym odłożył puste szkło na stół.
– Na kolejną flachę – wytłumaczył.
– Nie będę pił.
– Ja będę.
Przechylił ostatnią szklankę. Czerwień na jego twarzy stała się bardziej intensywna. Odetchnął. Patrzył na mnie wyczekująco. Postanowiłem zignorować pytanie.
– Był pan informatorem Browna?
Spojrzał na mnie.
– Ta szuja tak mnie nazywa?
– A tak nie było?
Oblizał wargi. Zmierzył mnie wzrokiem.
– Spierdalaj stąd.
– Najpierw porozmawiamy o Brownie. I waszej współpracy.
Fallon uderzył pięścią w stół. Zamilkłem.
– Nie! – Potrząsnął głową. – Nie porozmawiamy o nikim. A wiesz dlaczego?
Zmrużyłem oczy.
– Brown coś miał – wyjaśnił. – Na mnie. Dlatego mogłem z nim dyskutować. Teraz moja sytuacja się zmieniła. Miałeś swój strzał. Nie trafiłeś. – Skinął głową; oderwał ode mnie wzrok. – Więc zejdź mi z oczu albo postaw drinka. Ale niczego się nie dowiesz.
Zbadałem wzrokiem jego oblicze. Joey Fallon, nadal twardy człowiek Jebniętego Joego, ale już nie tak wartko sięgający po gnata, ani nie tak nieśmiertelny jak kiedyś. To był topielec. Tracił wszystko i miał czas jedynie na chwytanie brzytwy.
Wstałem od stolika i ruszyłem w kierunku wyjścia. Faceci przy barze wydawali się zaskoczeni faktem, że nie wyjąłem gnata i nie sprzątnąłem Fallona. Wiedzieli, że prędzej czy później zawita do pubu ktoś, kto będzie miał broń.
Tyle w kwestii informatora.
Wyszedłem na zewnątrz. Mróz zaszczypał mnie w oczy. Trafiłem po schodach na ulicę, zatrzymałem się i uspokoiłem. Po raz kolejny chęć solidnego wykonania pracy sprawiła, że trafiłem w jakieś beznadziejne miejsce. Tym razem było nawet gorzej, niż za którymkolwiek poprzednim. Mogłem zginąć. Prawdopodobnie zginąłbym, gdyby (jak to określił Fallon) jego sytuacja się nie zmieniła.
Cały czas myślałem o słowach barmana i informatora.
Podszedłem do gruchota. Mrużyłem oczy.
– O co w tym wszystkim chodzi? – wyszeptałem.
– Pytasz o Edwarda czy jego szpicla?
Podniosłem głowę. Wyraźny głos dochodził z zaciemnionego miejsca na ulicy. Facet miał chrypę, może nawet był przeziębiony. Nie widziałem go. Przynajmniej początkowo.
– Kto to?
Facet był wyższy ode mnie i dobrze zbudowany. Miał na sobie zimową kurtkę. Kaptur był od wewnątrz wyszyty kożuchem.
Stanął w świetle latarni i widziałem go tak wyraźnie, że podczas konfrontacji strzeliłbym bez pudła. Miał krótką brodę i kilkucentymetrowe, czarne włosy, który opadały na czoło.
– Chcesz, żebym odpowiedział na twoje pytania?
– Kim jesteś?
Czułem, że moje serce bije coraz mocniej.
– Nazywaj mnie Robert Soth. – Podszedł do mnie i wyciągnął dłoń. – Chcesz się czegoś dowiedzieć?
Miałem wrażenie, że całe moje ciało drży wraz z sercem.
Uścisnąłem mu dłoń.
2
Ta część opowiadania jest taka sama jak poprzednia.
Bardziej wygląda na szkic, nieuporządkowane notatki niż na pełnoprawne opowiadanie.
Twoja narracja jest jak seria z Kałasznikowa. Szybka i krótka.
Ty nie opisujesz niczego, zapisujesz jedynie słowa klucze i zostawiasz wszystko wyobraźni czytelnika.
Chociaż tutaj jest pewna poprawa. Pierwszy akapit jest wyzuty z emocji, napisany jak lista zakupów, w drugim już coś ruszyło i pozwalasz na dopełnienie obrazu widzianego oczami czytelnika poprzez narrację.
Spójrz jaka jest różnica między tymi fragmentami:
W drugim fragmencie już pozwalasz sobie na dłuższe zdania. Jest juz lepiej z opisami, chociaż wciąż powinieneś nad nimi popracować.
Czytając tekst ciągle mam wrażenie jakbym czytał opowiadanie o kolejnym detektywie z powołania, zajmującego się rozwiązywaniem spraw między śniadaniem, poranną mszą a partią brydża.
Widać w tym fragmencie pewien progres.
Rozwiń nieco narrację. Nie amerykanizuj tak tego tekstu, bo w końcu zrobisz z niego kiczowatą opowieść o detektywie.
Bardziej wygląda na szkic, nieuporządkowane notatki niż na pełnoprawne opowiadanie.
Twoja narracja jest jak seria z Kałasznikowa. Szybka i krótka.
