Wulgaryzmów brak.
Jest dama, ale nie ma sukni.
***
WWWPoznałem go zupełnym przypadkiem, jako kolejnego kolegę z roku. Gdzieś pomiędzy jedną a drugą imprezą, między piątym a szóstym piwem, przesunął mi się przed oczami ten człowiek, z jego zniszczoną, szarą koszulą i brunatną czupryną. Gdzieś pomiędzy jednym a drugim wykładem poczułem w dłoni jego delikatną, ozdobioną koroną długich palców dłoń; gdzieś pomiędzy jednym a drugim błyskiem jesiennego słońca wpadł mi w oko jego prochowy płaszcz i zaczerwienione od zimna uszy. W międzyczasie przedziwnym zrządzeniem losu dowiedziałem się o nim wszystkiego.
WWWMógłbym powiedzieć, że nic, zupełnie nic nie przyciągało w nim uwagi. Pośród zupełnie przeciętnej sylwetki widniała zupełnie przeciętna figura, okrywająca w gruncie rzeczy przeciętny umysł, przeciętnie przeżywający swoje przeciętne życie na tym przeciętnym padole. Ale to byłaby nieprawda, bo elementem jego aparycji, którym natychmiast ujmował wszystkich, były oczy. Wielkie, brązowe, tchnące naiwną ciekawością świata, a nie znajdujące niczego.
WWWOdpowiedzi szukał wszędzie. Nawet gdy stał w zupełnym bezruchu, ozdobione złotymi plamkami tęczówki śmigały we wszystkie strony, rozbiegane, niespokojne jak płatki śniegu, bez przerwy owijające percepcją każdy element świata przedstawionego. Źrenice tego człowieka były uosobieniem niepokojów dwudziestego pierwszego wieku: bezustannie poszukiwały czegoś, o co mogłyby się zaczepić, na czym mogłyby spocząć w wiekuistym zamgleniu, czegoś, co przerwałoby ich nieustanną wędrówkę od znaku do znaku, od symbolu do symbolu, od elementu do ozdobnika. Ciągły ruch tych bezdennych, czarnych plamek miał w sobie coś urzekającego, coś, co przyciągało do niego innych ludzi.
WWWMój przyjaciel nie tylko patrzył, ale też widział. We wszystkim, na czym spoczął jego wzrok, był w stanie dostrzec coś ciekawego. Obserwując sukiennice, zauważał intrygujące manswerki, rozkołysane w kwiecistych tonach między balustradami gotyckich tarasów. Spoglądając na wykładowcę, był w stanie powiedzieć, czy jest żonaty. Jedno spojrzenie wystarczało mu, aby stwierdzić, czy żebrak jest alkoholikiem, czy nie; jeden rzut oka wystarczał do określenia kondycji emocjonalnej koleżanki:
- Jest beznadziejnie zakochana. W Konradzie.
WWWUmiejętność tyleż bezcenna, co przerażająca. W duecie, który tworzyliśmy, spełniałem rolę katalizatora, wklęsłej soczewki, badacza, który – obserwując wypluwane przezeń długie rzędy danych – łączył go z rzeczywistością. W całej bowiem swojej przenikliwości, nie był w stanie z czynionych obserwacji wyciągać wniosków. Brakowało mu nie tylko wykształcenia formalnego, które przecież można nabyć, ale też zwyczajnego zasobu inteligencji, wrodzonej zdolności do przetwarzania wrażeń w konkluzje. Bardzo dobrze było to widać w galeriach:
- No, bo widzisz – widzisz? Patrz – tutaj, to jest takie, że te płomienie się tak rozchodzą, nie? I tutaj, to morze, też się tak rozchodzi, tak? No i to daje takie dookoła, nie? - Powiedział kiedyś na wystawie.
- Kompozycja spiralna – podpowiedziałem, podsuwając właściwy termin.
- O, właśnie! No, to miałem na myśli. Chodźmy już stąd, co?
WWWNiczym się w gruncie rzeczy nie interesował. Nie pociągało go ani malarstwo, ani poezja, ani
żadna inna forma sztuki. Nie był w stanie śledzić na bieżąco polityki, choć przeważnie na podstawie jednego komentarza któregoś z naczelnych błaznów Rzeczpospolitej mógł przewidzieć rozwój sytuacji w sejmie na kilka miesięcy wprzód. Nigdy nie wciągnął się w muzykę, literaturoznawstwo, socjologię, matematykę ani żadną inną dziedzinę nauki. Nigdy nie opanował specjalistycznego słownictwa, naukowego slangu żadnej katedry naszej Alma Mater, choć we wszystkich mógłby zrobić furorę. Większość ludzi miała go za matoła. Na poetyce jąkał się:
- No, Panie profesorze – bo widzi Pan – tutaj jest tak, że tego Borowieckiego jest tu dużo, nie? Więcej niż Moryca, tak? No, no to on musi być przede wszystkim, skoro innych jest mniej.
Szeptałem mu wtedy na ucho:
- W „Ziemi obiecanej” nie może występować bohater zbiorowy, bo wątek Borowieckiego grupuje sobą największą ilość segmentów i co za tym idzie zdarzeń...
A on powtarzał, kulawo:
- … w „Ziemi obiecanej” więcej jest zdarzeń Borowieckiego niż bohatera zbiorowego...
I jakoś zdawał na marnych trójach.
WWWSzczególną estymą jego oczy darzyły nowo poznanych ludzi. Za każdym razem, gdy przedstawiano mu kogoś, mierzył go długim, choć taktownym spojrzeniem, które przeważnie wystarczało, aby można było wyrobić sobie opinię o nowym znajomym. Zauważał wszystko. Przekrwione oczy – początki alkoholizmu. Wymięta koszula – niedbałość. Tęskne spojrzenia w stronę drzwi – socjopata. Karmazynowa, lubieżna pręga na karku, łyskająca spod krótko obciętych włosów – ma dziewczynę.
