To ostatni (z wrzucanych na Wery, a nie w całości tekstu) fragment powieści o muzykach. Inna część znajduje się tutaj:
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=10607
Tekst zawiera parę wyrazów, powszechnie uchodzących za wulgarne.
Teatr tańca zbankrutował, zespół poszedł w rozsypkę, a my wróciliśmy do koncertowania, gdyż Luigi, rasowy wyzyskiwacz, ciągle podrzucał nam nowe propozycje. Nadal mieliśmy przysparzać dochodów jemu i sobie, zaś odzyskanie naszych pieniędzy wpakowanych w spektakl powierzył adwokatowi. Zaufanemu, podkreślał z naciskiem. Mój poziom zaufania do możliwości miejscowej palestry spadł dramatycznie, ale wiedziałem, że jako cudzoziemcy, bez wsparcia nie mamy szans w prawniczych przepychankach. Zdaniem zaufanego, sprawa dobrze rokowała. Jedynie Angelo rozumiał cokolwiek z tych pertraktacji, Armin natomiast wydawał się mało nimi interesować. Na próbach mówił niewiele, przed występami przestał kręcić się wśród technicznych, zaś organizatorów odsyłał do mnie. Nawet wywiadów udzielał jak z łaski. Kiedy po koncertach jechaliśmy do knajpy, zamawiał wódkę albo whisky i pił dużo. Nie przybywało mu po tym ani werwy, ani agresji, tyle, że w domu padał na łóżko jak kłoda, a rano snuł się ospale i zaczynał dzień od aspiryny.
– I ty naprawdę nie wiesz, gdzie on się podział? – w głosie Angela wychwytuję nutę niedowierzania.
Wzruszam ramionami. Ile razy można pytać o to samo? Wieczorem nie mógł zasnąć, kręcił się i przewracał na łóżku, a rankiem, kiedy się obudziłem, już go nie było. Zniknął też jego skuter, za to komórkę znalazłem w przedpokoju, na półce pod lustrem. Pozbył się jej w ostatniej chwili, zanim zatrzasnął drzwi? Do baru koło posterunku karabinierów, gdzie zwykle pijamy poranną kawę, nie dojechał.
Siedzimy w studiu. W piątek mamy imprezę zamkniętą, koncert dla zjazdu speców od kultury XV wieku. W programie kawałki z naszych starych płyt. Dawno tego nie graliśmy, a w obecnym składzie chyba nigdy i mieliśmy przyłożyć się do prób. Tymczasem minęło południe, Armina zaś nie ma.
Angelo odchodzi od okna, przez które wpatrywał się w bramę wjazdową.
– Till, mógłbyś z nim porozmawiać?
– Jasne, już lecę. Tylko jeszcze mi powiedz, dokąd.
– Nie wygłupiaj się, wiesz, o co chodzi.
Wiem, pewnie, że wiem. Kłopot w tym, że nie chcę żadnych rozmów. Chcę, żeby wszedł tutaj, niechby nawet bez słowa wyjaśnienia, i żebyśmy wzięli się do pracy.
Toni zaczyna chodzić z kąta w kąt, po przekątnej studia. Zawracając, parę razy uderza pałką w bęben.
– Przestań!
Zatrzymuje się na chwilę, patrzy na mnie, ale nic nie mówi.
– On nigdy nie robił takich numerów! – Angelo nie ustaje w swej dociekliwości.
– Jak myśmy wyjeżdżali z Pawłem na śniadanie – odzywa się Walter – on karmił Mopa. Miskę mu wynosił przed dom. A potem, to już nie wiem.
Czy człowieka, który rankiem daje jeść kotu, można nazwać nieobliczalnym? Więc dlaczego nikt jakoś nie chce wierzyć, że komórkę zostawił przez roztargnienie, a teraz stoi gdzieś nad zepsutą hondą i nie ma jak zadzwonić po pomoc?
Znowu wpatrują się we mnie. Wiem, co mogą myśleć. Nie, nie urządziliśmy sobie wczoraj żadnej awantury i nie mam się z czego tłumaczyć. Nic. Zero. Niente.
