On był zbyt łagodny, a ona nie dość ruda.
Oplotła ramionami kolana, bezrefleksyjnie patrząc na defiladującego w poprzek pokoju czarnego kota. Dziwne. Ten kot. Przecież mówił, że kocha psy.
- Zimno ci? – spytał, przysiadając na skraju łóżka. Ostrożnie. Jakby bał się, że je wywróci i zrobi jej krzywdę. Zupełnie tego nie chciał. Podobała mu się. Po raz setny tego wieczora przemknął wzrokiem po odkrytych ramionach kochanki, smukłych udach i pełnych piersiach.
„Tylko te włosy…” - pomyślał. Właściwie ciemny blond ze złotymi przebłyskami, jakby ktoś powtykał jesienne liście w siano. A przecież o tej porze roku siana na polach być nie powinno. Jesień. Były tylko drzewa wstrzymujące oddech przed zimą - zbierały energię, żeby przetrwać ciemne miesiące, malowały korony feerią barw zanim zima zdusi świat posrebrzaną bielą. Zupełnie, jakby chciały zawirować w tańcu wieczoru panieńskiego. Rude, brązowe, starozłote, jak lubił.
Jej włosy.
Dysonans, który wybił go z rytmu maili, wyrwał z zaklętego kręgu wyobraźni, rozwalił w drzazgi dokładny obraz, pieczołowicie, z pietyzmem składany kolejnymi informacjami.
Poznawał ją po swojemu, dostosowując do wyobrażenia, odtwarzając wciąż na nowo z każdym postem opatrzonym jej nickiem. To, co nie pasowało, eliminował.
Teraz miał za to zapłacić.
Ponieść konsekwencje.
- Kathedra… - zaciął się. Zaklął w duchu. Głupie przyzwyczajenie. Ponad pół roku czytania jej postów, potem prywatnej korespondencji i gry wyobraźni wbiło mu ją do głowy.
Spojrzała na niego.
Bure oczy. Nie szare i nie niebieskie, bure, jak futro dachowca.
To akurat pasowało.
- Wszystko w porządku?
Skinęła głową.
- Chodź, zejdziemy do kuchni, zjemy coś. Pewnie jesteś głodna. – Sięgnął po leżące na podłodze granatowo czarne, koronkowe majtki. Dobrze, że ich nie porwał. Mało brakowało.
Patrzył, jak się ubierała w przytłumionym świetle nocnej lampki. Na tle czekoladowych ścian jasna skóra świeciła miękko i ciepło, ściągała wzrok. Rozpraszała go, nie pozwała się skupić. Myśli błyskawicznie wróciły do wrażeń, jakie w nim zostały po paru godzinach w towarzystwie Kathedry. Małgorzaty – poprawił się. Miała na imię Małgorzata. Powinien w końcu zapamiętać.
Poczuł lekkie mrowienie miedzy palcami i u podstawy włosów. Zwalczył pokusę sięgnięcia po pilota wieży. Mógłby włączyć muzykę – coś wolnego, sennie wędrującego wokół obojga jak upływ czasu - i pozwolić, żeby się dla niego ubrała. Nie dla siebie, jak teraz. Dla niego. Żeby mógł ją zatrzymać pod powiekami i nie wypuścić, dopóki będzie miał na to ochotę.
Nie zaproponował.
W milczeniu śledził kolejne warstwy zakrywające jej ciało.
Cień żalu, że zabrakło mu odwagi zaszumiał wsuwanymi rękawami żakietu.
Kathedra.
Małgorzata, do cholery!
Uniosła głowę, przemknęła po nim wzrokiem.
Milczał.
- Musze już iść – przerwała niezręczną ciszę zamkniętą pomiędzy futrem kota a słodkimi ścianami. Zgarnęła ze stołu klamrę i wprawnym ruchem spięła włosy wysoko nad karkiem. Bure oczy osadziły go miejscu.
Otrząsnął się, jak wyrwany z transu.
Szkoda tej muzyki.
- Słucham?
- Do domu - powiedziała. Jakoś tak cicho. Niepewnie.
- Co do domu?
- Wracam do domu. Późno już.
