Bezdomny

1
Wulgaryzmów brak.

Dam też.

... żartowałem, damy są.

Starałem się opamiętać z rozszalałą metaforyką, ale wcale nie jestem pewny, czy to na dobre wychodzi.
***

WWWTo nie jest tak, że nie miałem gdzie mieszkać. Wręcz przeciwnie. W Krakowie, na ulicy Felicjanek, miałem wielkie, wyremontowane, pięknie umeblowane mieszkanie. Gdy chciałem, wyglądało jak rajski apartament. Pachniało pomarańczą, lśniło czystością i wzruszająco ogrzewało serce cichym, spokojnym ciepłem krakowskiego centrum. Gdy jeszcze miałem na to siły, mieszkanie to podbijało dusze wszystkich odwiedzających, sprawiając, że chcieli tam wracać i wracać… Dawniej, w wąskim kręgu przyjaciół, zyskało sobie wdzięczny, homerycki epitet: „Piękna Felicja”.
WWW- Ej, ludzie, chodźmy do Pięknej Felicji – wołali znajomi, a ci, którzy jeszcze nie mieli szczęścia tam bywać, dziwili się:
WWW- Piękna Felicja? To jakiś klub?
WWW- Zobaczysz – uśmiechano się w odpowiedzi, drażniąc ciekawość obietnicą czegoś wyjątkowego.
WWWMało tego. W Zwierzynie, pod Zieloną Górą, czekał na mnie dom. Wielki, piętrowy dom, schowany między sosnowym lasem a kolorową szachownicą pól uprawnych, malowany błękitną farbą, okryty misterną mozaiką dachówek i cieniem liści prastarego klonu, tak wysokiego, że moją największą dziecinną ambicją stało się wdrapanie na jego szczyt. Kraj lat dziecinnych. Wykładane alabastrem ścieżki między rabatami dalii i krokusów, nieskończone korytarze, na końcu których zawsze krył się jakiś znajomy pokój, wielkie, okute tandetnymi zdobieniami drzwi wejściowe; salon, wielki i przeszklony, gdzie w księżycowe noce światło pieściło obicia foteli na tyle intensywnie, że dało się przy nim czytać…
WWWTak, miałem gdzie żyć. Rodzicom, jak to się mówi, poszczęściło się w życiu i na warunki mieszkaniowe nie mogłem narzekać. W porównaniu ze znajomymi z roku, gnieżdżącymi się w dwunastoosobowych kołchozach, tylko dlatego, że wynajem kosztował kilkaset złotych mniej, obracałem się wręcz w mieszkaniowym raju. Mieszkaniowy raj: feeria świetlistych kręgów kluczy, w biel spowite chóry czynszowników i pośredników, sąsiedzi, nie na wiertarkach, a na lirach grający ku mojej wiekuistej uciesze…
WWWDo Zwierzyna zjeżdżaliśmy się dwa razy w roku: na gwiazdkę i na Wielkanoc. Cała nasza rodzina w jednym miejscu. Było to huczne wydarzenie, radosne i szczęśliwe. Wszyscy byli skłonni do poświęceń. Ojciec ograniczał liczbę nadgodzin do kilkunastu dziennie, zamykając się w swoim gabinecie tylko do godziny osiemnastej. Matka z przyzwoitości co prawda przyznawała się, że jest pijana, ale podkreślała, że ten makowiec „ma tak wyglądać”, bo ona gotuje awangardowo. Mój młodszy brat z całym sercem użyczał nam swojej obecności przy wigilijnym stole. Przez resztę czasu znikał gdzieś, by pisać kiepskie wiersze. Siostra bardzo dobrze udawała, że wcale nie bierze. Babcia snuła się po domu i uśmiechała do wszystkich, a najwięcej do dziadka. Nawet dziadek, stary komunista, był tak uprzejmy, że umarł czternaście lat wcześniej.
WWWW takiej właśnie atmosferze czytałem kiedyś, zupełnym przypadkiem, Wspomnienia z domu umarłych Dostojewskiego. Gdy siedziałem przy stole, obserwując, jak chwiejąca się matka usiłuje nalać mi kompotu, jak ojciec nerwowo zerka na ekran telefonu, jak brat ze szczeniacką impertynencją liczy na palcach sylaby, a siostra wgapia się tępo w swój talerz, czułem szczególną więź z Aleksandrem Piotrowiczem. On również był ostatnim normalnym wśród watahy ludzi, których zniszczyło życie. Gdy czytałem jego opisy katorgi, przeraźliwej samotności, której był poddany, atmosfery ciągłej nienawiści, którą przesiąknięte było powietrze w jego baraku, tam, w carskiej Rosji, dwieście lat wcześniej – czułem na plecach zimny, przenikliwy dreszcz. Rozpoznawałem w tych przeżyciach swoje własne. Biorąc pod uwagę okoliczności, było to wyjątkowo gorzkim doświadczeniem.
WWWOczywiście, każdy z nas zdawał sobie doskonale sprawę, że coś tu jest nie tak, że nie tak powinna wyglądać wigilijna kolacja, że inaczej funkcjonuje rodzina. Ale tylko mnie, jak mi się dzisiaj zdaje, kiedykolwiek to obchodziło. Tylko czasami, najczęściej na Wielkanoc, matka podczas posiłku wybuchała płaczem i zaczynała nas przepraszać. Rozmazywała sobie makijaż, ukrywała twarz w dłoniach i łkała. A my na wyścigi zapewnialiśmy ją jedni przez drugich, że nic się nie dzieje, wszystko jest cudowne, to wspaniałe święta. I rozjeżdżaliśmy się, każdy najszybciej jak mógł, do swoich spraw. W Proszowicach zostawali tylko rodzice z babcią. I dziadek, którego podczas Wigilii pytała:
WWW- Rysiu, skarbie, może jeszcze tortu?
*
WWWCo roku wyjeżdżałem z tego „domu” w psychicznej ruinie, wyczerpany i rozgoryczony, chcąc już tylko zostać sam. I zostawałem sam. Po długiej podróży pociągiem i krótszej, tramwajem, wchodziłem do domu, aby odpocząć.
Puste mieszkanie po dłuższej nieobecności robi upiorne wrażenie. Tylko pożółkłe od dymu firany poruszały się w zatęchłym, gęstym powietrzu, a i one falowały wskutek gwałtownego otwarcia ciężkich drzwi. W pustych, smutnych pomieszczeniach rozlegał się tylko mój głos:
WWW- Cześć, Felicjo.