WWWBył serdeczny dla wszystkich, których poznał. Nie robiło mu najmniejszej różnicy, czy przebywa z człowiekiem, w którym wyczuł przyszłego wirtuoza skrzypiec (na podstawie wyjątkowo umięśnionych palców), czy z pierwszym lepszym dresiarzem z Kurdwanowa (blizny po „tulipanie” na przedramieniu). Powtarzał często, że wódkę można pić i z diabłem.
WWWA pił bardzo dużo. Nie przypominam sobie sytuacji, w której opuściłby imprezę, koncert, domówkę, wypad, wyjazd, na którym mógłby dać upust swojej niepohamowanej żądzy wchłaniania procentów. Głowę miał raczej słabą. Był – jak mówiono w slangu - „ekonomiczny”, to znaczy upijał się szybko i skutecznie. W istocie, od pewnego momentu jego żyły, płuca i wątrobę przesycił alkohol. Egzystował w stanie permanentnego rauszu.
WWWPił, żeby nie widzieć. Pił, żeby nie musieć dostrzegać wszystkich niedoskonałości otaczającego go świata, żeby nie widzieć poplamionych spodni, wskazujących na niechlujstwo, żeby rozmyć w przeraźliwie ostrym obrazie beżowe kuleczki podkładu, toczące się po twarzach dziewczyn. Pił, żeby ominąć jakoś rafę swojej percepcji, przez którą nie mógł przebrnąć na trzeźwo. Często słyszałem od niego:
- Wiesz, to wszystko jest takie podłe. Popatrz, na przykład, na mieszkanie Klaudii: takie piękne pomieszczenia, takie czadowe przestrzenie, a muszą, po prostu muszą mieć te spękane tynki w rogach. Dlaczego, do ciężkiej cholery, w każdym mieszkaniu muszą być te niedokładnie wprawione gniazdka? No dlaczego?
WWWNie umiałem mu odpowiedzieć. Nie widząc innego wyjścia, wielokrotnie próbowałem zwrócić jego uwagę na malarstwo. Wyciągałem go na wystawy, siłą niemalże zatrzymywałem przed najpiękniejszymi obrazami, jakie oglądały ludzkie oczy; stawiałem go przed płótnami Malczewskiego i bezczelnie, bezapelacyjnie i nieco niedyskretnie pytałem:
- Spójrz. Czy to nie jest doskonałe?
A on mierzył obraz swoim wszechwidzącym wzrokiem i mówił:
- No tak. Jest. Kolory są super. I takie to wszystko fajnie jest rozłożone. I w ogóle, ta babka taka ładna. I te jej skrzydła. I to zażenowanie na jej twarzy, w sumie super. Ale co to ma być?
I tłumaczyłem mu w nieskończoność zawiłości modernistycznej sztuki, objaśniałem symbole i metafory, na głos czytałem wyimki z przewodników i albumów, nasączałem go wersami eseistów i historyków sztuki. Wszystko na nic. Był beznadziejnie zagnieżdżony w rzeczywistości.
WWWNie wiedział, co robi w tym dziwnym, smutnym, samotnym miejscu, jakim była dlań Europa dwudziestego pierwszego wieku. Nie znajdywał w niej nic interesującego. Nic, co była mu w stanie zaoferować bogini rzeczywistość, nie mogło go porwać, a jednocześnie zbyt ją kochał, aby po prostu wyrzucić jej nieprzyjemnie realne sploty do jakiegoś śmierdzącego rowu i zająć się czymś, co egzystowałoby poza granicami świata. Nie nadawał się na artystę.
WWWPociągały go tylko kobiety. W nich, jak mi się zdaje, upatrywał swojego ratunku, koła, które wniosłoby go ponad nijakie odmęty i pozwoliłoby odpłynąć w dal. Każdą dziewczynę, którą widział, omiatał rzęsami z kurzu; każdą śledził sprintem tęczówek kilkanaście sekund dłużej, niż wymagałby tego savoir-vivre. Ale zawsze zauważał coś, co go odrzucało.
Litości. Przecież ona wcale nie ma takich oczu, to soczewki. Takie kreski w oczach widać. A poza tym, dopiero co z kimś spała, nie widziałeś? Ma takie coś, tutaj, na szyi. Nie, to nie panienka dla mnie.
Nie widząc dla niego innego remedium, chodziłem za nim i podsuwałem mu co smaczniejsze kąski. Rezygnując z własnych marzeń i pragnień, popychałem ku niemu kolejne archanielice, mając nadzieję, że w końcu znajdzie kogoś, kto dopełni jego ułomny geniusz. Omijałem szerokim łukiem damy, które mogłyby pełnić funkcje moich muz, żeby tylko nie wchodzić mu w drogę. Nic to wszystko nie dawało. Wszystkie one były dla niego zbyt niechlujne, albo zbyt ambitne, albo zbyt inteligentne, albo zbyt rozsądne, albo zbyt – cokolwiek. Nie było dla niego miejsca na tej Ziemi.
WWWPo pewnym czasie spędzonym razem, lepiej niż on sam wiedziałem, kim jest, co myśli, jakie ma problemy. On – nie zastanawiał się nad tym, ja natomiast rozważałem jego dylematy nieustannie, opętany bezmyślną obsesją. Gdy szliśmy ulicami Krakowa, mijając kamienice, puby, szyldy, sklepy i urzędy, słuchałem go w milczeniu:
- Tak sobie myślę, że w sumie, jak na to spojrzeć, to nie ma za bardzo sensu w tym wszystkim. No bo wiesz, tak chodzimy i co? I nic. Ale z drugiej strony jakoś chodzimy. Szukamy. Czego my właściwie szukamy? Czegoś takiego, co by było super, nie? Takiego, żeby można było popatrzeć i migotać.