- Do hotelu – poprawił automatycznie. Mieszkała za daleko. Może to lepiej. Nie był pewny. Kilkaset kilometrów wyobraźni i sieci bezprzewodowej. A mimo to spotkali się.
- Tak. – Sięgnęła po torebkę. Kluczyki od stojącego pod domem grafitowego Audi Q7 upadły na łóżko. Zgarnęła je jak wygraną w pokera z blatu naznaczonego bliznami po papierosach, ledwo muskając paznokciami zwichrowaną pościel, zupełnie, jakby nie miała ochoty wracać do tego, co przed chwilą się zdarzyło. Co zdarzało się między nimi przez ostatnie trzy godziny.
- Nie wygłupiaj się. – Tak na dobrą sprawie nie wiedział, jak ją zatrzymać. I czy powinien. Chciał, co do tego nie miał wątpliwości, zresztą nigdy nie lubił szybkiego seksu bez zobowiązań. Kilka razu mu się zdarzyło, nie był święty, ale w ciągu dwóch lat od rozwodu przez jego łóżko przewinęło się niewiele kobiet. Gdy o tym myślał, dochodził do wniosku, że mniej więcej tyle samo, co do rozwodu.
Ruszyła do drzwi sypialni. Zaciśnięte zęby. Błysk rozczarowania w oczach. Siano wyrywające się spod brązowej spinki, łagodnymi kosmykami okalające jej twarz.
Nie. Ni c z tego. Nie ma bata. Nie był facetem, którego można bez słowa zostawić, nawet, jeśli na randkę przyjechało się audiolą za dziewięćdziesiąt tysięcy.
Zbił w umyśle jej nick, wcisnął gdzieś, gdzie na razie wolał nie zaglądać i złapał kobietę za rękę. Zacisnął palce. Mocno. Mocniej niż powinien, bo go zirytowała. Nie obchodziło go, że zostawi ślady, naznaczył ją w wielu miejscach, znał jej skórę, zapach i smak, wciąż czuł ją na języku i na dłoniach, jej paznokcie zostawiły na jego plecach długie rysy - przy każdym ruchu miał wrażenie, że pod jedwabną koszulą ma igły jałowca.
- Gośka!
Strach w jej oczach.
- Musze iść – powiedziała matowo. – Powinnam.
- Bzdura. – Zirytował się. Kobiety i te ich zmiany nastrojów, człowiek za cholerę nie nadąży – przed chwilą było im razem fantastycznie, uśmiechała się. Zostawił ją na pięć minut, a jak wrócił, wbił się w ścianę lodu. Smutku. Melancholii. Diabli wiedzą, czego jeszcze. Grunt, że zupełnie się tego nie spodziewał, więc pozwolił sobie na analizę, na racjonale podejście do sytuacji, ignorując fakt, że ma do czynienia z kobietą. Teraz ochłonął.
„Kobieta, durniu!” – Pomyślał. „Zero racjonalności. Hormony, emocje. Zakupy. Zmęczenie drogą. I tego się trzymaj.”
Więc się trzymał, odbijając od granic rozumu tak daleko, jak twórcy „Piraniokondy”.
Drobna ręka w jego dłoni. Na jasnej skórze ślad po jego zębach.
Kathedra.
Może miała pms. Albo leki przestały działać. Chyba wolałby to drugie, jak wspomniał pmsy swojej eks, zimno mu się robiło – bezpodstawne, niezapowiedziane awantury, napady histerii, kompulsywne sprzątanie, a zaraz potem latające wokół talerze i wrzask, że nikt jej nie pomaga. I ciche łzy wzruszenia przy oglądaniu reklamy margaryny – „zobacz, jak ona się o niego troszczy…”.
- Jest późno, nie pozwolę, żebyś tłukła się teraz do hotelu. Możesz spać u mnie. Rzeczy i tak masz jeszcze w bagażniku.
- Rezerwacja… - W burych oczach zamigotały łzy.
Pms jak obszył.