WWWAle ona nie odpowiadała. I nic dziwnego. Nie była damą mojego serca, była dziwką. Szafka, do której wkładałem buty, nie należała do mnie, tak samo jak rozświetlony pieszczotą palca pokój, ani stojące w nim meble, ani drzwi, prowadzące do kuchni. To wszystko należało do właściciela kamienicy, a ja miałem pełną, ciągłą świadomość, że Piękna Felicja tylko ze mną sypia, że za kilka lat – może nawet miesięcy - wyprowadzę się gdzie indziej. Po mnie – przyjdzie kolejny student dziennikarstwa, medycyny, biznesmen, rodzina z dzieckiem, albo ktokolwiek inny, kto gotów jest za towarzystwo tej damy płacić niebagatelne dwa tysiące złotych miesięcznie. Atmosfera przejściowości paliła mnie nieustannie, gdy siedziałem na ciężkim, wygodnym fotelu i ćmiłem papierosa, wsłuchany w pustą przestrzeń sześćdziesięciu metrów kwadratowych.
WWWCo gorsza, po pięknych, pionierskich czasach pierwszego roku, Felicja porządnie zbrzydła. Coraz mniej przebywałem w mieszkaniu, a co za tym idzie, coraz mniej czasu poświęcałem na sprzątanie. Po pewnym czasie przestałem się też zastanawiać, ilu i jakich ludzi do niego zapraszam, a w dodatku zacząłem pić. Po dwóch latach efekt był dość opłakany. Rozbita szafka, do dziś nie naprawiona, wieczny smród papierosów w powietrzu, porozrzucane po wszystkich pomieszczeniach i wytaczające się nagle spod foteli butelki po piwie. Małe, brązowe przy brzegach dziurki, wypalone w wykładzinach, zalepiona taśmą klejącą szybka w meblościance, uszkodzone drzwi do łazienki, przepełniony kosz na śmieci, spalona żarówka w korytarzu… Z kaucją pożegnałem się już dawno, więc nie zwracałem uwagi na kolejne symptomy rozkładu.
WWWOd czasu do czasu, gdy miałem zamiar kogoś zaprosić, albo po prostu gdy wyprodukowany przeze mnie syf przekraczał cywilizowane normy, mobilizowałem się i pół dnia spędzałem na sprzątaniu. Spod zwałów śmieci i dziesiątek butelek wyłaniała się jeszcze wcale ładna panienka. Od dawna jednak nie udawało mi się utrzymać jej w schludnym stanie dłużej, niż tydzień, może dwa.
WWWBrud, alkohol, przejściowość i pustka. Dom umarłych numer dwa. Nic dziwnego, że szybko odechciewało mi się samotności. W końcu byłem bezdomny.
WWWGarnąłem do ludzi. Najbliższe definicji domu było dla mnie krakowskie Stare Miasto – tam, na deptanych tysiącem butów alejkach i uliczkach, żyłem. Tam miałem znajomych, którzy się mną przejmowali, ludzi, którzy mnie lubili i których interesowało, co mam do powiedzenia. Tam, w klubach i kawiarniach, w cudzych mieszkaniach, na imprezach, znajdowałem namiastkę tego, czego nie znajdowałem w żadnym z moich prywatnych, umarłych domów. Bardzo dbałem o to, żeby otaczać się garstką przyjaciół, dobraną paczką ludzi, na których mogłem liczyć i którzy mogli liczyć na mnie. Jednocześnie, starałem się nie ograniczać do kilkunastu znajomości, ale też drążyć nowe środowiska. Czasem myślę sobie, że moim celem było poznać wszystkich ludzi w Krakowie. Ale na dłuższą metę to nic nie dawało.
WWWNikt nie lubi rozmawiać o cudzych problemach, więc do nikogo się nie zwracałem. Przeciwnie, sam wysłuchiwałem nieskończonych żali i pocieszałem wszystkich wkoło, jak mogłem. Panicznie bałem się utraty kontaktu z ludźmi, tego, że będę dzień w dzień wracał trzeźwy do pustego mieszkania, aby gapić się w ścianę i zastanawiać nad swoim życiem. Na szczęście, raczej mi to nie groziło. Wszyscy mnie lubili. A ja – byłem bezdomny.
WWWCzułem doskonale, że jeśli niedługo nie znajdę kogoś, kto mnie wysłucha, oszaleję. Wydawało mi się, że podstawą rodziny była żona, więc nie odrzucałem żadnych zalotów. Moje łóżko gościło niejedną piękną dziewczynę, którą udało mi się skusić lepem swady, oczytania i elegancji, jeśli akurat mieszkanie było posprzątane. Ale nawet gdy na mojej piersi, wyczerpana, na wpół zasypiająca, leżała współczująca bogini, jakaś wahająca się Nike, o sercu tak dobrym, że gotowym uleczyć mnie bez zastanowienia, nie powiedziałem nigdy: „jestem bezdomny”. Szeptałem jej tylko do ucha, gładząc piegowate ramię lub delikatny policzek:
WWW- Opowiedz mi o sobie.
WWWA one opowiadały lub nie. Zdarzały się historie smutne, zdarzały się radosne. Bywały całkiem wzruszające, a czasami obrzydliwie trywialne; niektóre nawet podobne do mojej. Ale nigdy nie wyszeptałem: „jestem sam”. Zwłaszcza, że to nie do końca było prawdą.
WWWMiałem bowiem przyjaciółkę, imieniem Julia. Była to jedyna, ostatnia istota na świecie, która gotowa była mnie wysłuchać, a ja kochałem ją radośnie, najsilniejszą, to znaczy platoniczną miłością. Nigdy nie myślałem o niej jako o kobiecie, raczej jako o aniele, który gdzieś tam, daleko, jest, istnieje i pilnuje mnie samym tym, że również o mnie myśli.
WWWMieszkała dosyć daleko – w Łodzi. W efekcie widywaliśmy się może kilka razy na rok. Najczęściej, gdy było mi wyjątkowo źle, tak źle, że nie mogłem już tego wytrzymać – po prostu wsiadałem w pociąg, często kompletnie pijany; i jechałem do niej, mogąc być pewnym, że zastanę ją w domu, czekającą, aż w końcu się zjawię. I tak było. Zawsze czekała na mnie. Zawsze była gotowa iść gdzieś na jakąś szaloną imprezę, o trzeciej nad ranem chodzić po Bałutach, albo spakować się w dziesięć minut i jechać gdziekolwiek, choćby i do Paryża.
WWWBył tylko jeden problem. Na samą myśl, że mógłbym sprawić jej przykrość, wstrząsał mną gwałtowny spazm przerażenia. Kochałem ją tak bardzo i tak serdecznie, że nigdy nie udało mi się jej wyżalić. Szeptałem tylko:
WWW- Opowiedz mi o sobie.
Ostatnio zmieniony pn 25 lut 2013, 22:28 przez Sepryot, łącznie zmieniany 4 razy.
1 | 2 | 3 | 4 | O poezji

