Śmierć Edwarda Browna 3/5

1
Poprzednie części opowiadania znajdują się pod poniższymi linkami:
część 1.
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=6889

część 2.
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=6933

Będę wdzięczny za przeczytanie i wszelkie uwagi.



                                                                              Śmierć Edwarda Browna (3/5)



      Facet, który wyglądał, jakby wyszedł z domu na zimowy spacer i który przedstawił mi się jako Robert Soth, był w rzeczywistości trupem, ale dowiedziałem się o tym dopiero następnego dnia.
      – To twój samochód? – wskazał na gruchota.
      Skinąłem głową.
      – Wsiadamy?
      – Kim u diabła jesteś?
      – Dzwoniłeś do mnie.
      – Chyba nie.
      – Numer był nieaktywny – kontynuował. – Ale tylko formalnie.
      Zmrużyłem oczy. Przypomniałem sobie numer telefonu nabazgrany przez Browna na żółtej karteczce samoprzylepnej. Faktycznie, dzwoniłem do niego w hotelu.
      – Mam znajomego w telekomunikacji. Dzwoni do mnie, gdy ktoś próbuję dobić się na ten numer. Wtedy sprawdzam.
      Otworzyłem usta w zdumieniu. Soth mówił spokojnie, wyraźnie i z coraz mniejszą chrypą. Zrobiło mi się zimno. Chciałem wpuścić go do samochodu i dowiedzieć się, co wie. Ale po wizycie w pubie wolałem być ostrożniejszy.
      – Niby dlaczego ty chcesz ze mną gadać, a on nie chciał? – Wskazałem wejście do pubu.
      – Fallon? – Zmrużył oczy. – Zwariowałeś, Frank?!
      Zrobił trzy kroki w moim kierunku. Poczułem się niepewnie. Na jego ramionach dostrzegłem sprzączki od plecaka, który musiał mieć z tyłu.
      – Skąd wiesz…?
      – Jak się nazywasz? Przecież to banalna sprawa.
      Milczeliśmy przez kilka sekund. Zadął wiatr. Rozejrzałem się dookoła. Byliśmy na tej ulicy absolutnie sami. Gdyby chciał czegoś ode mnie, wziąłby to – pomyślałem – Nie mógłbym mu przeszkodzić.
      – Więc jak robimy? – zapytał Soth. – Żegnamy się, czy wsiadamy do chevroleta caprice?
      Zawsze zbyt dobrze wykonywałem swoją robotę. Dlatego i tym razem ambicje wzięły górę. Chciałem poznać odpowiedzi na wszystkie pytania. Również na te, których nie znałem.
      – Wsiadaj – zdecydowałem.


      Przyjrzałem mu się z bliska – Robert Soth musiał mieć około czterdziestu lat, chociaż broda nieznacznie go postarzała i utrudniała jakąkolwiek orientację z większej odległości. Był całkiem zmarznięty.
      Wyjechaliśmy z ulicy, przy której znajdował się pub, gdy:
      – Co chcesz wiedzieć? – zapytał.
      Zmrużyłem oczy, patrząc na sunące po szybie wycieraczki. Było coraz więcej śniegu.
      – Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?
      Soth patrzył przed siebie. Siedzenie jako pasażer wyraźnie go krępowało. Może zazwyczaj prowadził.
      – Wiele można dowiedzieć się przez telefon. – stwierdził – Połączyłem informacje z rozmów z twoim szefem i z żoną. Nic prostszego.
      Dokładnie: nic prostszego. Okazywało się, że nikt nie dbał bardziej niż Powell i Amy o moją prywatność. Wkurzyłem się, ale jednocześnie odebrałem pozytywnie Roberta Sotha. Kimkolwiek był (miałem nadzieję dowiedzieć się tego niedługo), mówił prawdę. To dobrze rokowało naszej współpracy.
      – Jaki był związek między tobą a Brownem? – zapytałem.
      – Udzielałem mu informacji.
      – Na temat?
      Zastanawiałem się przez chwilę, ale nie nad odpowiedzią, lecz kwestią jej udzielenia.
      – Na temat Równego Russella. – przerwał. – Pozwolisz, Frank, że teraz ja o coś zapytam?
      Spojrzał na mnie wyczekująco. Skinąłem głową.
      – Czytałeś nową książkę Browna?
      – Jeszcze się nie ukazała.
      – Bez żartów. – rzucił spokojnie. – Jeśli chcesz moich informacji, lepiej odpowiedz.
      Dopiero w tym momencie na mnie zerknął. Posłałem mu krótkie spojrzenie. Tyle wystarczyło, bym zaczął traktować go poważnie.
      – Tak, przeczytałem książkę Browna.
      – Pamiętasz treść?
      – Dosyć dobrze.
      – Na to liczyłem. – powiedział – Ale niestety muszę poznać DOKŁADNE zdanie Edwarda Browna w pewnej delikatnej kwestii. Wiem, że pojawia się ono w tekście.
      – Skąd ta pewność?
      Spojrzał na mnie. Zawiesił wzrok. Po chwili zaczął opowiadać:
      – Od trzech miesięcy badam wszystko, co jest związane z Równym Russellem. Brown długo bazował na wycinkach prasowych, które porównywał z raportami policyjnymi. Ja poszerzyłem jego wiedzę.
      – Kiedy go spotkałeś?
      – To raczej on spotkał mnie. Dotarł do jednego z informatorów i wyciągnął numer telefonu. Zadzwonił. Sprawdziłem go i spotkałem się. – Soth opuścił wzrok. – Zaproponował mi układ: ja opowiem mu wszystko, co wiem o Równym Russellu, a on zdradzi mi informacje na temat Frosta.
      – Ale…
      – Edward Brown zaczynał od Frosta. Poznał temat wystarczająco dobrze, by pozostałe materiały zbierać w pośpiechu. Szybko zebrał resztę nazwisk ważnych ludzi. Wiesz jakie.
      Swing i Russell – pomyślałem.
      – Miał niewiele czasu, by wyrównać wiedzę na temat tych ludzi z poziomem, na jakim opanował Frosta.
      – Udało mu się?
      – Wydaje mi się, że tak – stwierdził. – Ja pomogłem mu z Równym, a ze Swingiem udał się do…
      – Fallona.
      Soth uśmiechnął się z satysfakcją ale bez cienia radości.
      – Dokładnie.
      Samochody dookoła gruchota przestały mieć dla mnie znaczenie. Elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Człowiek siedzący obok był skarbnicą wiedzy. Chciałem wypytać go o wszystko. Konkretyzowanie pierwszego poważnego pytania trwało tylko chwilę:
      – Kim jest Fallon?


