7
autor: Leszek Pipka
Umysł pisarza
No to przyszedł czas powalcować jakiegoś Dużego. A ten Duży ma się ostatnio dobrze, bo że pyskaty jest i do tego merytorycznie muskularny, to tylko Jeszcze Więksi mają odwagę mu coś tam w tekstach pogmerać. A może czytaczy obyczaju jest za mało? No w każdym razie się odważę.
Z poważnym walcowaniem trochę przesadziłem, do tego potrzebne byłoby metalurgiczne przygotowanie i odpowiednia maszyna (obu brak na stanie) – chodzi raczej o przetańczenie nieuciążliwego walczyka. Maestro, muzyka, SVP!
"Bałem się trochę, żeby nie usiadła obok Oliwii – ale krzesło, które dla niej wybrałem, umiejscowione było naprzeciwko tamtej, a poza tym ruda tuliła się do Marcina, jakby go pierwszy raz w życiu poderwała.”
Niby w kontekście późniejszego opisu wszystko się wyjaśnia, ale samo w sobie brzmi dziwnie. Jakby Oliwia była jakimś wyczynowcem w tej dziedzinie i do tego cokolwiek obsesyjnym, to znaczy mało tego, ze podrywaczka, to jeszcze nawracająca. „..jakby dopiero co go poderwała.” byłoby chyba spokojniejsze. A ten Marcin co? Ona się tuli, a on jak ten tępy kloc? Pozwala się adorować?
Dalej – nadużycie „rudości” w kolejnych akapitach. Gdzieś należałoby zapodać jakieś inne określenie, coś ze „złota”, „miedzi”, „jesieni”, „lisa” czy choćby „marchewki”.
„Historia, w jakiej się spotkali, była mi całkiem nieźle znana, zresztą nic dziwnego, bo Pomorski był w sumie moim najlepszym przyjacielem.”
Tu zaczyna się drobna polka z narratorem. On jest jakiś…niedookreślony. To znaczy z jednej strony całkiem obiektywny, szczegółowy, rzec by można ogarniający, z drugiej – powierzchowny, potoczny, pospolity. Zastygł wpół kroku od klasyki do trzepaka i dysonansuje. Wydaje mi się, że kompozycyjnie (akurat jeśli chodzi o ten fragment) lepiej byłoby potraktować go całkiem poważnie, tym bardziej, że na koniec, w opisie Julii jest tak poważny, jakby był francuskim klasykiem.
Gdyby przyjąć takie założenie, zdanie mogłoby wyglądać tak:
„Historia, w jakiej się spotkali, była mi całkiem nieźle znana, zresztą nic dziwnego, przecież był moim najlepszym przyjacielem”.
Bo: 1. Używanie nazwiska w opisie przyjaciela jest nieteges, 2. Można się zastanawiać, który ze ZNAJOMYCH jest najbliższy, wobec PRZYJACIÓŁ raczej nie ma się wątpliwości (szczęśliwy, kto potrzebuje palców u choćby jednej dłoni, dla ich policzenia) 3. „w sumie”, to trzepakowy właśnie, kolokwializm, z którego warto zrezygnować.
„Niebo za pułkownikiem płacze.”
Nie sklejam. Nie wiem, o co chodzi, choć pewnie powinienem.
„….że dostał na ulicy ulotkę na darmowe piwo.”
Frazeologia. Talon, bon, kupon jest na coś darmowego. Reklamowa ulotka mogłaby być ostatecznie „z” darmowym piwem (w domyśle jako zachęcający dodatek). Chyba?
„…akurat miał urodziny, a nie zdążyła złożyć mu życzeń po powrocie ze szkoły.”
Logicznie – to poszło jakoś na skróty. Oliwia wraca ze szkoły, brat jest w domu, ona o tym wie i co? Przemyka pod ścianami, żeby przygotować specjalną przemowę, a brat w tym czasie wychodzi? Dziwnie.
„Gapią się bezczelnie na siebie, bo stanowią przepiękny kontrast z cekinowymi spódniczkami, koszulkami adidasa i migającym, amarantowo-fioletowo-limonowym światłem błyskaczy. Co się robi w takiej sytuacji? Na pewno nie to, co zrobiła Oliwia.”