2
że moją największą dziecinną ambicją stało się wdrapanie na jego szczyt. Kraj lat dziecinnych.
O ile dobrze zrozumiałem, to spędził tam młodość i wtedy, chciał się wspiąć na drzewo. Jeśli tak, to ambicja będzie "dziecięca".
nieskończone korytarze, na końcu których
Ciekawe połączenie ;)
Do Zwierzyna zjeżdżaliśmy się dwa razy w roku: na gwiazdkę
Gwiazdka dużą literą jako nazwa okresu w roku. http://obcyjezykpolski.strefa.pl/?md=archive&id=409
Było to huczne wydarzenie, radosne i szczęśliwe
Były/wydarzenia - zjeżdżali przecież dwa razy.
Ojciec ograniczał liczbę nadgodzin do kilkunastu dziennie
Skoro same nadgodziny ograniczył do kilkunastu to ile pracował normalnie?
Żebym został zrozumiany: w nadgodziny nie wlicza się normalny czas pracy(przykładowo osiem godzin) - jeśli ojciec ograniczał nadgodziny do kilkunastu, t normalnie pracowałby 24/7.
Nawet dziadek, stary komunista, był tak uprzejmy, że umarł czternaście lat wcześniej.
Wcześniej od czego?
Wspomnienia z domu umarłych Dostojewskiego
Warto byłoby jakoś wyróżnić tytuł w tekście.
W Proszowicach zostawali tylko rodzice z babcią
Skąd się nagle wzięła ta nazwa? Wcześniej było Zwierzno.
Po pewnym czasie przestałem się też zastanawiać, ilu i jakich ludzi do niego zapraszam(...)Od czasu do czasu, gdy miałem zamiar kogoś zaprosić
Jak dla mnie w drugim fragmencie trzeba by napomknąć, że nie byłby to "zwyczajny" gość.
że będę dzień w dzień wracał trzeźwy do pustego mieszkania
Taka wizja może faktycznie przerazić.
Była to jedyna, ostatnia istota na świecie
Skoro ostatnia to też jedyna.