– No, dobra – mówi wreszcie Angelo, wbrew oczywistości. – Dzisiaj wtorek, nie ma co dłużej siedzieć. Ja się zbieram.
Wtorkowe popołudnia przeznaczyliśmy na rozmaite własne sprawy. Wszyscy mamy dodatkowe zajęcia, które najłatwiej upchnąć w pierwszej połowie tygodnia.
– Till, jak on wróci, to… To zadzwoń.
– Zadzwonię. No, to do jutra.
Rozchodzimy się z ociąganiem. Walter przebąkuje, żeby pójść na wino, ale chętnych brak. Zamykam studio i siadam na schodku.
On nigdy nie robił takich numerów. Próba – rzecz święta, chyba że majaczył w gorączce. Żaden kac nie był przeszkodą ani żadna dziewczyna. Ta upiorna regularność ćwiczeń, do której przywykliśmy od dzieciństwa, na zawsze uformowała naszą codzienność. Dni prób przypominały wielokrotnie przemierzaną ścieżkę rowerową, ciągle tę samą, znaną do znudzenia, od punktu A do punktu B i z powrotem. Nagle coś szarpnęło i wylądowaliśmy na poboczu. Dlaczego akurat dzisiaj, skoro wczoraj nie działo się nic, zupełnie nic?
W Biblioteca Nazionale, gdzie w czytelni muzycznej odłożyli dla mnie starodruk Martina Agricoli, przeszkadza mi szelest odwracanych kartek. Wychodzę najpierw na korytarz, potem do baru, skąd natychmiast wypędza mnie mieszanina obiadowych aromatów, idę na dziedziniec – wielką, kamienną płaszczyznę zalaną światłem wczesnego popołudnia – i cały czas mam przed oczyma wysoką, ciemną sylwetkę, która uparcie nie chce przybrać materialnego kształtu. Nie, to nie jest dzień na czytanie traktatów o lutnictwie. Nagle nie wiem, co robić i na niczym nie potrafię skupić myśli.
Przejazd przez centrum Rzymu to mordęga, zostawiam moją mazdę w jakiejś cudem wypatrzonej luce przy dworcu Termini i dalej idę pieszo. Bez planu, bez określonego zamiaru, zanurzam się w plątaninę bocznych ulic, cichych i prawie pustych, gdyż tłumy zwiedzających omijają te wąwozy liszajowatych kamienic i nierównych bruków. Zgiełk wybucha z całą siłą dopiero na Piazza Venezia, lecz za chwilę znów otwiera się przede mną wąska uliczka, która wyrzuca mnie na Largo Argentina, dokładnie na wprost kociej świątyni.
Ostre ukłucie rozczarowania uświadamia mi, skąd się wziął ten kierunek i cel. Znowu nic, jedynie turyści przechylają się przez balustrady albo wpatrują w wyświetlacze swoich aparatów. A przecież tyle razy ciągnął mnie w te ruiny jakiegoś sakralnego okręgu, w którym dobrzy ludzie urządzili schronisko dla kotów. Głęboko poniżej poziomu trotuaru, bezpieczne za ogrodzeniem z kutych prętów, spasione futrzaki wszelkiej maści wylegują się na resztkach murów i leniwie łażą po trawie intensywnie zielonej, jak rzadko w Rzymie.
Schodzę do części gospodarczej, gdzie w prowizorycznej altance przycupnęło stoisko z rozmaitymi gadżetami. Tace z kotami kupiliśmy już dwie, a kubków chyba pół tuzina, nie licząc tych wytłuczonych. Piętrzą się przede mną kalendarzyki, breloczki, podstawki, otoczaki różnej wielkości, wymalowane w scenki z kotami. Obracam w dłoni nieduży kamień z sylwetką czarnucha wpatrzonego w sierp księżyca na ciemnoszafirowym niebie.
– Niech pan weźmie jeszcze jeden – uśmiecha się sprzedawczyni. – O, ten z parką kotów. Można go podarować komuś na szczęście. Tu była świątynia bogini Fortuny, wie pan?