1.„Przepiękny” jest ironią, ale znowu – tak użyte jest kolokwializmem narratorskim. Zbyt agresywnym, pospolitym. ”Duży”, „wyjątkowy” byłoby na przykład spokojniejsze, bardziej stonowane, neutralne. Czytelnik da rade wykoncypować ironię. Tu jest na talerzu.
2. W tłumie klonów odnajdują się dwie osoby z innej bajki. Mają świadomość swojej odmienności. Wydaje mi się, że przejście od kontaktu wzrokowego do werbalnego jest całkowitą, naturalną oczywistością, bez tych wszystkich udziwnień psychologicznych i dialogowych, oraz literackich odniesień. Co z kontaktu werbalnego wychodzi, to już całkiem inna historia.
3. „Błyskacze”. No jest coś takiego (boje i latarnie morskie), ale w odniesieniu do oświetlenia klubowego pierwsze słyszę. Wujek G też nie pomógł. Ale nie będę się czepiał, przecież mogę nie być na bieżąco. Zatrzymałem się na etapie laserów i stroboskopów. Chyba, że to narratorski neologizm.
„Wyszli w jakieś bardziej ustronne miejsce, ani nie kończąc piwa, ani nie składając życzeń bratu. No i się zeszli. Po tygodniu.”
Niezgrabnie jakoś. No, bo tak: Oliwia pije drinka, którego Marcin jej postawił, a on co? Przecież gadają, co jakiś czas popijając – każde ze swojej szklanki. Jakby było, że go pozamiatała tak, że się tylko w nią wpatrywał, nie mogąc złapać tchu, to byłoby jakieś wyjaśnienie. No i powtórzenie „ani – ani” zgrzytliwe nieco.
Może by tak: „Wyszli w jakieś bardziej ustronne miejsce, nie kończąc piwa i nie składając życzeń bratu. A potem znowu się zeszli. Po tygodniu.” Albo tak: „Wyszli w jakieś bardziej ustronne miejsce, pozostawiając niedokończone piwo i brata bez urodzinowych serdeczności”.
Swoją drogą też trochę dziwne, że po upojnym wieczorze oddalili się od siebie na cały tydzień, na ogół popadając w stan emocjonalnego zauroczenia chce się ten stan pogłębiać – i to szybko, ale mogę się mylić, tu za mało wiemy o bohaterach.
„Od tamtego czasu rzucali się i wracali do siebie pięć razy.”
Wydaje mi się niewiarygodna taka dokładna statystyka, zwłaszcza u osoby zdającej relację, czyli tej, której owe wydarzenia bezpośrednio nie dotyczą. „Kilka razy” (zwłaszcza wobec „średnio raz na miesiąc” w kolejnym zdaniu) wydawałoby się wystarczająco obrazowe. Albo - „z pięć razy” również zmiękczające kategoryczność rachunku.
„Bo Marcin potrzebował stabilizacji, kochającej, dojrzałej kobiety, która chwyci go za mordę i ustawi w jakimś życiowym prądzie, bo on na pewno nie zdecyduje się na żaden. A dostał roztrzepaną maturzystkę, która sama nie za bardzo nadąża za sobą. I nie ma wystarczająco dużo doświadczenia ani dojrzałości, żeby go ogarnąć.”
Dużo – jak mi się wydaje – do poprawienia.
1. Zaimkoza.
2. Powtórzenie „bo – bo” i „dojrzałości”.
3.”Morda”, „ogarnianie kogoś” to znowu kolokwializmy, które do proponowanej postawy narratora mi nie pasują.
Jeśli wolno mi podpowiedzieć na przykład takie rozwiązanie:
„Bo Marcin potrzebował stabilizacji, kochającej, zdecydowanej kobiety, potrafiącej przytrzymać go krótko i ustawić w jakimś życiowym prądzie, ucinając niepotrzebne rozterki (jego brak kompetencji w tym względzie). A dostał roztrzepaną maturzystkę, która nie za bardzo nadąża sama za sobą. I nie ma wystarczająco dużo doświadczenia ani dojrzałości, żeby ogarnąć całą sytuację.”
Oczywiście – tylko propozycja.
„Moje rozważania zostały gwałtownie przerwane. W drzwiach pojawiła się moja niespodzianka, owinięta szczelnie w płaszcz, osłaniając twarz ręką. Poznałem ją od razu.”