Tekst naprawdę bardzo dobrze napisany. Czytało się go płynnie i przyjemnie - zatrzymałem się dłużej tylko przy dziadku, bo nie mogłem wymyślić o co dokładnie Ci chodziło.
Jest jednak jedno "ale". Gdyby było to dłuższe, to czytelnik zmęczyłby się i nie chciał czytać dalej. Atakujesz z wielu stron na raz i przedstawiasz "swój świat" w trochę przesycony sposób.
Chciałbym zobaczyć co się dzieje, gdy w Twojej twórczości pojawia się jakaś wartka akcja i nie ma czasu na zbyt duże odbieganie od tematu.
Tekstu gratuluję i pozdrawiam :)

3
Ciekawe połączenie
O Boże, świetny babol. :D Dzięki.
zaqr pisze:Skąd się nagle wzięła ta nazwa? Wcześniej było Zwierzno.
Ach. Pisałem to bez internetu; "Proszowice" to u mnie synonim zapizdówka o którym nikt nie słyszał i zapomniałem zmienić w tym jednym miejscu. :P
zaqr pisze:Taka wizja może faktycznie przerazić.
Odpowiem, jeśli wolno, cytatem z tekstu:
a w dodatku zacząłem pić.
Dzięki za miłe słowa, zwłaszcza, że byłem bardzo o niego niepewny ^^
1 | 2 | 3 | 4 | O poezji

4
Co gorsza, po pięknych, pionierskich czasach pierwszego roku
po dłuższej nieobecności robi upiorne wrażenie
Gdy chciałem, wyglądało jak rajski apartament. Pachniało pomarańczą, lśniło czystością i wzruszająco ogrzewało serce cichym, spokojnym ciepłem krakowskiego centrum.