- Szukamy piękna – podpowiadałem, ze wzrokiem wbitym w szary, obleczony gołoledzią chodnik.
- O! No, to właśnie miałem na myśli.
WWWByłem jego doskonałym sekundantem. Gdy nie umiał się wysłowić, podpowiadałem odpowiednie wyrazy, podsuwałem aluzje, inspirowałem do wygłaszania bezapelacyjnych sądów estetycznych i – gdy było trzeba – podrzucałem zabawne kwestie. Ale w roli jego anioła stróża czułem się bezgranicznie ułomny. Wszystko, co mogłem mu podpowiedzieć, było tylko mizernym echem jego własnych myśli, cudownie niewysłowionych, perfekcyjnie niemożliwych do ujęcia, których – jak to sobie później uświadomiłem – on sam nie rozumiał.
WWWTowarzyszyłem mu wszędzie. Chodziliśmy razem na te same zajęcia, jeździliśmy tymi samymi tramwajami, pijaliśmy kawę w tej samej kawiarni i alkohol na tych samych imprezach. Po pewnym czasie, zupełnie naturalnym torem rzeczy, zamieszkaliśmy razem. Nie było to szczęśliwe życie. Mając nieustanne poczucie obcowania z geniuszem, wiedziałem jednocześnie, że jest to geniusz niepełny, byle jaki, poczęty, ale nie skończony. Jemu zaś było źle ze wszystkim.
WWWJak to zwykle bywa w życiowych dramatach, zjawiła się zupełnie nieoczekiwanie, na jednej z nieskończonych imprez, wśród nieskończonych znajomych, oblanych nieskończoną ilością alkoholu, ambrozji nowej ery; zrodziła się z piany piwnej, pomiędzy boskimi młodzianami, w całej swojej naiwności pewnymi, że tworzą przyszłość, że kreują nową rzeczywistość.
WWWWyjątkowo wyszedł wtedy beze mnie. Po raz pierwszy od dobrego roku złożyło się tak, że został sam, nie pamiętam nawet, w jakich okolicznościach. Jestem pewien, że na imprezie – jak zwykle – bawił się doskonale. Wrócił do domu bardzo późno, permanentnie pijany, przybity i markotny bardziej nawet niż zwykle. Zamknąwszy drzwi, osunął się na podłogę, wyciągnął z kieszeni płaszcza puszkę piwa i zaczął pić.
- Co się stało? - Spytałem.
- Poznałem kogoś.
- Kogo?
- Dziewczynę.
- Doskonałą? - Zapytałem retorycznie, wiedziałem bowiem, że kobieta niedoskonała nie wprowadziłaby go w stan jeszcze większej depresji.
- Perfekcyjną – ożywił się. - Musisz ją zobaczyć! Ona ma takie włosy, wiesz, takie miałkie, takie lekkie. I oczy, i powieki ma takie ołowiane. Ma figurę, jak... jak... oszlifowany szafir. I jest taka mądra, mądrzejsza od Ciebie, poważnie. I mówi tak cicho, jakby się bała, że spłoszy smutek. I jakby trochę chwiejnie na obcasach stukała. A pomiędzy rzęsami ma takie jaśniejsze, jakby opalone, jakby płakała nad świecą.
- Jesteś pijany.
- Od pół roku jestem bez przerwy pijany.
Zamilkłem, bo trudno było nie przyznać mu racji.
- I jest zupełnie szalona. Jest tak szalona, jak ten Święty na tym obrazie, który mi kiedyś pokazywałeś, szalona takim czystym tlenem, szalona żądzą życia... – zamilkł na chwilę, sentymentalnie wwiercając wzrok w prążkowaną tapetę, po czym podniósł się chwiejnie, pomagając sobie obiema rękami. - - Idę spać. Dobranoc.
- Dobranoc.
WWWNastępnego dnia poznałem ją w kawiarni. Ze swoimi blond włosami, kuriozalnie wielką wadą wzroku i elegancką, półprzezroczystą bluzką, mogła zwracać uwagę. Faktycznie, wśród szklanych koralików, obecnych dokoła, była czymś na kształt cyrkonii, tandety o pół tonu wyższej od reszty; ale brylantem nie nazwałbym jej nigdy.
WWWByła tak bardzo niedoskonała, jak to tylko możliwe. O przeciętnej figurze, przekrwionych oczach, nieregularnej twarzy, źle uczesana, z ogromną, pangalaktyczną torebką zawieszoną ciężko na ramieniu.
WWWZdążył już wzgardzić tysiąckrotnie piękniejszymi boginiami i po raz pierwszy w życiu miałem poczucie, że go nie rozumiem.
WWWBo faktycznie, nie rozumiałem tej namiętności. Nie rozumiałem, skąd bierze te wszystkie dziwne słowa, którymi ją opisuje, skąd właściwie ta nagła przemiana. To nie była historia jak z romansu dla pensjonarek, nie zwarli się nagle w gwałtownym uścisku przy fontannie w nocy, nie przywarli do siebie raptowną miłością, nie myśleli chyba nawet o jakimś związku; zresztą, ona miała narzeczonego. Po prostu przebywaliśmy ze sobą, a ja coraz mniej rozumiałem, o co im chodzi. I ona też go nie rozumiała.
- No i wiesz, wszystko jest skrzydłe i takie... wymięte, to tak wygląda, i te gołębie są tu fajne, nie?
- Nie rozumiem – perliła się śmiechem, a on czerwieniał.
- Chodzi mu o to, że szarość gołębich piór ładnie komponuje się z zimowym pejzażem miasta – tłumaczyłem cierpliwie.
- A! Tak. No, w sumie. To trzeba było tak od razu.
WWWKtóregoś dnia ujrzałem, jak siedzi w kuchni, napięty jak struna i po prostu patrzy w okno. Gdy spojrzałem nań z boku, odkryłem, że oczy ma szczelnie zamknięte; zaciśnięte z całych sił, tak, jakby próbował osłonić je przed jaskrawym światłem w nocy. Dotknąłem jego ramienia. Wzdrygnął się.