      – Był jednym z najstarszych współpracowników Joego, a tym samym Wielkiego Dona – zaczął Soth. – Całkiem niezła pozycja. Fallon utrzymywał ją latami.
      Pokiwałem głową. Brown w kilku rozdziałach operował nazwiskami żołnierzy Swinga. Teraz rozumiałem, dlaczego pominął Fallona.
      – I co się stało? – zapytałem.
      – Joey miał opinię wiernego żołnierza, ale teraz niewiele osób w to wierzy. Myślę, że ktoś odgrzebał to, czego jeszcze wcześniej dowiedział się Brown.
      – To znaczy co?
      Wzruszył ramionami.
      – Coś o Fallonie. Może dowód na to, że dawniej wsypał kogoś z kolegów. Może poleciał na psy. Co dokładnie? Nie wiem.
      Zobaczyłem mroczki przed oczami. Mrugnąłem. Czasem tak miałem. Szczególnie gdy pracowałem kilka dni z kolei, sypiając w piętnastominutowych przerwach.
      W otchłaniach pamięci usłyszałem Fallona, który nazwał Browna „szują”.
      – Brown szantażował Fallona.
      – Tak – zgodził się Soth. – Wspomniał mi o tym. A skoro już jesteśmy w temacie…
      Zamilkł, próbując obrać możliwie najlepszy kształt pytania.
      – …Brown obiecał mi pewną informację. Gdy skończył się układ dotyczący wymiany Równego Russella na Grobowca, poprosił mnie o przysługę.
      Dał mi sekundę na przeanalizowanie wiadomości.
      – Ja dotrzymałem swojej części umowy. Zrobiłem dokładnie to, o co poprosił. Niestety Brown zniknął, zanim zdążyłem się z nim spotkać.
      Zerknąłem ukradkowo na Sotha. Dopiero teraz dostrzegłem, że w jego zarośniętej twarzy skrywało się spojrzenie przyczajonej bestii – ściganej i broniącej się przed zagrożeniami.
      Moją uwagę na powrót przykuły wycieraczki zataczające półkola na szybie.
      – Obiecał mi za to pewne nazwisko. Od pewnego czasu bardzo chciałem je dostać. Brown był świetnym negocjatorem. Wiedział o tym. Domyślam się, że wybadał mnie na wszystkie strony, nim postanowił nawiązać kontakt.
      – I co z tym nazwiskiem?
      Soth spojrzał na mnie.
      – To proste. Jest w jego książce. – zamilkł – Brown powiedział, w jaki sposób zapisał to nazwisko na wypadek, gdyby coś mu się stało. Ironia losu, no nie? Podobno nie można spisywać testamentu w zdrowiu, bo szybko cię opuści.
      Zmrużyłem oczy. Coś w tym było. Może Brown nigdy nie powinien był pisać swojej ostatniej książki.
      – Nazwisko, które mnie interesuje, tworzą pierwsze litery akapitów rozdziału dziesiątego.
      – Co będę z tego miał?
      – Efekty mojej pracy mogą przydać się i tobie. – stwierdził – Na ulicach cisza na temat zabójcy Browna.
      – Wiesz kto to? – wyrwało mi się.
      Uciszył mnie spojrzeniem.
      – Nikt od Równego. Wypytałem chłopaków. Żaden o tym nie słyszał.
      – A Swing?
      – Wielki Don? – Soth zachichotał krótko. – Zanim Brown zaginął, Kalthen stało na skraju wojny. Teraz już otwarcie mówi się o konflikcie. Istnieją tylko dwie strony. Równy i Frost.
      – Więc Swing jest w sojuszu z Frostem tak jak przepowiedział Brown. – pomyślałem na głos.
      Wysiedliśmy z auta. Rozejrzałem się dookoła. Miasto, które dotychczas było dla mnie jedynie nośnikiem wielu legend, teraz uśmiechało się grymasem najstraszniejszego potwora. Poczułem się osaczony na tych ulicach, odcięty od życia, które prowadziłem i kompletnie pogrążony w bagnie.
      Chwilę później przekroczyliśmy próg pokoju hotelowego.
      Na podłodze nie było już kartonów po pizzy. W powietrzu poczułem woń odświeżacza. Zauważyłem również, że sprzątaczka zmieniła pościel, posłała łóżko i ogólnie ogarnęła mój bałagan. Całość prezentowała się całkiem przyzwoicie, ale i tak się zirytowałem. Nie lubiłem, gdy ktokolwiek sprzątał moje miejsce pracy. Nawet jeśli zapewniano mnie, że prywatnych rzeczy nikt nie dotyka.
      Spojrzałem na Sotha i irytacja minęła. Przeszliśmy do stołu, na którym leżał wydruk komputerowy. Wziąłem go w ręce. Soth rozpiął grubą kurtkę. Zdjął ją. Słusznie – w pokoju było zdecydowanie za ciepło na taki ubiór.
      Odnalazłem rozdział dziesiąty. Pokazałem mu.
      – To ten rozdział.
      Soth wziął plik kartek w ręce. Usiadł na fotelu.
      – Masz coś do pisania? – zapytał.