- Chuj z rezerwacją – odparł przez zaciśnięte zęby, tłumiąc wycie instynktu, żeby jednak pozwolić jej odejść - odkąd został kawalerem z odzysku, w szafkach kuchennych został jeden komplet talerzy, brązowy, z ikei. Nie uśmiechały mu się zakupy. No nic. Nie ma ryzyka… – Zaraz przygotuję coś do jedzenia, otworzę wino. Ściągaj tę cholerną kurtkę, zostaniesz na noc.
- Nie mówi mi, co mam robić!
Oczywiście.
Setki razy słyszał to w różnych konfiguracjach, za każdym chodziło, żeby pokazać, kto tu rządzi. Bo przecież nie on. Nawet, gdy miał rację, ten kawałek wracał jak mantra, zupełnie, jakby myślenie było drugorzędne, a waga decyzji dominowała nad jej racjonalnością. Przecież miał rację, po diabła się buntowała?
Usiłowała wyrwać rękę, ale nie puścił. Miał nadzieję, że nie będzie próbowała nic bardziej inwazyjnego, nie podejrzewał, żeby zdołała zrobić mu krzywdę, ale po pół roku znajomości w sieci i trzech godzinach w rzeczywistości, doskonale wiedział, że daleko jej do grzecznej dziewczynki.
- Chcę wrócić…
Westchnął.
Mógł dać jej w łeb albo spróbować przebić się przez obłęd. Delikatnie. Łagodnie.
Ruszył do przodu, zmuszając, żeby ustąpiła mu miejsca, zamknął ją między ścianą a swoim ciałem, pocałował. Z zadowoleniem odnotował, że poddała się z cichym pomrukiem. Do cholery, przecież nie chciała stąd wychodzić, więc po co ta scena?
Po dłuższej chwili puścił ją.
- Gośka, proszę, zostań.
Proszę.
Magiczne słowo. Wiedział, że kobiety uwielbiają, gdy decyzja spoczywa w ich dłoniach, szczególnie, jeśli nie ponoszą konsekwencji. Tu jej nic nie groziło, najwyżej powtórka świetnego seksu.
- Myślałam, że…
- Że co?
- Że wyszedłeś, żebym mogła się ubrać i zniknąć – wydusiła. Odetchnęła głęboko, widząc autentyczne zdumienie na jego twarzy, bure oczyska spojrzały bystro. Uśmiechnęła się nagle. – Za nic w świecie nie chciałabym się narzucać.
Bardzo starał się nie roześmiać. Chyba nawet mu się udało, chociaż szeroki uśmiech, jakim ją obdarzył, zaowocował kopniakiem w piszczel. Szpilki, nie glany wzmacniane stalą na czubach, miłe to nie było, ale nawet nie syknął. Uważała go za twardziela, wiec zdecydował, że będzie trzymał się roli, przynajmniej dopóki nie spotka przeciwnika o gabarytach Vitalija Kliczko i nastawieniu Putina. Wtedy wytłumaczy jej, że właściwie znacznie lepszy jest w lekkiej atletyce.
- Nie rób tego więcej – ostrzegł.
- Bo co?
- Bo nam się kolacja odwlecze.
Zawahała się, widział, że przekora walczy w niej o lepsze z czymś bardziej podstawowym – instynktem samozachowawczy? Miał nadzieję, w sumie był trochę zmęczony, godzina lub dwie przerwy dobrze mu zrobią. I wino. I może ciepły posiłek.
- Jestem głodna – przyznała.
Wziął ją za rękę, tym razem delikatnie.
- Chodź, sprawdzimy, co jest w wielkim segregatorze – zaproponował, wyprowadzając Kathedrę z sypialni. Butów nie zdejmuj, dywany wyprowadziły się z moją eks, nie mam podgrzewanej podłogi.
Kuchnia była typowo wiejska – duża, przestronna, z wielkim oknem i masywnym stołem otoczonym wieńcem ośmiu krzeseł. Stół i krzesła były jego, po dziadkach. Gdy eks po rozwodzie poleciła transportowcom je spakować, sięgnął po siekierę. Coś dodał po łacinie. Zrezygnowała, zabierając nowy telewizor za prawie trzydzieści tysięcy, zestaw kina domowego, nie pamiętał, co jeszcze… Samochód.