- Co jest? - Spytałem, zatroskany.
- Nic. Nieważne.
- Nic? - Zmieniłem się w zdumienie.
- Nieważne.
- Stary...
- Mówię, nieważne. Zostaw, olej, nie ruszaj.
WWWOdwróciłem się, zamknąłem w swoim pokoju i długo byłem smutny. Tym rodzajem smutku, który nie jest ani melancholią, ani tęsknotą, ani sentymentem. Smutkiem, który przypomina rozciągnięte wewnątrz złoconych ścian koncertowej hali dźwięki skrzypiec, delikatnie owijające głowy obecnych słuchaczy. Leżałem w nim jak w puchowej pierzynie, oddając się całkowicie jego władzy. Nie usiłowałem nawet plamić białych piór atramentem buntu. Nie miałem na to ani sił, ani ochoty. Zamknięty w tej klatce, usłyszałem nagle szum w korytarzu. Wstałem i wyjrzałem.
WWWZakładał płaszcz, szybkimi, gwałtownymi ruchami, niespokojnymi oznakami zamieszek myśli.
- Wychodzimy gdzieś? - Spytałem, nieco nieprzytomnie.
- Ja wychodzę.
- Sam?
- Sam.
- Gdzie?
- Lidia.
- Dlaczego?
- Bo leżymy we szkłach. I liżemy sobie nawzajem rany – powiedział, po czym otworzył drzwi i po prostu wyszedł.
WWWZostałem sam, za towarzystwo mając jedynie tapety, garnki, wytarte od polerowania parkiety i ciche wspomnienie po zrozumieniu geniuszu.
2
Jest dama, ale nie ma sukni.
Doskonałe, po tym zdaniu wiedziałem, że muszę przeczytać do końca i skomentować.
Odnośnie tekstu - tu nie powiem nic nowego: piszesz sprawnie i potrafisz opowiadać, lecz to już wiesz. Że Twój styl kojarzy się z pisarstwem XIX w., również. Że się podoba, też. Że na dłuższym dystansie może być męczący, tego tylko można się domyślać.
Mnie Twój tekst podobał się bardzo, choć raziły mnie miejsca, gdzie wpadałeś w nadmierny patos i stosowałeś rozbudowaną metaforykę. Strasznie zgrzytały mi te fragmenty: przedziwnym zrządzeniem losu, przeciętnie przeżywający swoje przeciętne życie na tym przeciętnym padole, elementem jego aparycji, bez przerwy owijające percepcją każdy element świata przedstawionego, kondycji emocjonalnej koleżanki, jakim była dlań Europa dwudziestego pierwszego wieku, rafę swojej percepcji.
Również te fragmenty, gdzie bawiłeś się w mentora (Pił, żeby nie widzieć. Pił, żeby nie musieć dostrzegać wszystkich niedoskonałości... ) są niepotrzebne.
Cała reszta podobała mi się bardzo, zwłaszcza opis relacji narrator-bohater (która zdała mi się dość świeżym pomysłem). Ładnie budujesz obraz przyjaźni, zależności między bohaterami - jest super, wciąga. Szkoda, że potem idzie to w kierunku kliszy, czyli pojawia się kobieta i psuje cały układ (a przecież kobitki są super - nie należy ich nadmiernie demonizować
).
Doskonałe, po tym zdaniu wiedziałem, że muszę przeczytać do końca i skomentować.

Odnośnie tekstu - tu nie powiem nic nowego: piszesz sprawnie i potrafisz opowiadać, lecz to już wiesz. Że Twój styl kojarzy się z pisarstwem XIX w., również. Że się podoba, też. Że na dłuższym dystansie może być męczący, tego tylko można się domyślać.
Mnie Twój tekst podobał się bardzo, choć raziły mnie miejsca, gdzie wpadałeś w nadmierny patos i stosowałeś rozbudowaną metaforykę. Strasznie zgrzytały mi te fragmenty: przedziwnym zrządzeniem losu, przeciętnie przeżywający swoje przeciętne życie na tym przeciętnym padole, elementem jego aparycji, bez przerwy owijające percepcją każdy element świata przedstawionego, kondycji emocjonalnej koleżanki, jakim była dlań Europa dwudziestego pierwszego wieku, rafę swojej percepcji.
Również te fragmenty, gdzie bawiłeś się w mentora (Pił, żeby nie widzieć. Pił, żeby nie musieć dostrzegać wszystkich niedoskonałości... ) są niepotrzebne.
Cała reszta podobała mi się bardzo, zwłaszcza opis relacji narrator-bohater (która zdała mi się dość świeżym pomysłem). Ładnie budujesz obraz przyjaźni, zależności między bohaterami - jest super, wciąga. Szkoda, że potem idzie to w kierunku kliszy, czyli pojawia się kobieta i psuje cały układ (a przecież kobitki są super - nie należy ich nadmiernie demonizować

3
Językowo - bardzo ładnie! Szanujesz słowo pisane i już za to należą się oklaski. Przepiękny początek - kilka zdań. Zdanie "Odpowiedzi szukał wszędzie" jest zdaniem oscarowym.
Sepiroth, pisz tak, a nie inaczej. Tak pisz. Kan pozdrawia.
Sepiroth, pisz tak, a nie inaczej. Tak pisz. Kan pozdrawia.
"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll
4
Oby więcej takich tekstów. Pomijając jego niedoskonałości, pokazuje, że autor zna więcej niż 100 słów i nie boi się ich używać. Poza tym, używa ich z sensem i nie tworzy pseudo-artystyczno-naukowego bełkotu. Świetne opisy, dobre dialogi. Wychodzisz od ogółu do szczegółu, od opisu ku sytuacji w tym tekście. Jedyne co mnie ukłuło to wypowiedzi "geniusza", które nijak nie wskazywały na jego "genialność". Opisy "geniuszu" tak, ale później EuGeniusz kompromitował się w moich czytelniczych oczach swoimi wypowiedziami. Ale mogę się mylić.