      Dostrzegłem długopis leżący na stole i jednocześnie usłyszałem dzwonek telefonu. Wyciągnąłem aparat z kieszeni płaszcza. Soth czekał na długopis, ale dźwięk telefonu interesował go wcale nie mniej.
      Spojrzałem na wyświetlacz. To była Amy.
      Podałem długopis i wytłumaczyłem:
      – Moja żona.
      Skinął głową. Odebrałem, a on zaczął spisywać litery.
      – Cześć, Amy. – powiedziałem. – Nadal jestem w Kalthen. Nadal pracuję, idzie mi coraz lepiej.
      Mogłem wysilić się na coś bardziej szczegółowego, ale skupiałem się na dłoni Roberta Sotha, która dzierżyła długopis. Spod końcówki wkładu wyszła pierwsza z liter. Z.
      – Jakiś facet dzwonił do mnie z Glass & Steel. Pytał o ciebie i mówił, że nie odbierasz telefonów…
      Spojrzałem na twarz Sotha. Głupia baba.
      – Wiem, jaki jesteś, gdy pracujesz, więc powiedziałam, że pojechałeś do Kalthen. I wytłumaczyłam, w którym hotelu ma cię szukać.
      Brawo, Amy. Przerosłaś samą siebie.
      Miałem ochotę ostro ją ochrzanić, ale ostatecznie Soth wiele mi powiedział. A gdyby nie jej bezinteresowna pomoc, pewnie minęłoby więcej czasu, zanim by mnie znalazł.
      – Tak, wiem. – odpowiedziałem tylko. – Dzwonił w sprawie książki.
      Zamilkłem. Moja żona jak zwykle postanowiła podtrzymać konwersację.
      – Myślałam, że zadzwonisz do mnie – wyznała. – Dostałeś wiadomość? Portier w hotelu miał ci przekazać.
      Korciło mnie, by skłamać i powiedzieć, że nie mam o niczym pojęcia, ale zbyt łatwo mogła to sprawdzić. Kto wie, może nasze rozmowy były nagrywane? Łapsy mają swoje sposoby na zarabianie.
      – Tak, dostałem. Po prostu nie wiedziałem, co myśleć.
      – To chyba nie jest takie trudne, prawda Frank?
      – Racja. – przyznałem – Chyba nie. Już kiedyś powiedziałaś mi, że liczę się tylko ja i ty. Pamiętasz?
      Mogłem sobie wyobrazić, jak kiwa głową. Zawsze tak robiła w tych rzadkich momentach, gdy moje słowa wyrażały jej myśli.
      – Tak, Frank. Tak powiedziałam.
      – Od kiedy pojawił się Phil, wzrosło znaczenie pieniędzy, nie uważasz? – mówiłem dalej, nie dając jej czasu na odpowiedź. – Jestem właśnie w środku bardzo ważnego projektu. Gdy go skończę, zarobię sporo pieniędzy. Dla nas i dziecka.
      Usłyszałem jej westchnienie.
      – Wiem, jak bardzo cenisz sobie pracę – powiedziała. – Ale jeśli mamy być szczęśliwi, musimy zadbać, by poza naszą trójką: mną, tobą i Philem, nie było już nikogo. Rozumiesz mnie?
      Miałaś na myśli chyba swoje szczęście… – pomyślałem.
      Amy czasem wyjątkowo szybko łączyła socjotechniczne teksty z prawdziwym życiem. Jakby sama wierzyła, że gdyby nie zdjęcia w szarej kopercie, mielibyśmy o czym rozmawiać.
      – Tak, Amy, rozumiem.
      Odwróciłem się do Sotha w samą porę, by dostrzec większą część napisu: ZIPP.
      – Przyjedziesz do nas na święta, Frank?
      Cztery litery nakreślone przez Sotha przykuły moją uwagę na tyle, że minęło kilka sekund, zanim odpowiedziałem:
      – Tak. Będę w Newato na Święta.
      Domyślałem się, jakie myśli krążą po głowie mojej żony: „czy mówiąc Newato miał na myśli mnie i Phila? A może chce iść do jakiejś kochanki?” Poczułem perwersyjną satysfakcję.
      – Do Wigilii zostało kilka dni. Mam nadzieję, że wyrobisz się z pracą.
      – Ja też bym chciał, Amy.
      – Miło mi to słyszeć.
      – Naprawdę muszę już kończyć. Robota na mnie czeka. Im szybciej zacznę, tym szybciej skończę. Pozdrowisz Phila?
      – Jasne, Frank.
      Co do tego nie miałem żadnych wątpliwości i za tą jedną rzecz nadal darzyłem Amy szacunkiem – nigdy nie próbowała podważyć mojej reputacji w oczach dziecka.
      – Dzięki. Zadzwonię, gdy skończę pracować. Do zobaczenia.
      – Kocham cię, Frank.
      Nacisnąłem czerwoną słuchawkę. Wsunąłem telefon w kieszeń. Odwróciłem się do Sotha. Odkładał właśnie dziesiąty rozdział na miejsce, w drugiej dłoni ściskał kartkę papieru.
      – Masz? – zapytałem.
      Skinął głową. Wyglądał, jakby stracił głos.
      – Muszę ruszać – westchnął. – Jeśli chcesz, możesz wybrać się ze mną.
      – Dokąd?
      Soth podszedł do okna wychodzącego na centrum Kalthen. Wskazał gestem wieżowce pnące się do góry i błyszczące tysiącami świateł.
      – Loxern. – powiedział – I dalej: do dzielnicy masonów.