Tak, wiem. Zostały z niej trzy ściany i kawałek ofiarnego ołtarza w środku. Zresztą, ołtarz to pewnie atrapa ustawiona dla spotęgowania nastroju. Płacę za oba otoczaki i wracam na górę. W świątyni łaciaty tricolor rozpoczął toaletę, przysiadłszy na kamiennym bloku. Opieram się o słupek ogrodzenia i znowu oglądam malowanki. Na diabła to kupiłem?
O, Fortuna velut luna
Statu variabilis
Semper crescis
Aut decrescis
Vita detestabilis…
Nie, to nie tak. Nasza pomyślność nie przypomina wzrastania i zanikania księżycowej tarczy. Fortuna nam sprzyja, już ładnych parę lat jesteśmy na fali.
O, varium Fortune lubricum
Dans dubium tribunal iudicum
Też się nie zgadza. Nic się nie może zgadzać, bo przecież koło Fortuny nie chwyciło nas w swoje szprychy. To tylko strata pieniędzy, dokuczliwa wprawdzie, ale nie na tyle, żeby wyrabiać jakieś brewerie. Więc może tak: Pani Fortuno, opiekunko bezpańskich kotów, patronko hazardzistów i ryzykantów, czuwaj nad nim. Osłoń go swoim skrzydłem, gdziekolwiek teraz jest. Przyprowadź do domu.
Niech wraca, kurwa, niech wraca!!!
Robię szeroki zamach i otoczaki lądują na dole. Trawa tłumi odgłos uderzenia, żaden z kotów nawet nie drgnie, za to parę osób zaczyna mi się przypatrywać.
Odwracam się i odchodzę, coraz bardziej przyspieszając kroku. Zatrzymuje mnie pisk opon i wymyślanie starszawego jegomościa, który aż wychylił się przez okienko swojej półciężarówki. Składam przepraszająco dłonie, on stuka się w czoło i odjeżdża. Cofam się na krawężnik. Pani Fortuna ma dwa skrzydła, to drugie wykorzystała dla mnie.
Stoję przed jaśniejącą w słońcu fasadą Il Gesù, z ogromnymi drzwiami zamkniętymi na głucho. O tej porze prawie wszystko jest pozamykane, Rzym pogrąża się w popołudniowym letargu, nawet żebracy zniknęli ze stopni kościoła. Rozglądam się z narastającym poczuciem beznadziei. Dokądkolwiek teraz pójdę, i tak trafię na błędną ścieżkę, pośród tych ulic nie odnajdę tropów, które doprowadziłyby mnie do celu. Znam wprawdzie parę miejsc, gdzie można by go szukać, lecz wszystkie otwierają się dopiero późnym wieczorem. My jesteśmy nocne ptaki i gubimy się w świetle dnia.
Do Torre wracam wymęczony godzinami łażenia pośród rozgrzanych murów. W zapadającym zmierzchu płonąca czerwień hondy Silver Wing rozjaśnia mroczny kąt pod laurem. Nagle nie mam siły wyjść z samochodu, popadam w odrętwienie, z którego wyrywa mnie dopiero błysk światła w oknie na piętrze.
Siedzi w pokoju do pracy, wgapiony w ekran komputera. Na blacie biurka ustawił szklankę i butelkę. Etykieta obwieszcza elegancką kursywą: Ballantine’s Finest, resztka płynu połyskuje bursztynowo.
– Dlaczego nie przyszedłeś grać?
Nie odrywa wzroku od komputera.
– Czekaliśmy na ciebie.
Wzrusza ramionami. Na monitorze łysy osiłek gania po labiryncie pustych pomieszczeń i pluje ogniem z jakiejś giwery. Zabieram szkło i w kuchni wylewam zawartość do zlewu.
– Od jutra pijesz wyłącznie wino, i to tylko do obiadu. A teraz dosyć tej zabawy. Wyłączaj pudło.
Z równym skutkiem mógłbym gadać do pnia. Osiłek rozwalił właśnie narożnik muru, kawałki fruwają po całym ekranie. Odczekuję parę sekund, pochylam się i wyciągam wtyczkę z kontaktu. Łysol rozpływa się w niebycie.