Na tle innych tekstów na Weryfikatorium utwór ten zasługuje wg mnie na solidną piątkę
Jesteś pierwszą osobą, którą tu tak pochwaliłem i nie miałem poczucia, że to była kontrowersyjna ocena
Na tle innych tekstów na Weryfikatorium utwór ten zasługuje wg mnie na solidną piątkę

Jesteś pierwszą osobą, którą tu tak pochwaliłem i nie miałem poczucia, że to była kontrowersyjna ocena

Roronoa Zoro: Chcesz mnie zabić?! Nie potrafiłeś nawet zabić mi nudy!
5
Wprowadzę pewien dysonans w ten zgodny chór pochwał. Owszem, opowiadanie czytało mi się gładko, chociaż pewne środki stylistyczne (powtórzenia, wiem, że świadome i celowe, ale nazbyt już natrętne, albo patetyczne metafory) nie budzą mojego entuzjazmu. Ważniejsze jednak jest dla mnie to, że twój bohater czasem wydaje mi się niezbyt wiarygodny. Utkałeś go z cech nie tyle sprzecznych (sprzeczności dobrze służą wzbogacaniu psyche postaci), ile raczej niespójnych.
I do tego przebrnął przez jakieś egzaminy, skoro przyjaźń trwa już kilka lat, a oni ciągle są razem na tych studiach.
Owszem, są ludzie, którzy nie potrafią sklecić dwóch zdań, kiedy muszą zabrać głos, lecz dobrze piszą i nie mają kłopotów z intelektualną analizą zjawiska, jakim się akurat zajmują. W taką przypadłość uwierzyłabym bez trudu. Za daleko jednak poszedłeś w stylizację owego przyjaciela na quasi-naturszczyka, nie skażonego cieniem myśli i ogłady.
Szkoda, że w jego geniusz musimy wierzyć narratorowi na słowo.
W gruncie rzeczy, ciekawie rysuje się tutaj postać samego narratora. Taki cicerone, pod wieloma względami przewyższający swego podopiecznego, a ciągle wiernie w niego zapatrzony.
Z innych spraw:
Obiecuję, że innych metafor nie będę się czepiać.
W sumie - ciekawe opowiadanie, i ze względu na wybór tematu, i dzięki jego realizacji. Czuje się w nim łatwość pisania i swobodę operowania słowem.
Zdaje się, że i narrator, i jego przyjaciel mieli identyczne wykształcenie formalne (matura), skoro byli kolegami z roku. Mogło mu brakować pewnego obycia i wiedzy ogólnej, którą wynosi się np. z inteligenckiego domu, ale akurat o jego pochodzeniu nic nie piszesz.Seprioth pisze:Brakowało mu nie tylko wykształcenia formalnego, które przecież można nabyć, ale też zwyczajnego zasobu inteligencji,
W to mogę uwierzyć bez trudu.Seprioth pisze:Niczym się w gruncie rzeczy nie interesował. Nie pociągało go ani malarstwo, ani poezja, ani żadna inna forma sztuki. Nie był w stanie śledzić na bieżąco polityki, choć przeważnie na podstawie jednego komentarza któregoś z naczelnych błaznów Rzeczpospolitej mógł przewidzieć rozwój sytuacji w sejmie na kilka miesięcy wprzód. Nigdy nie wciągnął się w muzykę, literaturoznawstwo, socjologię, matematykę ani żadną inną dziedzinę nauki.
Ciekawe, jak, zważywszy poprzednio wyliczone cechy. Nie studiował przecież na akademii parapsychologii czy psychotroniki, gdzie jego zdolność prześwietlania ludzi i przewidywania przyszłości rzeczywiście byłaby atutem.Seprioth pisze:Nigdy nie opanował specjalistycznego słownictwa, naukowego slangu żadnej katedry naszej Alma Mater, choć we wszystkich mógłby zrobić furorę.
Czytając, cały czas się zastanawiałam, dlaczego właściwie facet, który nie interesuje się niczym (literaturoznawstwem też nie) i ma podstawowe problemy z formułowaniem zdań, wylądował na polonistyce i zajmuje się analizą literatury. Przecież tam chyba jeszcze nie biorą z łapanki!Seprioth pisze:Na poetyce jąkał się:
- No, Panie profesorze – bo widzi Pan – tutaj jest tak, że tego Borowieckiego jest tu dużo, nie? Więcej niż Moryca, tak? No, no to on musi być przede wszystkim, skoro innych jest mniej.
I do tego przebrnął przez jakieś egzaminy, skoro przyjaźń trwa już kilka lat, a oni ciągle są razem na tych studiach.
Owszem, są ludzie, którzy nie potrafią sklecić dwóch zdań, kiedy muszą zabrać głos, lecz dobrze piszą i nie mają kłopotów z intelektualną analizą zjawiska, jakim się akurat zajmują. W taką przypadłość uwierzyłabym bez trudu. Za daleko jednak poszedłeś w stylizację owego przyjaciela na quasi-naturszczyka, nie skażonego cieniem myśli i ogłady.
Szkoda, że w jego geniusz musimy wierzyć narratorowi na słowo.
W gruncie rzeczy, ciekawie rysuje się tutaj postać samego narratora. Taki cicerone, pod wieloma względami przewyższający swego podopiecznego, a ciągle wiernie w niego zapatrzony.
Z innych spraw:
A nie prochowiec przypadkiem?Seprioth pisze:prochowy płaszcz
No i to jest właśnie takie puste uogólnienie.Seprioth pisze:Wielkie, brązowe, tchnące naiwną ciekawością świata, a nie znajdujące niczego.