Ty nie opisujesz niczego, zapisujesz jedynie słowa klucze i zostawiasz wszystko wyobraźni czytelnika.
Chociaż tutaj jest pewna poprawa. Pierwszy akapit jest wyzuty z emocji, napisany jak lista zakupów, w drugim już coś ruszyło i pozwalasz na dopełnienie obrazu widzianego oczami czytelnika poprzez narrację.
Spójrz jaka jest różnica między tymi fragmentami:
Dwa dni – dokładnie tyle czasu minęło, zanim z amoku wyrwał mnie telefon. Do przeczytania został mi jeden rozdział. Oderwałem wzrok od tekstu.
Podniosłem słuchawkę. To był szef.
W pierwszym rzucasz w większości krótkie zdania, którymi buduje się napięcie - jak już wcześniej stwierdziłem. Tutaj nie musisz budować napięcie, bo go po prostu nie ma. Błędem według mnie jest spisywanie poszczególnych czynności, krok po kroku. Zwalnia to wszystko i zaczyna w pewnym momencie nużyć. Ja się zacząłem zastanawiać czy zaprowadzisz nas też z bohaterem do łazienki.Podszedłem do biurka i poszukałem rekwizytu numer jeden: żółtej karteczki z nieznanym numerem. Wyjąłem telefon i wystukałem odpowiednie cyfry. Miałem nadzieję, że jest to numer informatora, może nawet Joeya Fallona. Jednak gdy się połączyłem, z ewentualnych dwóch spraw nie zostało nic.
W drugim fragmencie już pozwalasz sobie na dłuższe zdania. Jest juz lepiej z opisami, chociaż wciąż powinieneś nad nimi popracować.
Czytając tekst ciągle mam wrażenie jakbym czytał opowiadanie o kolejnym detektywie z powołania, zajmującego się rozwiązywaniem spraw między śniadaniem, poranną mszą a partią brydża.
Widać w tym fragmencie pewien progres.
Rozwiń nieco narrację. Nie amerykanizuj tak tego tekstu, bo w końcu zrobisz z niego kiczowatą opowieść o detektywie.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
3
- nie pasuje mi tutaj to słowo. Amok to napad szału, niekontrolowana agresja, chęć zabijania. Bardziej pasowałby tu "trans".pavelg1 pisze: Dwa dni – dokładnie tyle czasu minęło, zanim z amokuwyrwał mnie telefon.
- związków frazeologicznych nie ujmuje się w cudzysłów. W każdym razie nie powinno się tak robić.pavelg1 pisze:– Ale gdyby odkrył pan coś, jak to się mówi, „pomiędzy wierszami”,
- to zdanie nie pasuje w tym miejscu. Wzmianka o bałaganie w moim odczuciu powinna nastąpić wcześniej, kiedy dedektywi po raz pierwszy wkraczają do mieszkania. W tym fragmencie zapisują numer telefonu, mówią, żeby dzwonić itd, zbierają się do wyjścia - i nagle, bez ostrzeżenia mowa o bałaganie w mieszkaniu...pavelg1 pisze: – Zostawcie wizytówkę.
Carter wstał z fotela. Wyjął z kieszeni notes. Poprosił mnie o długopis. Zapisał numer telefonu. Obydwaj detektywi usilnie ignorowali zastany bałagan.
– Proszę dzwonić o dowolnej porze.
- zgrzyta mi liczba mnoga od "sens". W słowniku poprawnej polszczyzny przy haśle widnieje: "zwykle blm" (bez liczby mnogiej).pavelg1 pisze:Kalthen to miasto kontrastów – pisał w swojej książce Edward Brown i zaczynałem dostrzegać coraz głębsze sensy tego stwierdzenia.
- niezręcznie.pavelg1 pisze:Westchnął. Był ode mnie starszy, ale wieku śmierci Edwarda Browna jeszcze nie osiągnął. Mógł mieć pięćdziesiąt.
Podsumowując: Całkiem lekko się czyta ten fragment. Zabrakło mi szerszego opisu miejsc, które odwiedza główny bohater (np. samego miasta). Opowiadanie jest na tyle ciekawe, że z chęcią przeczytam dalsze części.
Pozdrawiam.
4
Trzecią część oceniłam i biorę się za drugą. Nie po kolei, ale może jakoś dam radę.
Bohater wygląda jak robot, a siedzi w próżni. Fajnie byłoby to rozpisać: przetarł oczy, bo był zmęczony, albo przeciwnie - góry mógłby przenosić. Siedział w półmroku... tylko lampka świeciła się na biurku... albo światło dnia wpadało przez okno... albo słońce i w powietrzu unosiły się drobinki kurzu... cokolwiek, co dałoby jakiś impuls dla wyobraźni.
Podniosłem słuchawkę.
- Jak idzie robota, Frankie? - usłyszałem głos szefa i pomyślałem... no właśnie - ucieszył się? Nie miał ochoty na tę rozmowę?
Zabieg z pizzą jest dobry, ale źle napisany:
1. Rozglądał się po pokoju, ale pudełka znajdowały się na podłodze - zaburzenie obrazu.
2. "Znajdowały się" nie brzmi zbyt obrazowo. Leżały równiutko na stosiku? Walały się po podłodze? Nie chcę się nad tym zastanawiać, opisz to tak, żebym od razu miała ten obraz w głowie.
