Dam też.
... żartowałem, damy są.
Starałem się opamiętać z rozszalałą metaforyką, ale wcale nie jestem pewny, czy to na dobre wychodzi.
***
WWWTo nie jest tak, że nie miałem gdzie mieszkać. Wręcz przeciwnie. W Krakowie, na ulicy Felicjanek, miałem wielkie, wyremontowane, pięknie umeblowane mieszkanie. Gdy chciałem, wyglądało jak rajski apartament. Pachniało pomarańczą, lśniło czystością i wzruszająco ogrzewało serce cichym, spokojnym ciepłem krakowskiego centrum. Gdy jeszcze miałem na to siły, mieszkanie to podbijało dusze wszystkich odwiedzających, sprawiając, że chcieli tam wracać i wracać… Dawniej, w wąskim kręgu przyjaciół, zyskało sobie wdzięczny, homerycki epitet: „Piękna Felicja”.
WWW- Ej, ludzie, chodźmy do Pięknej Felicji – wołali znajomi, a ci, którzy jeszcze nie mieli szczęścia tam bywać, dziwili się:
WWW- Piękna Felicja? To jakiś klub?
WWW- Zobaczysz – uśmiechano się w odpowiedzi, drażniąc ciekawość obietnicą czegoś wyjątkowego.
WWWMało tego. W Zwierzynie, pod Zieloną Górą, czekał na mnie dom. Wielki, piętrowy dom, schowany między sosnowym lasem a kolorową szachownicą pól uprawnych, malowany błękitną farbą, okryty misterną mozaiką dachówek i cieniem liści prastarego klonu, tak wysokiego, że moją największą dziecinną ambicją stało się wdrapanie na jego szczyt. Kraj lat dziecinnych. Wykładane alabastrem ścieżki między rabatami dalii i krokusów, nieskończone korytarze, na końcu których zawsze krył się jakiś znajomy pokój, wielkie, okute tandetnymi zdobieniami drzwi wejściowe; salon, wielki i przeszklony, gdzie w księżycowe noce światło pieściło obicia foteli na tyle intensywnie, że dało się przy nim czytać…
WWWTak, miałem gdzie żyć. Rodzicom, jak to się mówi, poszczęściło się w życiu i na warunki mieszkaniowe nie mogłem narzekać. W porównaniu ze znajomymi z roku, gnieżdżącymi się w dwunastoosobowych kołchozach, tylko dlatego, że wynajem kosztował kilkaset złotych mniej, obracałem się wręcz w mieszkaniowym raju. Mieszkaniowy raj: feeria świetlistych kręgów kluczy, w biel spowite chóry czynszowników i pośredników, sąsiedzi, nie na wiertarkach, a na lirach grający ku mojej wiekuistej uciesze…
WWWDo Zwierzyna zjeżdżaliśmy się dwa razy w roku: na gwiazdkę i na Wielkanoc. Cała nasza rodzina w jednym miejscu. Było to huczne wydarzenie, radosne i szczęśliwe. Wszyscy byli skłonni do poświęceń. Ojciec ograniczał liczbę nadgodzin do kilkunastu dziennie, zamykając się w swoim gabinecie tylko do godziny osiemnastej. Matka z przyzwoitości co prawda przyznawała się, że jest pijana, ale podkreślała, że ten makowiec „ma tak wyglądać”, bo ona gotuje awangardowo. Mój młodszy brat z całym sercem użyczał nam swojej obecności przy wigilijnym stole. Przez resztę czasu znikał gdzieś, by pisać kiepskie wiersze. Siostra bardzo dobrze udawała, że wcale nie bierze. Babcia snuła się po domu i uśmiechała do wszystkich, a najwięcej do dziadka. Nawet dziadek, stary komunista, był tak uprzejmy, że umarł czternaście lat wcześniej.
WWWW takiej właśnie atmosferze czytałem kiedyś, zupełnym przypadkiem, Wspomnienia z domu umarłych Dostojewskiego. Gdy siedziałem przy stole, obserwując, jak chwiejąca się matka usiłuje nalać mi kompotu, jak ojciec nerwowo zerka na ekran telefonu, jak brat ze szczeniacką impertynencją liczy na palcach sylaby, a siostra wgapia się tępo w swój talerz, czułem szczególną więź z Aleksandrem Piotrowiczem. On również był ostatnim normalnym wśród watahy ludzi, których zniszczyło życie. Gdy czytałem jego opisy katorgi, przeraźliwej samotności, której był poddany, atmosfery ciągłej nienawiści, którą przesiąknięte było powietrze w jego baraku, tam, w carskiej Rosji, dwieście lat wcześniej – czułem na plecach zimny, przenikliwy dreszcz. Rozpoznawałem w tych przeżyciach swoje własne. Biorąc pod uwagę okoliczności, było to wyjątkowo gorzkim doświadczeniem.