cieniem liści prastarego klonu
gnieżdżącymi się w dwunastoosobowych kołchozach
[1]
a na lirachgrający ku mojej wiekuistej uciesze…
Zaczynając od słabej strony tekstu. I chyba jedynej, ale konsekwencje wnikają niestety dosyć głęboko. Przymiotniki są przestarzałe. To jest tak, że przymiotniki w dużej mierze decydują o tym jaki jest styl. Za dużo XIX wieku czytasz. Stąd jakiś dziwny monumentalny (hehe, właśnie o takich przymiotnikach mówię), katedralny styl.
(na brązowo zaznaczone epitety z XIX wieku, pogrubieniem przymiotniki które już dawno zużyto)

([1] tutaj akurat wiem, że było kontrastowanie, co nie zmienia faktu, że taki styl to jak narzygać, na imprezie gdzie leci aphex twin, na własny telefon serem brie i powiedzieć- och, eksuzemła, pardon, chyba popełniłem niewybaczalne faux paux [zamiast- o kurdę, ale wtopa, sorry])


Poza tym, jeden z najlepszych tekstów WM. Jasno przedstawiona obyczajowość, bardzo dobrze, naprawdę dobrze. Jest to też fajne, wsobne, ale bez żenującego "pokazywania flaków" jak w filmach Krauzego.

Podsumowując najlepsza czwórka autorów (nie każcie mi pisać moim zdaniem, albo IMHO (LOL), bo wiadomo, że moim).

1. Gość od kombinatu.
i na równym poziomie: sepiroth, barneym, horibe, jak się totalnie poprawi z tym pretensjonalnym lekko stylem- kanadyjczyk.

!Przybicie piątki!

5
Dziękuję. ^^

Odnośnie XIX wieku, ciekawi mnie bardzo to, że pod moimi poprzednimi tekstami, inni użytkownicy traktowali to jako... zaletę. :P I sam nie wiem, która wersja do mnie bardziej przemawia.
1 | 2 | 3 | 4 | O poezji

6
Seprioth pisze:To nie jest tak, że nie miałem gdzie mieszkać.
Pierwsze zdanie i od razu zamieszanie w czasie.
Seprioth pisze:Gdy chciałem, wyglądało jak rajski apartament.
Gdy chciałem jest za krótkie. Przydałoby się rozwinięcie. Samo porównanie też niezbyt sugestywne, bo w sumie nie wiadomo, jak wygląda rajski apartament. W ogóle raj i apartamenty nie bardzo do siebie pasują, bo raj to ogród, a apartamenty - ludzkie osiedle.
Seprioth pisze:wzruszająco ogrzewało serce cichym, spokojnym ciepłem krakowskiego centrum.
Wzruszająco ogrzewać? Karkołomne. Spokojne centrum - brzmi jak oksymoron, bo centrum miasta to raczej zgiełk i pulsowanie życia. Spokój to wiesz, wieś, sielanka, Kochanowski... ;)
Seprioth pisze:Gdy jeszcze miałem na to siły, mieszkanie to podbijało dusze wszystkich odwiedzających, sprawiając, że chcieli tam wracać i wracać…
Gdy bohater miał siły, to mieszkanie podbijało. On miał siły, ale podmiotem działającym było mieszkanie, nie on. Coś w tej konstrukcji nie gra. Jeżeli on miał siły, to coś robił. I w wyniku tych jego czynności, mieszkanie działało jakoś tam na odwiedzających. Przy czym podbijanie nie bardzo pasuje do mieszkania. Pomyślałabym jeszcze nad odpowiednim czasownikiem.
Seprioth pisze:zyskało sobie wdzięczny, homerycki epitet: „Piękna Felicja”.