– Jak ja cię tu zaraz… – podrywa się, żeby po chwili ciężko opaść na krzesło. Jego twarz przybiera krwisty odcień, podkreślony sinawym cieniem zarostu. – Myślisz, że mnie przymusisz? A gówno!
– Armin, ja nie mam możliwości, żeby cię przymusić. Nie chcesz grać, twoja wola. Zejdź tylko jutro na dół, powiedz chłopakom, że rozwiązujesz ten bajzel i niech sobie szukają innego. Przynajmniej będzie uczciwie, a nie tak.
Odwraca głowę i widzę jedynie czarny gąszcz, opadający mu na plecy.
– Możecie grać beze mnie.
– Nie pieprz. Chcesz, to powiedz, że kończymy, dogramy co mamy w umowach i finito. Ale nie rób ludziom wody z mózgu.
Wstaje i zaczyna krążyć po pokoju. Idzie mu to całkiem sprawnie, chyba nie jest pijany, a w każdym razie nie aż tak, żeby tracić kontrolę nad ciałem.
– Ja się przecież nie nadaję – mówi nagle z ponurą determinacją. – Nie nadaję się, i tyle.
Wzdycham.
– Dlatego nie jesteś maklerem giełdowym. Wystarczy, że do grania się nadajesz.
– To Angelo miał rację.
– No, miał. On jest tutejszy, więc dobrze wiedział, czym to pachnie, takie czekanie na dotacje z ministerstwa. Ale to nie on jest szefem kapeli. I nie będzie. Przynajmniej tej, w której ja gram.
Coś mamrocze do siebie.
– Stary, przypominam ci, że to nie myśmy zbankrutowali. My jesteśmy wierzycielami. A forsa poszła z naszej nadwyżki na inwestycje, dzieciom Toniego od ust nie odjąłeś. Nie histeryzuj jak baba w maglu.
Przystaje i patrzy na mnie spod oka. O pieniądzach można z nim rozmawiać spokojnie, ma lekką rękę do ich wydawania i wszyscy w branży wiedzą, że jeśli pożyczać, to tylko u niego. Zresztą, miał naszą zgodę. Dopiero ta prolongata… Gdyby posłuchał Angela, forsa pewnie byłaby znów na naszym koncie w Banca di Roma. A może i nie? Może już wtedy, w styczniu, nie mieliby z czego oddać? Zbyt wiele tu niewiadomych, żeby sobie nimi głowę zaprzątać.
– Czy ty w ogóle spałeś tej nocy?
Przecząco kręci głową.
– No to odwołujemy chłopaków i jutro jedziemy do Sabaudii. W piątek gramy, masz być jak nowy. A teraz chodź do łazienki.
Kiedy mu pomagam w myciu włosów, dostrzegam nad uszami jakieś dziwne odbarwienia. Przyglądam się uważnie. Siwizna. Krótkie kręcone włoski, które niedawno przebiły się przez skórę, połyskują srebrzyście. No, coś takiego, kończy się nasza młodość.
Odruchowo spoglądam do lustra, jakby siwienie było podstępną zarazą, która natychmiast może przenieść się na mnie. Nie, nic mi nie grozi. Moje sterczące kosmyki, z natury jasne, wypłowiały jeszcze bardziej w palącym rzymskim słońcu i teraz słusznie mogą nosić nazwę pszenicznych. Srebro, jeśli się pojawi, zniknie w nich bez śladu. Żadna smuga cienia nie będzie narzucać się swą intensywnością.
Kładę przed nim szczotkę i suszarkę, a sam idę do kuchni, żeby zaparzyć herbaty. Przy okazji wyciągam słoik konfitur z sycylijskich cytryn; on jest łakomy na słodycze. Dzwonię do Angela, a potem jeszcze szybko wystukuję dwie wiadomości, prawie jednobrzmiące: do Jacka i Rudzielca. Odwołuję swój przyjazd. Nie umawialiśmy się na sto procent, do września zostało sporo czasu, niech sobie znajdą innego lutnika. Żegnaj, wyprawo za ocean.