WWWOczywiście, każdy z nas zdawał sobie doskonale sprawę, że coś tu jest nie tak, że nie tak powinna wyglądać wigilijna kolacja, że inaczej funkcjonuje rodzina. Ale tylko mnie, jak mi się dzisiaj zdaje, kiedykolwiek to obchodziło. Tylko czasami, najczęściej na Wielkanoc, matka podczas posiłku wybuchała płaczem i zaczynała nas przepraszać. Rozmazywała sobie makijaż, ukrywała twarz w dłoniach i łkała. A my na wyścigi zapewnialiśmy ją jedni przez drugich, że nic się nie dzieje, wszystko jest cudowne, to wspaniałe święta. I rozjeżdżaliśmy się, każdy najszybciej jak mógł, do swoich spraw. W Proszowicach zostawali tylko rodzice z babcią. I dziadek, którego podczas Wigilii pytała:
WWW- Rysiu, skarbie, może jeszcze tortu?
*
WWWCo roku wyjeżdżałem z tego „domu” w psychicznej ruinie, wyczerpany i rozgoryczony, chcąc już tylko zostać sam. I zostawałem sam. Po długiej podróży pociągiem i krótszej, tramwajem, wchodziłem do domu, aby odpocząć.Puste mieszkanie po dłuższej nieobecności robi upiorne wrażenie. Tylko pożółkłe od dymu firany poruszały się w zatęchłym, gęstym powietrzu, a i one falowały wskutek gwałtownego otwarcia ciężkich drzwi. W pustych, smutnych pomieszczeniach rozlegał się tylko mój głos:
WWW- Cześć, Felicjo.
WWWAle ona nie odpowiadała. I nic dziwnego. Nie była damą mojego serca, była dziwką. Szafka, do której wkładałem buty, nie należała do mnie, tak samo jak rozświetlony pieszczotą palca pokój, ani stojące w nim meble, ani drzwi, prowadzące do kuchni. To wszystko należało do właściciela kamienicy, a ja miałem pełną, ciągłą świadomość, że Piękna Felicja tylko ze mną sypia, że za kilka lat – może nawet miesięcy - wyprowadzę się gdzie indziej. Po mnie – przyjdzie kolejny student dziennikarstwa, medycyny, biznesmen, rodzina z dzieckiem, albo ktokolwiek inny, kto gotów jest za towarzystwo tej damy płacić niebagatelne dwa tysiące złotych miesięcznie. Atmosfera przejściowości paliła mnie nieustannie, gdy siedziałem na ciężkim, wygodnym fotelu i ćmiłem papierosa, wsłuchany w pustą przestrzeń sześćdziesięciu metrów kwadratowych.
WWWCo gorsza, po pięknych, pionierskich czasach pierwszego roku, Felicja porządnie zbrzydła. Coraz mniej przebywałem w mieszkaniu, a co za tym idzie, coraz mniej czasu poświęcałem na sprzątanie. Po pewnym czasie przestałem się też zastanawiać, ilu i jakich ludzi do niego zapraszam, a w dodatku zacząłem pić. Po dwóch latach efekt był dość opłakany. Rozbita szafka, do dziś nie naprawiona, wieczny smród papierosów w powietrzu, porozrzucane po wszystkich pomieszczeniach i wytaczające się nagle spod foteli butelki po piwie. Małe, brązowe przy brzegach dziurki, wypalone w wykładzinach, zalepiona taśmą klejącą szybka w meblościance, uszkodzone drzwi do łazienki, przepełniony kosz na śmieci, spalona żarówka w korytarzu… Z kaucją pożegnałem się już dawno, więc nie zwracałem uwagi na kolejne symptomy rozkładu.
WWWOd czasu do czasu, gdy miałem zamiar kogoś zaprosić, albo po prostu gdy wyprodukowany przeze mnie syf przekraczał cywilizowane normy, mobilizowałem się i pół dnia spędzałem na sprzątaniu. Spod zwałów śmieci i dziesiątek butelek wyłaniała się jeszcze wcale ładna panienka. Od dawna jednak nie udawało mi się utrzymać jej w schludnym stanie dłużej, niż tydzień, może dwa.