Mieszkanie zyskało sobie epitet? No nie wiem...
Seprioth pisze:schowany między sosnowym lasem a kolorową szachownicą pól uprawnych,
Pola to otwarta przestrzeń, więc wcale nie był schowany. Poza tym, coś tu nie gra z obrazowaniem. Jeżeli widzimy pola jako szachownicę, to patrzymy z dość daleka. A dom jest oglądany ze znacznie bliższej odległości - widać detale.
Seprioth pisze:malowany błękitną farbą, okryty misterną mozaiką dachówek i cieniem liści prastarego klonu, tak wysokiego, że moją największą dziecinną ambicją stało się wdrapanie na jego szczyt.
Pomalowany. Jak czas dokonany, to dokonany. W tym samym zdaniu przeskok do "dziecinnej ambicji" i czytelnik jest kompletnie zagubiony w czasoprzestrzeni. Skończyłabym tu na prastarym klonie, a ambicje przeniosła trochę dalej, kiedy już wiadomo, że odbywamy małą podróż sentymentalną.
Seprioth pisze:wielkie, okute tandetnymi zdobieniami drzwi wejściowe; salon, wielki i przeszklony,
Wiadomo.
Seprioth pisze:w księżycowe noce światło pieściło obicia foteli na tyle intensywnie, że dało się przy nim czytać…
Jaki jest związek pomiędzy "pieszczeniem obić foteli" przez światło (niechby i księżyca), a czytaniem przy tymże świetle?
Seprioth pisze:Tak, miałem gdzie żyć. Rodzicom, jak to się mówi, poszczęściło się w życiu
Wiadomo.
Seprioth pisze:obracałem się wręcz w mieszkaniowym raju.
Obracał się w raju? Co on - derwisz natchniony? ;) Obracać się można w kręgu (np. osób), ale w raju?
Seprioth pisze: radosne i szczęśliwe. Wszyscy byli skłonni do poświęceń.
Poświęcenie leży na ogół dość daleko od radości i szczęścia. Dobrze by było rozdzielić te dwa zdania jeszcze jednym albo przeciwnie - połączyć w jedno, np. ...szczęśliwe i radosne, a z tej radości wszyscy....
Seprioth pisze:ten makowiec „ma tak wyglądać”, bo ona gotuje awangardowo.
Makowce to się akurat piecze, nie gotuje. Zmień na bigos. ;)
Seprioth pisze:użyczał nam swojej obecności przy wigilijnym stole.
Niedobry czasownik. Może: zaszczycał nas swoją obecnością?

Seprioth pisze:Przez resztę czasu znikał gdzieś, by pisać kiepskie wiersze.
A gdyby dać tu zwyczajne potem?
Seprioth pisze:a najwięcej do dziadka. Nawet dziadek, stary komunista, był tak uprzejmy, że umarł czternaście lat wcześniej.
To znaczy, że do nieżywego dziadka się uśmiechała? Zgrabniej by wyszło połączenie tego w jednym zdaniu: ...do dziadka, który był tak uprzejmy, że... Tylko wtedy tracisz starego komunistę, bo nijak nie pasuje. Ale może warto komunizm dziadka poświęcić dla efektu, jaki robi w takim zdaniu babcia?
Seprioth pisze:przeraźliwej samotności, której był poddany, atmosfery ciągłej nienawiści,
Niepotrzebne wtrącenie.
Seprioth pisze:Tylko pożółkłe od dymu firany poruszały się w zatęchłym, gęstym powietrzu, a i one falowały wskutek gwałtownego otwarcia ciężkich drzwi.
Poruszały się, ale i one falowały. Dlaczego przeciwstawiasz poruszanie się falowaniu? To przecież też rodzaj ruchu...
Seprioth pisze:rozświetlony pieszczotą palca pokój,
Wciśnięcie pstryczka-elektryczka to już pieszczota? Nie przesadzasz?
Seprioth pisze:Atmosfera przejściowości paliła mnie nieustannie,
Znów dziwny dobór czasownika. Atmosfera paliła? To już lepiej wrócić zdanie wcześniej, do świadomości i niech ona pali. Bo atmosfera to przytłacza, co najwyżej. Albo coś by się mogło w atmosferze palić niczym meteor. Ale nie ona sama i nie kogoś.
Seprioth pisze:coraz mniej czasu poświęcałem na sprzątanie. Po pewnym czasie
Wiadomo.
Seprioth pisze:Garnąłem do ludzi.
Garnąłem się do ludzi.
Seprioth pisze:Wydawało mi się, że podstawą rodziny była żona,
...podstawą rodziny powinna być żona.
Seprioth pisze:udało mi się skusić lepem swady,
skusić na lep
pilnuje mnie samym tym, że również o mnie myśli.
...pilnuje mnie przez samo to, że...

Seprioth pisze:W efekcie widywaliśmy się może kilka razy na rok. Najczęściej, gdy było mi wyjątkowo źle, tak źle, że nie mogłem już tego wytrzymać – po prostu wsiadałem w pociąg, często kompletnie pijany; i jechałem do niej, mogąc być pewnym, że zastanę ją w domu, czekającą, aż w końcu się zjawię I tak było. Zawsze czekała na mnie.
Podkreślone bym wyrzuciła.