      – Co wyczytałeś z rozdziału? – zapytał.
      Pokazał mi kartkę. Widniało na niej jedno słowo: ZIPPER.
      – Dalej cztery kolejne akapity zaczynają się na spółgłoski. Nie ma sensu.
      Rozumiałem go doskonale. Zipper było wystarczającym śladem. Przeczytałem książkę Browna i wiedziałem, kim jest. Chociaż pozostawało tajemnicą, co ma do niego Soth.
      – Co chcesz z nim zrobić? – zapytałem.
      – Porozmawiać – stwierdził. – Zapytam go o swoją sprawę. A ty będziesz mógł pogadać o Brownie.
      – O Brownie?
      Pokiwał głową.
      – Wiem, że to nie Równy zlecił zabicie Edwarda. Swing też nie. Pozostaje Frost, a Zipper jest jednym z jego bardziej zaufanych ludzi.
      Pokiwałem głową. To kleiło się kupy. A czego nie dopowiedział Soth, wiedziałem sam: nie ma lepszego sposobu na uzupełnienie książki Browna, niż wyjawić jego zabójcę.
      – Jedziemy – postanowiłem.


      Zapytał mnie, czy może prowadzić, a ja zgodziłem się bez żadnych zastrzeżeń. Otrzymał praktycznie wszystko, co mogłem zaoferować. Jeśli chciał mnie wykorzystać, powinien był dawno to zrobić. Przemknęło mi przez myśl, że mógł potrzebować jeszcze samochodu. Mój gruchot nie był cudem motoryzacji, ale swoją funkcję spełniał: jeździł.
      Gdybym zobaczył Sotha gdzieś na mieście: zarośniętego, w brudnych ciuchach i o zmarzniętych dłoniach, mój osąd byłby banalnie prostu: bezdomny żul. Gdy prowadził z gracją mój samochód, mrużąc oczy i płynnie zmieniając biegi, zapatrzony w jego twarz, zapytałem:
      – Kim w ogóle jesteś?
      Milczał. Spodziewałem się, że nie odpowie.
      – Jestem bezdomnym – stwierdził. – Jeśli posiedzisz w tym wszystkim równie długo, zrozumiesz, o czy mówię.
      Spojrzał na mnie.
      – Dlatego Brown się spieszył, prawda? – zapytałem. – Wiedział, że po niego przyjdą.
      Soth skinął głową.
      – Mamy ogon – stwierdził nagle. – Ty masz.
      Spojrzałem w tylną szybę.
      – Odwróć się! – rozkazał Soth. – Zgłupiałeś kompletnie?!
      Zrobiłem, co kazał. Przywarłem do oparcia.
      – Chciałem tylko…
      – Oby żaden z nich tego nie zauważył. – powiedział Soth – Jeśli widzieli, nie dadzą się łatwo zgubić. Albo zaproszą do ogona jeszcze kogoś…
      Spojrzałem wstecz, ale tym razem przez boczne lusterko. Niewiele zobaczyłem w taki sposób. Soth powoli się uspokajał, ale to co zrobiłem mocno go wkurzyło. Odniosłem wrażenie, że…
      – Rzadko bywasz sam, no nie?
      Spojrzał na mnie. Nie skomentował. To było bardziej wymowne niż jakakolwiek odpowiedź.
      – Który?
      – Zielony metalik – stwierdził Soth.
      Ponownie spojrzałem w lusterko. Obserwowałem samochód.
      – Kto to może być? – zapytałem.
      – A ile osób wie o twojej robocie?
      Pomyślałem o Powellu i Amy. O tym, jak zdradzają przez telefon wszystko na mój temat.
      – Sam nie wiem. – stwierdziłem – Skoro ty się dowiedziałeś, każdy mógł.
      Soth pokiwał głową.
      – Mądra odpowiedź – stwierdził. – Ja również nie wiem, kto siedzi za kółkiem. – Spojrzał w lusterko. – Ale prędzej czy później będę wiedział.
      Wjechaliśmy na most – jeden z czterech, które mogły przeprawić nas z Koryntu na Śródmieście.
      Drapacze chmur obserwowały nasze poczynania z wysoka. Poczułem się mały w tym ośnieżonym mieście.


      Gdy kilka minut później Soth gwałtownie skręcił bez ostrzeżenia, pożałowałem niezapiętych pasów. Wbiło mnie w boczną szybę. Gruchot przeciął pas przeciwnego ruchu o mało nie zderzając się czołowo z jadącym buickiem.
      Zniknęliśmy w bocznej uliczce. Jedynym sygnałem przewinienia był chór klaksonów, który zostawiliśmy w tyle. Spojrzałem na Sotha. Cała sytuacja nie zrobiła na nim większego wrażenia. Prowadził tak, jak chwilę wcześniej.
      Odwróciłem się. Ani śladu po zielonym metaliku. Soth znowu skręcił w lewo, by zamaskować jakikolwiek ślad.
      Spojrzałem na niego. Milczał. To umiał zdecydowanie najlepiej.
      Ruszyliśmy prosto do Loxern.


      Pół godziny później siedziałem w aucie sam i patrzyłem przez boczną szybę na budkę telefoniczną na rogu dwóch mniej ruchliwych ulic w centrum. W środku stał Soth i rozmawiał o czymś, czego powiedzieć mi nie chciał i o co ja sam również nie próbowałem pytać.
      Spojrzałem na kluczyki w stacyjce. Przez kilka sekund nie potrafiłem sprecyzować myśli. Patrzyłem na przemian na kierownicę i budkę.
      Co wiem o tym człowieku? – pytałem w myśli – Powiedział mi kilka rzeczy, które wcale nie musiały być tajemnicą. Zaoferował pomoc, chociaż o nic nie prosiłem. A teraz jechaliśmy wspólnie do Loxern, chociaż nie wiedziałem konkretnie, dlaczego…
      Sotha zdradzało jego ciało. Nawet gdyby zdjął grubą kurtkę, pozostałby potężnie zbudowanym mężczyzną. Takich mięśni nie można było wypracować na ulicy.
      Moje myśli zajmowało wiele kwestii związanych z Sothem: co dokładnie robi, jakimi sposobami… co ma w plecaku?
      Dostrzegłem go wychodzącego z budki i nagle zrozumiałem, że straciłem swoją szansę na ucieczkę. Przynajmniej teraz.
      Wszedł do samochodu. Usiadł za kółkiem. Spojrzałem na niego.
      – Co tak długo?
      – Czekałem na telefon – wytłumaczył. – Jest w mieszkaniu.
      – Zipper?
      Skinął głową.
      – On i dwóch kolegów. Mam najlepsze źródła.
      Chciałem o coś zapytać, ale Soth mnie ubiegł.
      – Niemal na pewno nie będzie chciał gadać – stwierdził. – Na początku nikt nie chce, ale mam na to swoje sposoby.
      – A co z dwoma kolegami? – zapytałem.
      Soth chwycił za kluczyki i przekręcił w stacyjce. Samochód zarzęził, po czym zapalił i ustabilizował pracę.
      – Zostaw to mnie. Nic nie mów i niczego nie rób, a gwarantuję, że sporo się dowiesz.
      Ruszył w kierunku Loxern. Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się dwudziesta druga. Nie miałem pojęcia, jak upłynął cały ten czas. Od chwili zapadnięcia zmroku każda minuta na mieście wyglądała niezwykle podobnie.