Zabrała samochód.
Jego wóz, BMW X3 w manualu, którego nawet nie potrafiła prowadzić. Sprzedała auto jak mogła najszybciej, a on natychmiast, po niecałych dwóch dniach od transakcji, odkupił go i przyprowadził, stawiając pod oknem sypialni, bo po obłędzie, jakim przez trzy miesiące eks go otoczyła, musiał odzyskać korzenie, które utrzymają go przy zdrowych zmysłach – dom, stół, samochód i pracę.
Uśmiechnął się leciutko, patrząc, jak Kathedra delikatnie przesuwa palcami po białym, ręcznie wyszywanym obrusie otulającym blat jego stołu.
Lubił ten dom. Kochał kuchnię, z drewnianą podłogą i rustykalnymi szafkami wypełniającymi jedną ścianę, z dębowa skrzynia, którą ryzykując skręcenie karku stargał ze strychu i odnowił w przerwach między rozmowami z Gośką. Pomieszczenie było ciepłe i przytulne, chociaż widać było brak damskiej ręki – talerze i garnki, chociaż umyte, wciąż dostojnie spoczywały na suszarce, ścierka poniewierała się po podłodze, a kwiaty na oknie pamiętały lepsze czasy.
Kot przewędrował środkiem stołu i miękko przeskoczył na parapet. Doniczka z podeschniętą paprotką nawet nie drgnęła, zafalowało kilka gałązek. Kot prychnął.
Dziewczyna rozglądała się z zainteresowaniem.
- Siadaj. – Uśmiechnął się lekko. – A ja zrobię nam kolacje.
Zerknęła na niego spode łba, spod płowych włosów, burymi oczami, jakby nie do końca ufała z męskie zdolności kulinarne, ale posłusznie zrobiła, co chciał.
Na patelni grillowej przygotował polędwiczki z kurczaka, do tego zasmażany ryż z warzywami, ona w międzyczasie pokroiła pomidory, mozarellę i dorzuciła bazylię. Oliwa. Odrobina soli. Nie chciała herbaty, więc otworzył wino.
Przy drugim kieliszku przyłapał się na tym, że uśmiecha się, patrząc jak Kathedra… Gośka… Patrząc, jak Gośka dotyka ustami szkła. Przy czwartym, zaraz po tym, jak oblizała wargi z czerwonego wina, wyjął jej z dłoni kieliszek i posadził na stole. Klamra spinająca letnie włosy z jesiennymi iskrami poleciała w kąt, później reszta jej ubrań i jego ciuchów.
Dobrze, że w kuchni było ciepło, chociaż nie miała szansy zmarznąć w jego ramionach.
Została na noc, chociaż rzeczy z bagażnika przyniósł dopiero rano, po tym, jak obudził się w pościeli pachnącej cytryną, piwonią, zielonymi liśćmi i konwaliami. I nią. Jej latem i przekorą. Z kolejnymi rysami na jego barkach, a gdzieś u podstawy szyi wyraźnym śladem zębów.
Wyjechała wieczorem, chociaż prosił, żeby jeszcze została. Był weekend. Sobota dopiero. Mogła zostać.
Prosił.
Zamiast zapleść palce w zbożowe włosy, przycisnąć ją do ściany tak, żeby jęknęła z bólu i zabrać do kuchni. Albo między czekoladowe ściany. Miedzy miękkie, czarne futro kota, który przybłąkał się dwa dni temu, a ciepło-zimne mury sypialni.
- Nie powinnam – powiedziała, gdy zachmurzony niczym listopadowe niebo patrzył, jak wsiadała do Audi za dziewięćdziesiąt tysięcy.
Odnalazł dwuletnią paczkę papierosów i zapałki, usiadł na schodach, zapalił, z niepokojem obserwując rdzawo-brązowy liść na kamieniu i żółknącą trawę. I z niepokojem zrozumiał, że Kathedra coś w nim zniszczyła.
I że tęsknił za latem.
Konsekwencje.
1
Ostatnio zmieniony pn 18 lis 2013, 21:19 przez ravva, łącznie zmieniany 3 razy.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.