”Te rozważania” pozwolą uniknąć powtórki zaimka dzierżawczego „mój”. Niezręczna zbitka „twarz ręką”, inny szyk (z czasownikiem pomiędzy) byłby lepszy.
Teraz: wyobrażając sobie scenę wkroczenia Julii nie bardzo rozumiem – bez dodatkowych wyjaśnień – po co osłaniała twarz. Z rozpędu, bo na zewnątrz chroniła się przed wiatrem? Weszła z ciemnej ulicy do jasno oświetlonego lokalu, co wiązało się z chwilowym porażeniem źrenic? Przydałaby się jakaś wskazówka. I narrator rozpoznał ją MIMO zasłoniętej twarzy.
No i potem opuszcza RĘCE. Obie. Czemu?
A gdzie torebka? Istotna część wieczorowej kreacji? Nie ma? OK. To może Julia zawinięta w płaszcz drugą rękę trzyma po prostu w kieszeni, instynktowny odruch chroniącego się przed zimnem (zimowy koturn – lubiany przez Ciebie) człowieka. Gdzieś uciekło parę karmiących wyobraźnię szczegółów.
„Ale nerwowe zerkanie na zegarek się opłaciło i przed sekundą, o dwudziestej czternaście, przekroczyła te drzwi.”
Przekracza się próg. Może bramę (y), Rubikon, na pewno metę. Przez drzwi to się chyba przechodzi, prześlizguje, przemyka. „Wkroczyła, weszła do...” dla ominięcia pułapki? Zamiast „i” w charakterze łącznika dałbym „bo” - dla podkreślenia charakterystycznego dla osób czekających życzeniowego myślenia.
„- Hej, ludzie! To jest Julia, znajoma Oliwii i Basi. A tu, ee, po kolei, Elę już znasz, Magda, Norbid, Marcin, no i Oliwię...”
Ale że co – Oliwię...? Narratora zatkało, czy Julia niegrzecznie mu przerwała? „Oliwia...” w mianowniku byłaby lepsza, nie ścięłoby tak dosadnie wypowiedzi narratora.
„- Jak rozumiem, można się dosiąść.”
Rany, jakie drewno. Dziewczyna, która uśmiecha się uroczo (w domyśle jest urocza) zapyta po prostu: „- To jak, mogę się dosiąść?”
„Norbid skasował ją krótkim spojrzeniem – z jego wzrostem też bym się nie zainteresował – i wrócił do opowiadania Magdzie jakiejś anegdotki.”
Ej, no! Co ma wzrost do bycia facetem? Pewnie istnieją powody, dla których jakiś gostek może nie być zainteresowany cudną laską (no na przykład jest dobrze wychowany i zdaje sobie sprawę, że pozostawienie samej sobie dotychczasowej interlokutorki, żeby wgapiać się w inne kobiece zjawisko jest niegrzeczne), ale żeby różnica wzrostu? Obojętnie, w którą stronę?
„Gdy zrzuciła płaszcz, zauważyłem, jakby wcześniej tego nie widząc, że miała idealną figurę, istnie modelską – biust pełny i wysoki, talię ostrą jak osa, a pas odpowiednio rozłożysty.”
„Modelska?” No nie wiem, z formalnego punktu widzenia to może jest poprawnie, ale nie miałem jeszcze przyjemności spotkania z takim przymiotnikiem w tekście pisanym. No i ten „pas rozłożysty”... słucki, pas lity – samo się dodaje w głowie. Nie, to, o czym piszesz, to figura modelki z lat pięćdziesiątych, dzisiaj piersi większe od śliwek węgierek, a nie daj Boże szerokie, klasycznie kobiece biodra - nawet pod wciętą talią - dyskwalifikują kandydatki na obiekt masowego pożądania w przedbiegach. Chyba, że chodzi o lokalne piękności w Ameryce Łacińskiej, tam biodra i odpowiednio wybrzuszone półdupki są ciągle żywym ideałem.
I jeszcze: powtórzenie „piękna” na początku i na końcu ostatniego akapitu, którego to powtórzenia nic nie uzasadnia. Może jedno będzie „urodą”?
Maestro, stop, bardzo proszę.
Pora na podsumowanie.