      Antonio Zipper Cretore miał spory dom i prawie cztery razy większą posiadłość. Otaczał ją blisko dwumetrowy betonowy mur. Można było przekroczyć go jednym z trzech wejść: bramą wjazdową (o ile dysponowałeś pilotem lub ktoś z domowników otworzył ją przez domofon), wejściem (tutaj potrzebny był czterocyfrowy kod), lub furtką z tyłu posiadłości.
      Ta ostatnia również zabezpieczona była kodem, ale gdy przejeżdżaliśmy dookoła posiadłości, nie zdążyłem wyrazić zwątpienia, gdy Soth stwierdził:
      – Kombinacja do frontowej furtki to 4-5-4-2. W tylnej ostatnia dwójka zmienia się w siódemkę.
      – Skąd wiesz?
      Spojrzał na mnie z pełną powagą.
      – Już tam wchodziłem. Prostsze niż ci się wydaje.
      Zaparkowaliśmy gruchota niedaleko tylnej furtki. Zamknąłem auto, a Soth położył plecak pod wysokim murem i nakazał mi:
      – Otwórz.
      Podszedłem do konsolki. Kod wejściowy już uleciał mi z głowy.
      – 4-5-4-7. – przypomniał Soth.
      Wcisnąłem. Kontrolka przy konsoli zaświeciła się na zielono. Usłyszałem przyjemne piknięcie. Pociągnąłem za klamkę. Ustąpiła gładko.
      Spojrzałem na Sotha.
      – Co ty…?
      Tylko tyle zdołałem z siebie wydusić. Później zaparło mi dech w piersiach. Soth zdjął swoją kurtę zimową. Teraz ubrany był w czarny, obcisły sweter. Największe wrażenie zrobiło na mnie jednak to, co trzymał w rękach.
      – To karabinek szturmowy MP5 – wytłumaczył. – Wolałbym wersję z tłumikiem, ale moje środki są ograniczone.
      – Chyba nie chcesz go…?
      Przed moimi oczami zawirowały mroczki. Zbyt dużo pracowałem ostatnimi czasy, a dodatkowo byłem kompletnie nieprzygotowany na coś takiego.
      Soth wstał, podszedł do mnie i zaproponował:
      – Jeśli chcesz, możesz się wycofać. Ale wtedy informacje od Zippera zachowam dla siebie.
      Patrzyłem na jego twarz i karabinek. Przechodziłem wewnętrzną walkę z chorą ambicją, która nakazywała iść z nim. Edward Brown nie żyje – szeptała mi do ucha – A ty stoisz przed odkryciem tajemnicy, kto go zabił.
      – Czy ty…?
      …chcesz ich zabić? – o to chciałem zapytać, ale powstrzymałem się. Wolałem nie słyszeć odpowiedzi na to pytanie.
      – …wiesz, co robisz? – dokończyłem.
      Soth przekroczył furtkę, którą otworzyłem przed chwilą i rzucił przez ramię:
      – Chodź za mną.


      Idąc ścieżką od tylnej furtki do willi Zippera, wytłumaczył mi sytuację. Przedstawiała się dosyć jasno:
      – Widzisz, w którym pokoju pali się światło. To jest salon. W środku będzie Zipper, dwóch kolegów o których wspominałem i ewentualnie jakieś dziwki – zaczął. – Zamierzam podejść do tylnych drzwi i zapukać do środka.
      – „Zapukać”?
      Spojrzał na mnie. Był lekko zirytowany tym, że nie uchwyciłem aluzji.
      – Wyważę drzwi – wytłumaczył. – Liczę na to, że Zipper i koledzy rzucą się do broni. Sprawa będzie ułatwiona, jeśli w środku naprawdę będą jakieś dziwki. Dużo trudniej strzelać ze spodniami na kolanach.
      Słuchałem go jednym uchem, nie rozumiejąc większości tego, co mówił. Abstrakcja, słowa oderwane od rzeczywistości – tak to brzmiało w moich uszach.
      Byliśmy w odległości jakichś dwudziestu metrów od domu. Gdy kroczyłem po grubym śniegu zalegającym na trawie, moim ciałem targnął dreszcz. Jakbym dopiero teraz zdał sobie sprawę ze strasznego zimna.
      – Gdybyś jakimś cudem znalazł się w samym środku strzelaniny – mówił dalej Soth – padnij na podłogę i zasłoń głowę dłońmi. Tylko tyle mogę ci doradzić.
      – Tylko? – wyszeptałem.
      – Po prostu nie wpadaj w środek strzelaniny.
      Moje nogi zrobiły się jak z waty. Soth raz jeszcze spojrzał na karabin. Pociągnął jakieś dwie małe wajchy, zmienił ustawienie przełącznika. Usłyszałem trzy metaliczne dźwięki i wreszcie odwrócił się do mnie.
      – Podążaj za mną – powiedział. – Równym krokiem. Rozumiesz?
      Skinąłem głową.
      Zmrużył oczy, spojrzał na dom i bez słowa pobiegł w jego kierunku.
      On chce ich pozabijać – uświadomiłem sobie.
      Ale było już za późno. Nie mogłem się wycofać. Ruszyłem za nim.