Herbatę pijemy w loggii. Pod czaszą granatowego nieba Rzym znów rozpostarł przed nami swój dywan ze świateł. Migotliwa materia sięgająca aż po horyzont pojawia się wraz z każdym zmierzchem, aby zniknąć, gdy świt zaczyna różowić niebo nad wzgórzami. Kiedy tak patrzę na rozświetloną dolinę, ogarnia mnie łagodne odprężenie. Wrosłem już w ten krajobraz, chociaż przybyliśmy tutaj tak niedawno. Pierwszy raz mam poczucie, że znalazłem miejsce, które może stać się moją małą, całkiem prywatną ojczyzną. Po tylu latach wędrówek potrzebuję jakiegoś zakotwiczenia. Nawet minstrele muszą mieć dokąd wracać, a nigdzie nie ma takiego domu, który mógłbym uznać za swój. Więc niech to będzie tutaj, w tej pół-pustelni skrytej wśród błękitnawych wzgórz, gdzie zdziczałe koty polują na jaszczurki wylegujące się na kamieniach, a w słoneczne popołudnia powietrze wibruje od monotonnego brzęczenia cykad.
Armin niemrawo dłubie łyżeczką w konfiturach i zastyga ze wzrokiem wbitym w blat stolika.
– No?
– No, co? Ja im też własną forsę pożyczyłem – mówi niechętnie.
– Dużo?
– Jak na mnie, to dużo.
– Aha. I co, suchy chleb przez to jadasz i popijasz wodą z kranu?
– Kiedy ja chciałem kupić mieszkanie dla Mata. Coś niewielkiego, ale żeby miał własne, jak przyjedzie tu na studia. A teraz już nie dam rady.
O, jasny gwint. Przez całe studia wynajmowaliśmy pakamery na poddaszach, kombinując, żeby było jak najtaniej, on sam nigdy w życiu nie urządził sobie żadnego mieszkania, nawet Torre wynajmujemy, i raptem teraz… Ma gest, panisko.
– Armin, ty jesteś zamożny z domu. Przypomnij mi: na studiach to myśmy imprezowali w apartamentach, które tobie ojciec zafundował?
– Ja, to co innego. Wiesz, jak było.
– Wiem, rodzina się ciebie nie wyrzekła, chociaż robiłeś, co mogłeś. Ojciec darował ci nawet, żeś olał ten jego kwartet smyczkowy. Zwyczajnie, smarkacze nie dostawali takich prezentów. A jak mu się tu nie spodoba i wróci do Wiednia? Chcesz być dobrym tatą, to wynajmij mu jakiś kąt, i po krzyku.
– Till, kurczę, jak ty nic nie rozumiesz…
Mogę nadal udawać idiotę i sprowadzać wszystko do takich prostych, wymiernych działań, nic mi to nie szkodzi. Jest jednak pewna delikatna linia, którą wyznaczyło samo życie i poza nią nie wyjdę. Dlatego nie powiem, że jeśli już, to Lidia mogłaby się dołożyć do tego wątpliwego interesu. Nie potrzeba ani dodatkowych postaci na naszej kameralnej scenie, ani kolejnych porywów ambicji. Mata zamkniemy w wynajętych czterech ścianach i niech nie straszy po nocach.
Ciepły powiew przynosi z ogrodu sąsiadów zapach wiecznie zielonej magnolii. Wielkie białe kielichy fosforyzują w mroku. Ich woń, z bliska tak intensywna, że prawie dusząca, wabi teraz delikatną, egzotyczną słodyczą. Armin wstrząsa się i szczelniej owija w płaszcz kąpielowy.
– Zimno ci?
– Jakoś tak… I głowa mnie boli.
– Chyba mamy jeszcze aspirynę.