WWWBrud, alkohol, przejściowość i pustka. Dom umarłych numer dwa. Nic dziwnego, że szybko odechciewało mi się samotności. W końcu byłem bezdomny.
WWWGarnąłem do ludzi. Najbliższe definicji domu było dla mnie krakowskie Stare Miasto – tam, na deptanych tysiącem butów alejkach i uliczkach, żyłem. Tam miałem znajomych, którzy się mną przejmowali, ludzi, którzy mnie lubili i których interesowało, co mam do powiedzenia. Tam, w klubach i kawiarniach, w cudzych mieszkaniach, na imprezach, znajdowałem namiastkę tego, czego nie znajdowałem w żadnym z moich prywatnych, umarłych domów. Bardzo dbałem o to, żeby otaczać się garstką przyjaciół, dobraną paczką ludzi, na których mogłem liczyć i którzy mogli liczyć na mnie. Jednocześnie, starałem się nie ograniczać do kilkunastu znajomości, ale też drążyć nowe środowiska. Czasem myślę sobie, że moim celem było poznać wszystkich ludzi w Krakowie. Ale na dłuższą metę to nic nie dawało.
WWWNikt nie lubi rozmawiać o cudzych problemach, więc do nikogo się nie zwracałem. Przeciwnie, sam wysłuchiwałem nieskończonych żali i pocieszałem wszystkich wkoło, jak mogłem. Panicznie bałem się utraty kontaktu z ludźmi, tego, że będę dzień w dzień wracał trzeźwy do pustego mieszkania, aby gapić się w ścianę i zastanawiać nad swoim życiem. Na szczęście, raczej mi to nie groziło. Wszyscy mnie lubili. A ja – byłem bezdomny.
WWWCzułem doskonale, że jeśli niedługo nie znajdę kogoś, kto mnie wysłucha, oszaleję. Wydawało mi się, że podstawą rodziny była żona, więc nie odrzucałem żadnych zalotów. Moje łóżko gościło niejedną piękną dziewczynę, którą udało mi się skusić lepem swady, oczytania i elegancji, jeśli akurat mieszkanie było posprzątane. Ale nawet gdy na mojej piersi, wyczerpana, na wpół zasypiająca, leżała współczująca bogini, jakaś wahająca się Nike, o sercu tak dobrym, że gotowym uleczyć mnie bez zastanowienia, nie powiedziałem nigdy: „jestem bezdomny”. Szeptałem jej tylko do ucha, gładząc piegowate ramię lub delikatny policzek:
WWW- Opowiedz mi o sobie.
WWWA one opowiadały lub nie. Zdarzały się historie smutne, zdarzały się radosne. Bywały całkiem wzruszające, a czasami obrzydliwie trywialne; niektóre nawet podobne do mojej. Ale nigdy nie wyszeptałem: „jestem sam”. Zwłaszcza, że to nie do końca było prawdą.
WWWMiałem bowiem przyjaciółkę, imieniem Julia. Była to jedyna, ostatnia istota na świecie, która gotowa była mnie wysłuchać, a ja kochałem ją radośnie, najsilniejszą, to znaczy platoniczną miłością. Nigdy nie myślałem o niej jako o kobiecie, raczej jako o aniele, który gdzieś tam, daleko, jest, istnieje i pilnuje mnie samym tym, że również o mnie myśli.
WWWMieszkała dosyć daleko – w Łodzi. W efekcie widywaliśmy się może kilka razy na rok. Najczęściej, gdy było mi wyjątkowo źle, tak źle, że nie mogłem już tego wytrzymać – po prostu wsiadałem w pociąg, często kompletnie pijany; i jechałem do niej, mogąc być pewnym, że zastanę ją w domu, czekającą, aż w końcu się zjawię. I tak było. Zawsze czekała na mnie. Zawsze była gotowa iść gdzieś na jakąś szaloną imprezę, o trzeciej nad ranem chodzić po Bałutach, albo spakować się w dziesięć minut i jechać gdziekolwiek, choćby i do Paryża.
WWWBył tylko jeden problem. Na samą myśl, że mógłbym sprawić jej przykrość, wstrząsał mną gwałtowny spazm przerażenia. Kochałem ją tak bardzo i tak serdecznie, że nigdy nie udało mi się jej wyżalić. Szeptałem tylko:
WWW- Opowiedz mi o sobie.