Seprioth, ogólna wskazówka: czasowniki. Pilnuj tych bydlaków, bo brykają strasznie. Sprawdzaj je na każdym kroku - czy występują we właściwym czasie, czy pasują do rzeczowników, czy wyrażają to, o co rzeczywiście Ci chodzi. Reszta to drobiazgi do standardowego czyszczenia.

Pozdrawiam
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

7
pieściło obicia foteli na tyle intensywnie, że dało się przy nim czytać…
Jedno z drugim niewiele ma wspólnego.
Nawet dziadek, stary komunista, był tak uprzejmy, że umarł czternaście lat wcześniej.
Nawet się uśmiałem,
Wspomnienia z domu umarłych
W cudzysłów.
był ostatnim normalnym wśród watahy ludzi, których zniszczyło życie
Eee tam, chyba nie.
chcąc już tylko zostać sam.
Nie wiem czemu, ale brzmi to tak źle, że aż pozwoliłem sobie zacytować.
Po długiej podróży pociągiem i krótszej, tramwajem, wchodziłem do domu, aby odpocząć.
Puste mieszkanie po dłuższej nieobecności robi upiorne wrażenie.
Od dawna jednak nie udawało mi się utrzymać jej w schludnym stanie
To już do metafory panienki nie pasuje.

Czytam Twoje teksty dla przyjemności, co i mnie się na forach literackich zdarza bardzo, bardzo rzadko. To opowiadanie jest jednak znacznie gorsze niż poprzednie. Przede wszystkim strasznie niedopracowane. I, czy ja wiem, chyba ten obraz rodziny trochę za bardzo w banał? Nie wiem.

Co do Twojego języka, myślę, że nie powinieneś z niego rezygnować. To jest trochę jak Twój podpis, a słowa podkreślone przez polishbritpopera to na szczęście nie archaizmy, po prostu język literacki, z którego spora część współczesnych zrezygnowała.
sąsiedzi, nie na wiertarkach, a na lirach grający ku mojej wiekuistej uciesze…
rozświetlony pieszczotą palca pokój,
Powiedziałbym, że raczej te metafory są problemem. Moim zdaniem to pretensjonalne, nawet jeśli trochę autoironiczne.

8
Kilka osób już tutaj zrobiło gruntowną rozbiórkę i jak tak czytam ich uwagi, to widzę, że w ten czy inny sposób bym się powtarzała. Nie będę więc robić łapanki, powiem tylko ogólnie.

Niewiele mi w tym tekście przeszkadzało. Naprawdę, czytało się go przyjemnie. Jedna rzecz, która czasami wytrącała mnie z rytmu to to, na co zwróciła uwagę chyba głównie Thana - niedopasowanie częste czasowników do reszty wypowiedzi. Niekiedy metafory trochę jak dla mnie zbyt dziwaczne.
Masz swój styl - ten język robi się już niebanalny i to mi się bardzo podobało. Narracja ma swój rytm.

Od strony emocjonalnej, przedstawionego problemu itd. to tekst zdecydowanie do mnie trafił. To są niby znane schematy, ale ładnie je ująłeś. Bardzo podobał mi się opis wigilii - nie rozwlekałeś go, ale dobrze oddałeś atmosferę. Te krótkie opisy każdego z członków rodziny według mnie oddają sedno problemu.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

9
Thana pisze: Spokojne centrum - brzmi jak oksymoron, bo centrum miasta to raczej zgiełk i pulsowanie życia.

Dawno nie byłaś w centrum Krakowa, prawda? ^^
1 | 2 | 3 | 4 | O poezji

10
Byłam dwa lata temu. Latem. Wszędzie przewalały się dzikie tłumy gadające wszystkimi językami świata. Ja bym tego spokojem nie nazwała... ;) Chociaż... dostrzegam w Krakowie taką... jakby dziurawość - jak w żółtym serze. Niby zgiełk i hałas, ale wystarczy, że zanurkujesz w boczną uliczkę i już jest zupełnie inaczej. Jak skok w tunel czasoprzestrzenny.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

11
Dobra rzecz. Fajnie, płynnie się czytało, aż szkoda, że skończyło się tak szybko.
Językowo dość sympatycznie, a te "przestarzałe przymiotniki" jak powyżej zauważono, dodają klimatu. Mnie pasowały.
Temat wart rozwinięcia. Te dwa domy, a żaden własny...nostalgicznie, smutno, ale interesująco.
Dr Szymon mówi: Ban to styl niebycia. Następny!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”