Te moje zabiegi najwyraźniej jednak poskutkowały, gdyż szybko zapadł w sen. Leży na boku, z ręką wsuniętą pod głowę. Nie spiął włosów i teraz zasłaniają mu twarz. Jak on może tak spać? Chyba jednak nie może, gdyż właśnie kręci głową. Ukazuje się wypukłość kości policzkowej i zarys powieki z rzęsami tak długimi, że to aż nieprzyzwoite. Po co mężczyźnie takie rzęsy? Niech śpi. Jeśli obudzi się dopiero rankiem, wszystko będzie dobrze. Wierzę w skuteczność prostych środków. On szybko potrafi dojść nawet do granicy histerii, ale nie zacina się w rozpamiętywaniu.
Żeby tylko Angelo nie wyskakiwał z tą swoją racją… Postępowanie upadłościowe może się wlec w nieskończoność, a każda nowa wiadomość od adwokata to potencjalny detonator. Nie, chyba nie będzie jątrzył. To nie w jego stylu. Toni, o, ten potrafi dosunąć. Na szczęście, on akurat nie był przeciwny, zależało mu na spektaklu prawie tak samo, jak tancerzom. Orientalna baśń, niech ich szlag…
W Sabaudii wiatr szarpie koronami pinii, chociaż na bladym, spłowiałym niebie widać jedynie parę chmur i wcale nie zanosi się na burzę. Idziemy wzdłuż brzegu, brodząc po kostki w wodzie. Słońce, morze, plaża niemal pusta – Pan Bóg rankiem musiał być w dobrym humorze, skoro podarował nam taki dzień. Zdjąłem koszulę i całym ciałem wchłaniam słoneczne ciepło. Piasek śmiesznie ugina się pod stopami, miękki, lecz równocześnie sprężysty. Na horyzoncie kusi ciemny kształt, zaprasza, żeby wędrować coraz dalej i dalej, aż płaska wycinanka zyska trzeci wymiar i zamieni się w potężną skałę z miasteczkiem na szczycie.
Przecinamy jednak tylko plażę i wspinamy się po niewysokiej skarpie. Na górze, pośród pinii, nagrzane powietrze pachnie żywicą i suchym igliwiem. Siadamy wprost na ziemi, odgarniając patyki i wielkie szyszki.
Armin przygląda mi się uważnie.
– Ale ty jesteś opalony – mówi z zazdrością.
Łatwo brązowieję, już wczesną wiosną łapię kolor. Nie to, co on: skóra jednakowo biała zimą czy latem, zbyt wrażliwa, żeby ją wystawiać na pełne słońce. Do tego te ciemne włosy. Istna królewna Śnieżka, tylko trochę przerośnięta. I do tego kosmata.
– Ile ty właściwie masz wzrostu?
– No, jak to? Metr dziewięćdziesiąt dwa – odpowiada zdziwiony, że mogę nie pamiętać. – A dlaczego pytasz?
– A nic, tak mi się skojarzyło...
Nie nalega. Zrywa wysokie, suche kłoski pożółkłej trawy i oplata je wokół palców. Milczy. To nie leniwe, plażowe rozluźnienie odbiera mu chęć do rozmów; wyraźnie czuję, że przymierza się do jakiejś akcji.
– Ja się już zdecydowałem – mówi wreszcie patrząc w przestrzeń. – Grajcie dalej beze mnie.
– Armin, przypominam ci: jesteś naszym wokalistą.
– Walter mnie zastąpi.
– Kontratenor? Chyba rozum straciłeś. A w ogóle – to po to przez tyle lat trzymałeś wszystko w garści, żeby teraz tak ni z tego, ni z owego iść sobie w czorty?
– A czy ja muszę całe życie chodzić w tym kieracie? Koń pociągowy jestem, czy co?
Nabiera werwy i zaczyna wyrzucać z siebie dużo słów. Że nie może być niewolnikiem jednej decyzji. Ze to już za długo trwa, a on nie znosi stagnacji. Do wakacji, to jeszcze, tych kilka koncertów, ale potem już nie, absolutnie nie. Nie można tak ciągle tkwić w tym samym miejscu, z tą samą kapelą, marazm jest zabójczy, odbiera inwencję, a przecież on musi się rozwijać
Znam i ja takie kryzysowe postanowienia, alternatywne wersje życia, nabierające siły i blasku wtedy, gdy realia codzienności za bardzo już dolegają. Żeby trochę pohamować ten burzycielski zapał, mówię:
– No dobra, odejdziesz. Ale jak ty masz zamiar się rozwijać? Nową kapelę założysz?