3. "Powtórzyłem" do wycięcia. Pomiędzy pierwszą wypowiedzią jest mały odstęp, więc ta informacja nie jest konieczna.
- Tak, szefie, jest świetna. Nie można się oderwać - zapewniłem i rozejrzałem się po pokoju, po którym walały się pudełka od pizzy. - Naprawdę nie można się oderwać.
Wycięłam "cztery", jako że do bałaganu podanie konkretnej liczby nie pasuje. Chyba, że jednak leżały w stosiku, ale nie sądzę (skoro się rozglądał). Stwórz obraz, jaki chcesz, ale stwórz go.
Skąd to "co miał na myśli", skoro nic nie powiedział. Więc może: co mu chodziło po głowie?
Skończyłam. I zabieram się za część czwartą.
Ostatni rozdział brzmiałoby dobitniej.Dwa dni – dokładnie tyle czasu minęło, zanim z amoku wyrwał mnie telefon. Do przeczytania został mi jeden rozdział. Oderwałem wzrok od tekstu.
Bohater wygląda jak robot, a siedzi w próżni. Fajnie byłoby to rozpisać: przetarł oczy, bo był zmęczony, albo przeciwnie - góry mógłby przenosić. Siedział w półmroku... tylko lampka świeciła się na biurku... albo światło dnia wpadało przez okno... albo słońce i w powietrzu unosiły się drobinki kurzu... cokolwiek, co dałoby jakiś impuls dla wyobraźni.
To jest właśnie to, o czym mówiłam Ci kiedyś - informacje nie wypływają z tekstu, tylko wyliczasz je na sucho. Dobrze byłoby informacje przeplatać z fabułą. I znowu mamy bohatera-robocopa:Podniosłem słuchawkę. To był szef.
– Jak idzie robota, Frankie? – zapytał.
Podniosłem słuchawkę.
- Jak idzie robota, Frankie? - usłyszałem głos szefa i pomyślałem... no właśnie - ucieszył się? Nie miał ochoty na tę rozmowę?
Zobacz, co napisałeś: Pożarliby go żywcem za życia. Jedno lub drugie zmienić.Prawnicy pożarliby go żywcem, gdyby opublikował ją za życia.
Nie najlepiej z tym podziałem na akapity. To jest wypowiedź jednego bohatera.– Tak, szefie, jest świetna. Nie można się oderwać.
Rozejrzałem się po pokoju. Na podłodze znajdowały się cztery kartonowe pudełka od pizzy.
– Naprawdę nie można się oderwać – powtórzyłem.
Zabieg z pizzą jest dobry, ale źle napisany:
1. Rozglądał się po pokoju, ale pudełka znajdowały się na podłodze - zaburzenie obrazu.
2. "Znajdowały się" nie brzmi zbyt obrazowo. Leżały równiutko na stosiku? Walały się po podłodze? Nie chcę się nad tym zastanawiać, opisz to tak, żebym od razu miała ten obraz w głowie.
3. "Powtórzyłem" do wycięcia. Pomiędzy pierwszą wypowiedzią jest mały odstęp, więc ta informacja nie jest konieczna.
- Tak, szefie, jest świetna. Nie można się oderwać - zapewniłem i rozejrzałem się po pokoju, po którym walały się pudełka od pizzy. - Naprawdę nie można się oderwać.
Wycięłam "cztery", jako że do bałaganu podanie konkretnej liczby nie pasuje. Chyba, że jednak leżały w stosiku, ale nie sądzę (skoro się rozglądał). Stwórz obraz, jaki chcesz, ale stwórz go.
Rozdział to nie jest przedmiot, który można chwycić. Kartki z ostatnim rozdziałem, owszem.Chwyciłem ostatni rozdział i przeczytałem.
I znowu suchy opis: wstał (z fotela), wyjął (z kieszeni), poprosił (o długopis). Generalnie chodzi o to, że policjant zapisał numer telefonu, po co ta instrukcja?Carter wstał z fotela. Wyjął z kieszeni notes. Poprosił mnie o długopis. Zapisał numer telefonu.
Wyciąć. Zbędna informacja, bo przecież nie można wyjść z pokoju, nie przekraczając jego progu.Przed samymi drzwiami uśmiechnęli się do mnie, po czym przekroczyli próg pokoju i wyszli.
Aliteracja. Takie zdania ciężko się czyta.Po tym stwierdzeniu rozłączyła się, potwierdzając wszystkie przypuszczenia. Stanąłem na środku parkingu, patrząc przez chwilę na telefon. Na dłoń padały płatki śniegu, sypiącego coraz gęściej i porywanego coraz gwałtowniejszą wichurą.
Nalał mi do szklanki bez mrugnięcia okiem, chociaż nawet idiota domyśliłby się, co miał na myśli.
Skąd to "co miał na myśli", skoro nic nie powiedział. Więc może: co mu chodziło po głowie?
Skończyłam. I zabieram się za część czwartą.