      Wszystko potoczyło się w zastraszającym tempie: Soth kopnął drzwi niemal idealnie na wysokości zamka. Tylne wejście było prawdopodobnie używane przez kucharzy lub sprzątaczki, które (jak się domyślam) czasem odwiedzały willę Zippera.
      Mój towarzysz nie marnował czasu. Przytrzymał drzwi ramieniem, po czym sprawdził obydwie strony i ruszył przed siebie.
      Szedł szybko, ale wydawał się o niczym nie zapominać. Od kiedy wkroczył do środka, trzymał karabin blisko przy oku. Celował do wszystkiego, czemu poświęcał choćby pół sekundy uwagi.
      Przeszliśmy przez kuchnię. W korytarzu doszły mnie głosy kilku mężczyzn. Mogło być dwóch, mogło być trzech. Siedzieli w pomieszczeniu na wprost – nie odgradzały nas od nich żadne drzwi, skąd przypuszczałem, że to salon.
      Soth wparował do środka. Usłyszałem głośny strzał. Zamarłem. Stanąłem w miejscu i nie widziałem dokładnie, co się dzieje chociaż od idealnego obrazu sytuacji dzieliło mnie tylko kilka metrów.
      – Strzelaj, Robbie! – usłyszałem niski głos.
      Wydawał się cichy w porównaniu z biciem mojego serca, ale podejrzewam, że facet krzyczał. Soth nie wydał z siebie ani jednego odgłosu.
      – Kurwa!
      W akompaniamencie krzyku padły jeszcze trzy strzały. Później martwa cisza.
      Zauważyłem, że siedzę, opierając się o ścianę. Nie potrafiłem określić, kiedy do tego doszło. Chyba straciłem przytomność wskutek stresu. Zdarzyło mi się to już kilka razy.
      Położyłem ręce na ścianie dla uchwycenia równowagi i powoli wstałem na własne nogi. Zrobiłem kilka kroków do przodu. Mrugałem, próbując odzyskać właściwą ostrość widzenia.
      Wodząc ręką po ścianie, przeszedłem kilka kroków do przodu. Nagle przed moimi oczami wyrósł Soth. Stał w swoich ciężkich butach, czarnym swetrze, rękawiczkach i z karabinem. Podniosłem głowę i spojrzałem mu w oczy.
      – Chodź za mną – polecił.
      Jego głos był spokojny jak pięć minut wcześniej.
      Odwrócił się i znowu zniknął za rogiem. Wszedłem do salonu kilka sekund później, by zobaczyć następujący obraz:
      Na środku pomieszczenia stał okrągły stół. Na nim przewrócona butelka Jacka Danielsa, z której wszystko wylało się na blat i skapywało na podłogę. Dwie inne, puste butelki leżały pod stołem. Wszystkie zbite, podobnie jak szklanki.
      Najbliżej leżał facet w białej koszuli w paski. Większy od Sotha, co znaczy, że był niezłym dryblasem. Pod nim poszerzała się kałuża krwi. Ruszał się. I jęczał. Słyszałem kiedyś, że postrzał w brzuch jest niezwykle bolesny. Teraz zobaczyłem to na własne oczy.
      Zaraz przy mnie, niedaleko wejścia na korytarz, leżał drugi facet. Miał mniej szczęścia – na ścianie widniała czerwona plama jego krwi. Dostał w głowę, zginął na miejscu.
Dopiero dostrzegłszy tych dwóch, usłyszałem więcej niż jęki u trzeciego. Zwróciłem spojrzenie w jego kierunku. Był przed pięćdziesiątką, był łysy i miał spory brzuch.
      – Ty sukinsynu… sukinsynu… – powtarzał.
      Na całym ciele nie było śladów krwi… poza nogami: tuż nad kolanami znajdowały się dwie zgrabne dziury. A na podłodze szkarłatne plamy.
      Facet miał łzy w oczach. Z bólu zaciskał zęby, przez co jego słowa były niezrozumiałe.
      Soth stał tuż przy stole. Ogarniał wzrokiem sytuację. Najbaczniej obserwował przytomnego z przestrzelonymi nogami. Dopiero teraz zauważyłem, że facet próbuje czegoś dosięgnąć. To był pistolet i leżał metr dalej. Mój towarzysz spokojnie podszedł tam i kopnął gnata, umieszczając go poza zasięgiem mężczyzny.
      – Frank – usłyszałem Sotha. – Pozwól, że przedstawię ci jednego z najważniejszych ludzi Jamesa Frosta: oto Antonio Cretore. Zipper.
      Facet spojrzał na niego przez zaciśnięte zęby. Pokiwał głową
      – Nie dożyjesz jutra – stwierdził. – Myślisz, że możesz wszystko… ale się mylisz, sukinsynu.
      Coraz głośniej rzężał. Może zawsze tak robił w stresujących sytuacjach.
      Spojrzałem na Sotha. Na trupa pod moimi nogami. Na rannego w kałuży krwi. Na kulawego Zippera. Pomyślałem o gruchocie zaparkowanym pod wschodnią stroną rezydencji.
      W ciszy, którą dotychczas przerywały tylko słowa i jęki rannych, dosięgnął mnie sygnał telefonu. Z niemałym zdziwieniem odkryłem, że to mój aparat.
      Wyciągnąłem go z kieszeni. Soth i Zipper skupili na mnie uwagę. Ja spojrzałem na wyświetlacz.
      To była Gina Davies.


      Najpierw zakręciło mi się w głowie. Później zwymiotowałem.


                                                                              KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ
"Pisać jest rzeczą ludzką, redagować boską." - Stephen King

2
pavelg1 pisze: Faktycznie, dzwoniłem do niego w hotelu.
Z hotelu.
pavelg1 pisze: Dzwoni do mnie, gdy ktoś próbuję dobić się na ten numer.
Próbuje.
pavelg1 pisze: Zawsze zbyt dobrze wykonywałem swoją robotę. Dlatego i tym razem ambicje wzięły górę.
To nie jest żadne wytłumaczenie. Wytłumaczeniem byłby powód, dla którego zawsze zbyt dobrze wykonywał pracę. I tak się stało i tym razem.
pavelg1 pisze: Siedzenie jako pasażer wyraźnie go krępowało.
Tutaj pomyślałam, że krępuje go fotel, który jest pasażerem.
pavelg1 pisze: Spojrzał na mnie wyczekująco. Skinąłem głową.
To zdanie jest w porządku, jednak dalej mamy tak:
Dopiero w tym momencie na mnie zerknął. [/quote]
pavelg1 pisze: – Na to liczyłem. – powiedział – Ale niestety muszę poznać DOKŁADNE zdanie Edwarda
Nie podkreślaj znaczenia słów caps lockiem.
pavelg1 pisze: – Kiedy go spotkałeś?
To raczej on spotkał mnie. Dotarł do jednego z informatorów i wyciągnął numer telefonu. Zadzwonił. Sprawdziłem go i spotkałem się.
Trzecie "spotkałem" jest do wycięcia.
pavelg1 pisze: W otchłaniach pamięci usłyszałem Fallona, który nazwał Browna „szują”.