Zdaje się, że źrenice spoczywają w wiekuistym zamgleniu dopiero po śmierci delikwenta, więc nic dziwnego, że im się to nie udawało.Seprioth pisze:mogłyby spocząć w wiekuistym zamgleniu,
Maswerki. Detal architektoniczny, bardzo stabilny, chociaż ażurowy. Ostatnia rzecz, z jaką się kojarzy, to rozkołysanie.Seprioth pisze:zauważał intrygujące manswerki, rozkołysane w kwiecistych tonach
Obiecuję, że innych metafor nie będę się czepiać.
W sumie - ciekawe opowiadanie, i ze względu na wybór tematu, i dzięki jego realizacji. Czuje się w nim łatwość pisania i swobodę operowania słowem.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
6
I ja nie włączę się w chwalbę, choć tekst z gatunku takich, jakie lubię - zaglądający w człowieka i zdumiony tym, co znajdujemy w człowieku. Podoba mi się optyka narracji, pomysł na bohatera, pomysł na narratora i jego osobowość, pomysł na bohatera
Po pierwsze - nie zgodzę się z Kanem:
Językowo wyłażą fastrygi, widać ściegi na okrętkę, a nawet pruje się czasami.
na przykład takie:
przesunął z koszulą i czupryną? czy człowiek z koszulą i czupryną?
zresztą - to właśnie taki spruty szew w języku narracji. Wiem, co widzi narrator, ale zszywa obraz naprędce i nieuważnie. Tworzysz obraz poprzez ciekawą synekdochę (podoba mi się ten szereg z "pomiędzy" w przedstawianiu, a wewnątrz to zgrzytające na poziomie poprawności nawet przesunął się przed oczami
w sensie, że źrenice były egzemplifikacją? bo uosobienie nijak do źrenic w swej istocie rzeczy ma się
(personifikacja;
1. w literaturze: przenośnia polegająca na przedstawieniu w postaci ludzkiej przedmiotów, zjawisk natury, roślin i zwierząt oraz pojęć abstrakcyjnych, np. przedstawienie śmierci w postaci żniwiarza;
2. książkowo: osoba, istota uosabiająca coś; ucieleśnienie, wcielenie;
3. rzadko: antropomorfizacja; porównaj: antropomorfizacja (uczłowieczenie), animizacja (ożywienie)
To przykłady z pierwszych akapitów, ale warto, byś takim zimnym okiem przyjrzał się językowi narracji - na wielu poziomach, ale zacząć nie od poezji przedstawienia, a od spójności logicznej zdania.
O dysonansach w psychologii postaci wspomniała Rubia.
Aha, ale bardzo mi się podoba, że narrator nie rozkminia sentymentalnie bohatera, w psychologii jest bardzo męski - jakby "wzrokowy" - obserwacyjny.
Właściwie silniej tu odbieram psychologicznie narratora - jego emocje, sposób widzenia świata, relacje z bohaterem - jakby charakterystyka de facto dotyczyła "ja" .
Po pierwsze - nie zgodzę się z Kanem:
Językowo wyłażą fastrygi, widać ściegi na okrętkę, a nawet pruje się czasami.
na przykład takie:
Seprioth pisze:przesunął mi się przed oczami ten człowiek, z jego zniszczoną, szarą koszulą i brunatną czupryną.
przesunął z koszulą i czupryną? czy człowiek z koszulą i czupryną?
zresztą - to właśnie taki spruty szew w języku narracji. Wiem, co widzi narrator, ale zszywa obraz naprędce i nieuważnie. Tworzysz obraz poprzez ciekawą synekdochę (podoba mi się ten szereg z "pomiędzy" w przedstawianiu, a wewnątrz to zgrzytające na poziomie poprawności nawet przesunął się przed oczami
Tu podobnie - opierasz trop na powtórzeniu i wyliczeniu (ciekawa gradacja osoba--> życie--> świat), ale gubisz w ornamentowaniu logikę: pośród sylwetki widniała figura? - czyli że co z tym pośród jako określeniu miejsca w jakieś mnogości rzeczy?) figura okrywała umysł (w gruncie rzeczy okrywała?)? umysł przeżywał życie na padole (życie umysłu przeżywał ten umysł?)Seprioth pisze:Pośród zupełnie przeciętnej sylwetki widniała zupełnie przeciętna figura, okrywająca w gruncie rzeczy przeciętny umysł, przeciętnie przeżywający swoje przeciętne życie na tym przeciętnym padole.
w tym porównaniu dla mnie ekwilibrystyka cyrkowa i żonglerka: te płatki śniegu owijały (sic) świat przedstawiony(sic) PERCEPCJĄ?Seprioth pisze:niespokojne jak płatki śniegu, bez przerwy owijające percepcją każdy element świata przedstawionego.
Seprioth pisze:Źrenice tego człowieka były uosobieniem
w sensie, że źrenice były egzemplifikacją? bo uosobienie nijak do źrenic w swej istocie rzeczy ma się
(personifikacja;
1. w literaturze: przenośnia polegająca na przedstawieniu w postaci ludzkiej przedmiotów, zjawisk natury, roślin i zwierząt oraz pojęć abstrakcyjnych, np. przedstawienie śmierci w postaci żniwiarza;
2. książkowo: osoba, istota uosabiająca coś; ucieleśnienie, wcielenie;
3. rzadko: antropomorfizacja; porównaj: antropomorfizacja (uczłowieczenie), animizacja (ożywienie)
To przykłady z pierwszych akapitów, ale warto, byś takim zimnym okiem przyjrzał się językowi narracji - na wielu poziomach, ale zacząć nie od poezji przedstawienia, a od spójności logicznej zdania.
O dysonansach w psychologii postaci wspomniała Rubia.
