
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Przychodzą do mnie oni. Kolejny już raz, nie sposób zliczyć który.
Nie odzywają się, nie wydają dźwięków, mimo to ja i tak nie mogę ich znieść.
Nie mogę zagłuszyć.
Nie mają imion.
Nie mają twarzy.
Przynoszą je ze sobą, ciągnąc po ziemi stertami.
Zdeformowane twarze, imiona, postaci. Całe mnóstwo. Przynoszą i zrzucają na mnie.
Odrąbane głowy i poszarpane ciała. Wszystkie gesty, spojrzenia, uśmiechy. Krzyki, westchnięcia, podziękowania.
Każde podanie ręki i uderzenie w policzek, w brzuch, w nos, w klatkę piersiową. Każdy wstrząs. Wszystkie odsłonięte uda,
zagryzione wargi, krwawiące plecy. Każdy zabrany oddech i każdą ciemność przed oczyma.
Przygniatają mnie tym, czuję to w sobie. W środku. Setki różnych cząstek wyłowionych z przestrzeni dwudziestu jeden lat.
Zlewają się w beznadziejną, gęstą całość i trwają we mnie. Trwają zbyt długo i nie przestaną. Boję się- wiem, wybrałem, będę czuł.
Przynoszą też słowa- wtedy jest najtrudniej. Miażdżą je, rozciągają, wysysają z treści właściciela. Kradną po kolei,
pojedynczo, z czasem zawłaszczając całe zdania i rozmowy. Zabierają przerwy między sylabami i każdy moment zawahania w głosie.
Depczą wszystko tak, że nie potrafię już odróżnić poszczególnych elementów. Nie chcą żebym odróżniał, więc wpychają mi
zmieloną masę garściami do gardła.
Przecinki wbijają się w mój przełyk powodując, że dławię się. Wymiotuję żółcią i tym co mi podali.
Wykrzykniki z impetem wchodzą w moje uszy. Gwałt powoduje, że oczy zachodzą mi krwią.
Kropki nie pozwalają oddychać. Duszę się, a to co widzę przysłania ciemność.
Nigdy jednak nie pozwoliły mi stracić przytomności.
Nie mogły. Oni już zadecydowali. Ja nie dostałem wyboru.
Muszę żyć.