Za te "otchłanie pamięci" masz plusik.
Ale "szują" nie bierzemy w cudzysłów. To nie jest cytat.
pavelg1 pisze: Zamilkł, próbując obrać możliwie najlepszy kształt pytania.
Nie rób z bohatera Boga. Takich rzeczy nie może wiedzieć. Może mu się co najwyżej wydawać.
pavelg1 pisze: – Efekty mojej pracy mogą przydać się i tobie. – stwierdził
Bez kropki. Najpierw myślałam, że to zwyczajne niedopatrzenie, jakie czasem się zdarza, ale to już któreś z kolei takie zdanie.
pavelg1 pisze: – Więc Swing jest w sojuszu z Frostem tak jak przepowiedział Brown. – pomyślałem na głos.
Tuż poniżej znowu. "Pomyślałem" odnosi się do wypowiedzi bohatera. Bez kropki.
pavelg1 pisze: Soth rozpiął grubą kurtkę. Zdjął ją. Słusznie – w pokoju było zdecydowanie za ciepło na taki ubiór.
Rozebrał się, wiadomo dlaczego, więc tłumaczenie tego nie ma sensu.
Poza tym łopatologia: rozpiął... zdjął ją... Po co ta dokładność?
pavelg1 pisze: Usiadł na fotelu.
W fotelu.
pavelg1 pisze: Wskazał gestem wieżowce pnące się do góry i błyszczące tysiącami świateł.
Wskazanie, to gest. To tak, jakbyś powiedział: "mówił słowami". Wycinamy.
pavelg1 pisze: mój osąd byłby banalnie prostu: bezdomny żul.

Wiadomo.
pavelg1 pisze: był cudem motoryzacji, ale swoją funkcję spełniał: jeździł.
Do wycięcia. Najpierw coś sugerujesz, a potem podajesz to wprost.
pavelg1 pisze: Gdy kilka minut później Soth gwałtownie skręcił bez ostrzeżenia, pożałowałem niezapiętych pasów.
Do wycięcia. Wiadomo, że bez ostrzeżenia. Nie widziałam wyżej żadnej wypowiedzi typu: Uwaga!
pavelg1 pisze: Jedynym sygnałem przewinienia był chór klaksonów, który zostawiliśmy w tyle.
Rezultatem. "Sygnał" to oznaka + ostrzeżenie.
pavelg1 pisze: Od chwili zapadnięcia zmroku każda minuta na mieście wyglądała niezwykle podobnie.
Za to zdanie kolejny plusik.
pavelg1 pisze: Położyłem ręce na ścianie dla uchwycenia równowagi i powoli wstałem na własne nogi.
A na czyje nogi miał wstać?
pavelg1 pisze: Zrobiłem kilka kroków do przodu. Mrugałem, próbując odzyskać właściwą ostrość widzenia.
Wodząc ręką po ścianie, przeszedłem kilka kroków do przodu.
Wiadomo.
pavelg1 pisze: Dostał w głowę, zginął na miejscu.
Do wycięcia. Podobno można przeżyć z kulką w głowie, ale to mało prawdopodobne.

pavelg1 pisze: Dopiero dostrzegłszy tych dwóch, usłyszałem więcej niż jęki u trzeciego. Zwróciłem spojrzenie w jego kierunku.
Chciałeś tutaj powiedzieć, że dopiero po chwili facet zaczął coś mówić? Bo jeżeli mówił przez cały czas, to jest to trochę dziwne.



Czasami piszesz bardzo fajnie. Wychodzą Ci zwłaszcza takie opisy, jak ten:
pavelg1 pisze: Antonio Zipper Cretore miał spory dom i prawie cztery razy większą posiadłość. Otaczał ją blisko dwumetrowy betonowy mur. Można było przekroczyć go jednym z trzech wejść: bramą wjazdową (o ile dysponowałeś pilotem lub ktoś z domowników otworzył ją przez domofon), wejściem (tutaj potrzebny był czterocyfrowy kod), lub furtką z tyłu posiadłości.
Albo ten:
pavelg1 pisze: Spojrzałem na Sotha. Na trupa pod moimi nogami. Na rannego w kałuży krwi. Na kulawego Zippera. Pomyślałem o gruchocie zaparkowanym pod wschodnią stroną rezydencji.
W ciszy, którą dotychczas przerywały tylko słowa i jęki rannych, dosięgnął mnie sygnał telefonu. Z niemałym zdziwieniem odkryłem, że to mój aparat.
A potem wszytsko psujesz takimi oto zdaniami:
pavelg1 pisze: Wyciągnąłem go z kieszeni. Soth i Zipper skupili na mnie uwagę. Ja spojrzałem na wyświetlacz.


Tekst się czyta dobrze. Widziałam wszystko wyraźnie, co opisywałeś. Dialogi są jednak trochę sztuczne. Pomijając wypowiedzi, mam wrażenie, że składają się z samych spojrzeń, mrużenia oczu i skinień głowy. Co do bohaterów: czasem za dokładnie wszystko pokazujesz i robisz to łopatologicznie:
pavelg1 pisze: Odnalazłem rozdział dziesiąty. Pokazałem mu.
– To ten rozdział.
Soth wziął plik kartek w ręce. Usiadł na fotelu.
– Masz coś do pisania? – zapytał.
Dostrzegłem długopis leżący na stole i jednocześnie usłyszałem dzwonek telefonu. Wyciągnąłem aparat z kieszeni płaszcza. Soth czekał na długopis, ale dźwięk telefonu interesował go wcale nie mniej.
Spojrzałem na wyświetlacz. To była Amy.
Podałem długopis i wytłumaczyłem:
– Moja żona.
Skinął głową. Odebrałem, a on zaczął spisywać litery.