Aha, ale bardzo mi się podoba, że narrator nie rozkminia sentymentalnie bohatera, w psychologii jest bardzo męski - jakby "wzrokowy" - obserwacyjny.
Właściwie silniej tu odbieram psychologicznie narratora - jego emocje, sposób widzenia świata, relacje z bohaterem - jakby charakterystyka de facto dotyczyła "ja" .
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)
7
O Boże, kocham was.
Cały czas mam z tym potworne trudności. Właściwie od kiedy zacząłem pisać, bez większych problemów udaje mi się przeskakiwać kolejne problemy, na które natrafiam, a tego - za diabła. -.-Natasza pisze: To przykłady z pierwszych akapitów, ale warto, byś takim zimnym okiem przyjrzał się językowi narracji - na wielu poziomach, ale zacząć nie od poezji przedstawienia, a od spójności logicznej zdania.
9
Nabokov piszący Dostojewskim to już nie Nabokov. Np. Językowe wyrafinowanie autora wątku to integralny element jego pisarskiego stylu. Pozbyć się go, to dla niego zrezygnować z siebie. Ja rozumiem, że współczesna poetyka nie uznaje językowej ornamentyki, tylko szuka wyrazu w prostocie, jednak artystyczny konformizm grozi literacką uniformizacją. I uwaga, ja wcale nie nakłaniam, by pisać soczyście tudzież kwieciście, zasnuwać treść przepychem metafor. Mi idzie o to, że tu intelektualizacja jest wyrazem umysłowej kultury autora. I np. nie dostrzegłem, żeby założyciel wątku wykraczał poza proporcję. Stylistycznie ubarwił tekst na tyle, na ile to było potrzebne.merdevsky pisze:Najlepszy z twoich tekstów, ale ja bym wyrzucił intelektualizacje i patosy, które nie są potrzebne; według mnie język powinien być jak najprostszy, co nie znaczy - prymitywny.
Każdy pisze, jak mu w duszy gra. To nas posuwa naprzód.
i od tyłu
10
Słowo ma za zadanie opowiedzieć historię, ale to ona jest na pierwszym miejscu; czynnikiem, który świadczy o wyższości literatury nad filmem jest właśnie styl. Autor może się wtedy wykazać i pokazać jaja, ale jest to raczej podrzędne. Nikt nie mówił o zatracaniu duszy, ale zakładając, że Sep jest ambitny i kiedyś będzie chciał napisać powieść, to pewnie chciałby, żeby ktoś ją przeczytał. A zapewniam, że nikt nie przebrnie przez książkę, która zawiera zbyt wiele kwiecistych metafor, i tak dalej; chyba, że masochista. Nikt tu nie mówi o diametralnej przemianie, ale trudne słowa nie świadczą o kunszcie autora i wyrzucenie z tekstu kilku skomplikowanych fraz, nie jest czymś złym, co czyni dzieło mniej ambitnym. W tym przypadku: prostota, to cnota.
ZBANOWANY ZA CHAMSTWO.
11
Jak zawiera zbyt wiele metafor to źle, ale jak zawiera wiele to nie ma w tym nic złego. Nie wiem czemu tylko masochista miałby lubić metafory? Akurat akcja w tym opowiadaniu jest najwyżej równorzędna do sprawnego i celnego opisu jakiejś postaci i do ciekawej, stylizowanej narracji. Gdyby ograniczyć to opowiadanie do samych wydarzeń i suchego opisu, dopiero wtedy lektura stałaby się zadaniem dla masochisty. Ale zgadzam się, że "przeciętny padół", czy zamiłowanie do słowa "permanentny" to odchylenie, które należy wyeliminować.A zapewniam, że nikt nie przebrnie przez książkę, która zawiera zbyt wiele kwiecistych metafor, i tak dalej; chyba, że masochista.
Bardzo mi się podoba narracja. Bardzo, bardzo. Jak z "Doktora Faustusa", rozsądny przyjaciel geniusza. To świetny zabieg ze świetnego wzorca (jeśli z niego korzystałeś). Trochę za bardzo się mądrzy, ale w narracji pierwszoosobowej to się broni. Trochę mnie razi ostatnie zdanie, chyba miało być puentowate, ale nie wyszło.
Poza tym - jeden z najlepszych tekstów, jakie tu przeczytałem.
12
Ja przebrnę! Niewykluczone, że nawet mi się spodoba! Być może nawet wręcz się w tych metaforach rozsmakuję! Bo ja jestem nikt. Oraz masochistka.merdevsky pisze: A zapewniam, że nikt nie przebrnie przez książkę, która zawiera zbyt wiele kwiecistych metafor, i tak dalej; chyba, że masochista.

Tylko niech by mi kto wyjaśnił, o co chodzi:
Jakże figura może istnieć pośród sylwetki, bo moja wyobraźnia nie ogarnia?Seprioth pisze:Pośród zupełnie przeciętnej sylwetki widniała zupełnie przeciętna figura,
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
13
Skąd, nie szło mi o napuszystość metafor a la Żeromski. Pisałem o tym. I w języku jasnym oraz przejrzystym nic złego nie ma, jeżeli autor zachowuje konsekwencję stylistyczną (jeżeli ten prosty język cały czas się u niego pojawia). Ale ktoś taki jak Serpioth, kto wiedzy ma dużo i może sobie pozwolić na dobrą literacką aluzję (vide komentarz barneyma), na jakiś ciekawy zabieg stylistyczny, słowem sprawić, by jego tekst nieco odstawał od masy innych, pisanych tym samym stylem, to nie widzę powodu, by miał dogadzać publice. Taka postawa jest zagrożeniem dla kultury. Pisał o tym Gombrowicz i co tu mówić, wiele się z jego proroctw urzeczywistniło.merdevsky pisze:Słowo ma za zadanie opowiedzieć historię, ale to ona jest na pierwszym miejscu; czynnikiem, który świadczy o wyższości literatury nad filmem jest właśnie styl. Autor może się wtedy wykazać i pokazać jaja, ale jest to raczej podrzędne. Nikt nie mówił o zatracaniu duszy, ale zakładając, że Sep jest ambitny i kiedyś będzie chciał napisać powieść, to pewnie chciałby, żeby ktoś ją przeczytał. A zapewniam, że nikt nie przebrnie przez książkę, która zawiera zbyt wiele kwiecistych metafor, i tak dalej; chyba, że masochista. Nikt tu nie mówi o diametralnej przemianie, ale trudne słowa nie świadczą o kunszcie autora i wyrzucenie z tekstu kilku skomplikowanych fraz, nie jest czymś złym, co czyni dzieło mniej ambitnym. W tym przypadku: prostota, to cnota.