Sep, teoretycznie powinno się Ciebie głaskać i hołubić, bo konsekwentnie trzymasz się wymierającego na Wery gatunku, co więcej, piszesz znacznie powyżej przeciętnego, obowiązującego tu poziomu. Ale ten tekst jest tylko brudnopisem, notatką, pierwszą galopadą przed właściwym wyścigiem. Kontrola jakości nie wypadła rewelacyjnie.
Zdaję sobie sprawę, że to drobniutki wycinek większego zamierzenia, pozbawiony jakiegokolwiek kontekstu, pozwalającego na bardziej ogólne wnioski.
Jednak parę myśli mi się sformułowało.
1. Odnoszę wrażenie pewnego przytłumienia emocjonalnego narracji, opowieść – mimo, że pierwszoosobowa – jest jakby z drugiej ręki, niby scena oglądana przez płachtę przezroczystej folii. To byłby zapewne dobry zabieg w powieści akcji, gdzie stanowiłoby dobry kontrapunkt dla fragmentów zmasowanego „dziania się”. W obyczaju, gdzie nie ma się się owego czynnika w nadmiarze, narracja pozwalająca załączyć empatię ma znaczenie.
2. Nie byłoby dobrze, gdyby ten kawałek błyszczał i skrzył się niczym diament, zważywszy, ze nic specjalnego w nim nie zaszło. Jest w gruncie rzeczy klockiem, z którego buduje się znaczenia w docelowym utworze, a jako taki ma swoją funkcję do spełnienia. Jednak nie może być tak bardzo płaski.
Jest jakaś magia w sposobie, jaki dobrzy pisarze używają znanych wszystkim środków, dyskretna elegancja pozwalająca uzyskać głębię. Wydaje mi się, że łatwiej ten proces zachodzi pod wpływem wrodzonych zdolności i (tu bez wdawania się w wyczerpujące definicje) natchnienia, lub – z drugiej strony - życiowego doświadczenia autora. Jeśli akurat nie ma się jednego czy drugiego w potrzebnych ilościach, trzeba nadrabiać wielokrotnym namysłem, wyobraźnią, cyzelowaniem szczegółu. Tego mi w Twoim tekście zabrakło.
Na przykład rozegranie sceny powitania Julii.
Popatrz: są cztery nazwijmy to ludzkie elementy sytuacji – narrator, Julia, Oliwia i Grupa. Narrator stoi nieco z boku, wypełniając obowiązek wprowadzenia Julii w towarzystwo. Jedyną znaną Julii osobą jest Oliwia, może jeszcze Marcin (przynajmniej ze słyszenia). Wydaje mi się, że Oliwia odruchem powinna od razu wykonać jakiś gest, wstać, przychylić się w stronę nowo przybyłej, przywitać się, cokolwiek, bo jest naturalnym pośrednikiem między Julią i resztą. I tak samo odruchowo Julia powinna szukać towarzystwa Oliwii, zanim nawiążą się jakieś wspólnotowe relacje. Co zresztą robi, plotkując o tragicznym romansie. No i wtedy cała intryga z krzesłami bierze w łeb, przecież Julia poszuka siedziska przy znajomej! Czyli zabrakło opisu jednego zachowania, aktywnej roli narratora, który przecież jakoś musi nakłonić Piękną, żeby usiadła tam, gdzie on chce.
3. Tempo jest trochę jednostajne, ciutkę usypiające, co stanowi konsekwencje słabości, o których pisałem wyżej. Przydałoby się coś, co spowoduje przeskok z rejestrowania czytelniczym okiem kolejnych linijek do kontemplacji detalu, albo niezwykłej urody sformułowania, żachnięcia się na czyjąś głupotę czy niegodziwość.
Komuś innemu na koniec napisałbym o pozytywach, które w oczywisty sposób występują. Jednak Ty już jesteś poza granicą podcinania skrzydeł przez jakąś tam krytykę i nie potrzebujesz sztucznego podtrzymania. Mocne punkty od dawna pozostają te same, masz w sobie siłę, żeby czytelnika oczarować.
Ale jeszcze nie tym i jeszcze nie teraz.
Moim zdaniem :-)
Weryfikacja zatwierdzona przez rubię.
Ostatnio zmieniony czw 31 paź 2013, 23:53 przez
Leszek Pipka, łącznie zmieniany 1 raz.