Fabułę pomijam, nie czytałam innych fragmentów. Technicznie tekst jest dość nierówny, czasem piszesz bardzo dobrze, czasami nijak, a czasem fatalnie. Taka karuzela, od której może się zakręcić w głowie. Pracuj nad opisem zachowania bohaterów podczas rozmowy, a także czynności jakie wykonują.

Pozdrawiam!

3
pavelg1 pisze:Wyjechaliśmy z ulicy, przy której znajdował się pub, gdy:
– Co chcesz wiedzieć? – zapytał.
- szyk.
pavelg1 pisze: – Jaki był związek między tobą a Brownem? – zapytałem. [Frank]
– Udzielałem mu informacji. [Soth]
– Na temat? [Frank]
Zastanawiałem się przez chwilę, ale nie nad odpowiedzią, lecz kwestią jej udzielenia. [W miejscu tego zdania powinien odpowiedzieć Soth i ewentualnie to właśnie Soth powinien zastanawiać się nad odpowiedzią. Frank zadał pytanie: "Na temat?", odpowiedzi jeszcze nie dostał, więc nie mógł się nad nią zastanawiać. Albo to Ty pokręciłeś coś przy tym dialogu, albo ja nie nadążam za tokiem rozumowania Franka :)]
pavelg1 pisze: – Na to liczyłem. – powiedział – Ale niestety muszę poznać DOKŁADNE zdanie Edwarda Browna w pewnej delikatnej kwestii. Wiem, że pojawia się ono w tekście.
- powiedziałabym, że Soth musi poznać konkretne słowo/imię (Zipper). Bo Sotha nie obchodzi opinia Browna w jakiejś kwestii (a można tak to zinterpretować, a wtedy zgrzyta wyrażenie "dokładne zdanie").
pavelg1 pisze:Ironia losu, no nie? Podobno nie można spisywać testamentu w zdrowiu, bo szybko cię opuści.
- fajne :)
pavelg1 pisze:Skinął głową. Wyglądał, jakby stracił głos.
- jak wygląda ktoś, kto stracił głos? Niemowa wygląda całkiem normalnie, przecież? ;)
pavelg1 pisze:Zipper było wystarczającym śladem.
- zmienić na "był".
pavelg1 pisze:To kleiło się kupy.
- "nie trzymało się kupy".
pavelg1 pisze:Gdybym zobaczył Sotha gdzieś na mieście: zarośniętego, w brudnych ciuchach i o zmarzniętych dłoniach, mój osąd byłby banalnie prostu: bezdomny żul.
- banalnie prosty (?)
pavelg1 pisze:– Jeśli posiedzisz w tym wszystkim równie długo, zrozumiesz, o czy mówię.
- "m" wcięło.
pavelg1 pisze:Wjechaliśmy na most – jeden z czterech, które mogły przeprawić nas z Koryntu na Śródmieście.
- most nie może nikogo przeprawić. Można przeprawić się przez most.
pavelg1 pisze: Sotha zdradzało jego ciało. Nawet gdyby zdjął grubą kurtkę, pozostałby potężnie zbudowanym mężczyzną.
- nie bardzo rozumiem, w jaki sposób go zdradzało to ciało. Miał napisane na klacie: "mam zamiar rozwalić gościa należącego do gangu i świetnie strzelam"? Przecież Frank dalej nie wie, kim jest Soth. No i dlaczego Frank dopiero teraz zauważa potężną budowę ciała Sotha. Nie powinien tego zauważyć już w pokoju hotelowym, kiedy Soth zdejmuje kurtkę?
pavelg1 pisze:W akompaniamencie krzyku padły jeszcze trzy strzały. Później martwa cisza.
- Fajna gra słów, rozbawiło mnie to trochę. Najpierw "padły trzy strzały", później padła "martwa cisza". Soth zastrzelił ciszę? ;)
pavelg1 pisze:Na nim przewrócona butelka Jacka Danielsa, z której wszystko wylało się na blat i skapywało na podłogę.
- p rzewróconej butelki Jacja Danielsa nie wyleje się wszystko. To kwadratowa butelka, więc trochę powinno zostać :)
pavelg1 pisze: Zaraz przy mnie, niedaleko wejścia na korytarz, leżał drugi facet.
- "do korytarza".
pavelg1 pisze:Dopiero dostrzegłszy tych dwóch, usłyszałem więcej niż jęki u trzeciego.
- wreszcie jakieś paskudne, niestylistyczne zdanie, do którego można się przyczepić. Do poprawki, albo do wyrzucenia. :)
pavelg1 pisze: Facet spojrzał na niego przez zaciśnięte zęby. Pokiwał głową
- idzie do baboli, nie ma bata :)
pavelg1 pisze:Coraz głośniej rzężał.
- wydaje mi się, że powinno być "rzęził", ale nie szukałam już tego w słowniku. Piszesz na tyle dobrze, że równie dobrze to może być jedynie słuszna forma.

Pozdrawiam.

4
Mamika6 i 150ml, wielkie dzięki za przeczytanie i uwagi!
Obiecuję, że będę pracował nad stylem, narracją, opisami i nieszczęsnymi uzupełnieniami dialogowymi:)

150ml, wybacz natarczywość, ale mam jedno (bardzo ogólne) pytanie: co sądzisz o fabule? Podoba Ci się?

Jeszcze raz ogromne dzięki za sugestie!
Pozdrawiam!
"Pisać jest rzeczą ludzką, redagować boską." - Stephen King

5
pavelg1 pisze:150ml, wybacz natarczywość, ale mam jedno (bardzo ogólne) pytanie: co sądzisz o fabule? Podoba Ci się?
- przeczytam całość, to się wypowiem na temat fabuły. Cierpliwości.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”