Czytelnik, owszem, ważny jest, ale wymagajmy trochę od niego. Parafrazując Faulknera, pisarz, który nie zmusza czytelnika, żeby sięgnął po słownik, to dupa a nie pisarz (ernest pewnie akurat wali w trumnę).
15
Podoba mi się tutaj kreacja tytułowego przyjaciela. Styl wypowiedzi, który mu nadałeś, sposób patrzenia na świat itd. przyciągają uwagę, ciekawią.
Momentami zgrzytało mi natomiast to, co o przyjacielu mówił narrator - wtedy, kiedy nie dawał przykładów, tylko niejako opisywał ex cathedra. Miałam wrażenie, że miejscami robi się to niespójne albo trochę zbyt zagmatwane - za dużo dopowiedzeń do postaci, która już sama z siebie jest wyrazista i dość złożona. Chociażby to, że narrator raz stwierdza, że:
Na początku nieco mnie drażniło oparcie dwóch pierwszych akapitów na powtórzeniach ("gdzieś pomiędzy", "przeciętny") - jakoś chyba zaczęłam się obawiać, ze taki rytm będzie się ciągnął przez cały tekst. Jednak później to gorsze wrażenie zniknęło.
Miejscami też, według mnie, za bardzo "oddzielałeś" oczy od bohatera:
Tekst, mimo rozbudowanej metaforyki, porównań itd., czytało mi się (o dziwo) bardzo lekko i przyjemnie. Wciągnęły mnie obrazy, które podrzucałeś czytelnikowi. Miejscami rzeczywiście - powiedziałabym prościej, czy zastanowiła się nad niektórymi zdaniami. Jednak w całości opowiadanie ma w sobie dużo uroku, który mógłby wyparować przy próbie uproszczenia języka.
Dodam jeszcze, że nad kwestiami takimi jak studia, podkreślanie przez narratora geniuszu przyjaciela itd. zaczęłam się zastanawiać dopiero po przeczytaniu niektórych komentarzy. To są trafne uwagi. Jednak przyznam, że w trakcie czytania na tyle się wciągnęłam, że nie zastanawiałam się nad wiarygodnością niektórych kwestii (egzaminy), tylko traktowałam całość, jako taką trochę bajkę, gdzie nie wszystko musi zgadzać.
Dla mnie ciekawe i przyjemne opowiadanie. Jeszcze raz wielki plus za kreację przyjaciela - świetna podstawa do tekstu i całość ładnie zrealizowana.
Pozdrawiam,
Ada
Momentami zgrzytało mi natomiast to, co o przyjacielu mówił narrator - wtedy, kiedy nie dawał przykładów, tylko niejako opisywał ex cathedra. Miałam wrażenie, że miejscami robi się to niespójne albo trochę zbyt zagmatwane - za dużo dopowiedzeń do postaci, która już sama z siebie jest wyrazista i dość złożona. Chociażby to, że narrator raz stwierdza, że:
A za chwilę:Seprioth pisze:spełniałem rolę katalizatora, wklęsłej soczewki, badacza, który – obserwując wypluwane przezeń długie rzędy danych – łączył go z rzeczywistością.
Oba opisy mają za chwilę uzasadnienie w scenach, ale jednak, mając w pamięci to pierwsze zdanie, miałam pewien dysonans. Jakby narrator trochę się gubił w tym, co mówi.Seprioth pisze:Był beznadziejnie zagnieżdżony w rzeczywistości.
Na początku nieco mnie drażniło oparcie dwóch pierwszych akapitów na powtórzeniach ("gdzieś pomiędzy", "przeciętny") - jakoś chyba zaczęłam się obawiać, ze taki rytm będzie się ciągnął przez cały tekst. Jednak później to gorsze wrażenie zniknęło.
Miejscami też, według mnie, za bardzo "oddzielałeś" oczy od bohatera:
Chociażby tutaj.Seprioth pisze:Szczególną estymą jego oczy darzyły nowo poznanych ludzi.
Tekst, mimo rozbudowanej metaforyki, porównań itd., czytało mi się (o dziwo) bardzo lekko i przyjemnie. Wciągnęły mnie obrazy, które podrzucałeś czytelnikowi. Miejscami rzeczywiście - powiedziałabym prościej, czy zastanowiła się nad niektórymi zdaniami. Jednak w całości opowiadanie ma w sobie dużo uroku, który mógłby wyparować przy próbie uproszczenia języka.
Dodam jeszcze, że nad kwestiami takimi jak studia, podkreślanie przez narratora geniuszu przyjaciela itd. zaczęłam się zastanawiać dopiero po przeczytaniu niektórych komentarzy. To są trafne uwagi. Jednak przyznam, że w trakcie czytania na tyle się wciągnęłam, że nie zastanawiałam się nad wiarygodnością niektórych kwestii (egzaminy), tylko traktowałam całość, jako taką trochę bajkę, gdzie nie wszystko musi zgadzać.
Dla mnie ciekawe i przyjemne opowiadanie. Jeszcze raz wielki plus za kreację przyjaciela - świetna podstawa do tekstu i całość ładnie zrealizowana.
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"