– Pójdę na ulicę.
Jasne, street art, street music, powrót do korzeni. Ciekawe, co mu się jeszcze uroiło. Po tych dziesięciu płytach, kiedy pieklił się o każdy drobiazg, bo żadne studio nie było dość dobre, żadna ekipa wystarczająco sprawna, teraz stanie sobie z lutnią na rogu i zagra. Wianuszek wielbicielek od razu się zbierze, to pewne, a może i jakaś telewizja przypałęta, bo pan artysta ma właśnie taką fantazję, żeby pograć na ulicy. Najlepiej w tym kaftanie ze złotej lamy, z czarnymi wstawkami z aksamitu. Datki do beretu ze strusim piórem będzie zbierał, czy jak?
Chmura przesłania słońce, pod gałęziami pinii robi się mroczno i na jego twarz, poszarzałą nagle, nakłada się obraz, który zapamiętałem tej nocy, kiedy siedział pod jabłonią i grał na skrzypcach. A potem, w kolejnej przebitce – twarz Zoe w przyćmionym świetle fraskatańskiej restauracji.
Dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Nie, to niemożliwe. Takie rzeczy się nie zdarzają.
A może jednak? Zoe nie zmyślała. To ich rodzinna historia, nic na pokaz. On nawet ze mną o tym nie mówił otwarcie, tylko tak trochę napomykał półsłówkami, aluzjami, i że niby nic...
A jeśli to nie chwilowy paroksyzm samobiczowania, wzmocniony nadszarpniętą ambicją, lecz najprawdziwszy zew natury? Przecież nigdy nie potrafił usiedzieć na miejscu. Zawsze go nosiło. Z miasta do miasta, z kraju do kraju. Może ma to we krwi? Cygański książę… Odziedziczył potrzebę wędrowania, podobnie jak muzykalność i te drobne, ciemne pierścienie wokół owalu twarzy?
Nie, bzdura. Nie ma czegoś takiego, jak gen włóczęgostwa.
Genu może nie ma, ale są przodkowie. Pokolenia ludzi, którzy rodzili się i umierali w taborach. I ci ostatni, zatrzymani w drodze, ci, którzy już nie dokończyli swojej wędrówki, gdyż rozwiali się w dymach krematorium.
Może przecież mieć rację ten szarlatan, który twierdzi, że wszystko, co nieprzeżyte do końca, utajone i wyparte, powraca w następnych pokoleniach. Może to właśnie ci umarli tak do niego mówią, w snach o wolności, w cichych impulsach, które bierze za swoje. Idź. Idź za nas. Masz w sobie naszą krew. I cały nasz talent, daliśmy ci wszystko, co było w nas najlepsze. Więc idź. Dokończ tę wędrówkę. Za nas. Dla siebie.
Nie, nie. Teraz ja zaczynam bredzić, Cyganie nie porywają własnych dzieci. Koniec majaczeń.
Głęboko wciągam powietrze.
– Armin, ja wiem, swoboda bardzo kusi. Ale przecież tak się nie da. Tworzyć coś po to, żeby potem zniszczyć
– Jakie znowu zniszczyć?! Czy ja wam bronię grać dalej?
Ręce opadają. Same tylko prawa do utworów i tantiemy to grzęzawisko, które lepiej omijać z daleka. A poza tym – tak nie będzie, ja nie zniosę tego, żeby na deskach, po mojej lewej ręce, stawał jakiś obcy dupek. Nie będę grał dla innego głosu i patrzał na inną dłoń na pudle lutni. I choćby cały chór widm nawoływał go nocami po mrocznych lasach, jego miejsce jest właśnie na tych deskach, pomiędzy mną i Angelem, z Pawłem i Tonim za plecami.
– Tyrałeś tyle lat, razem tyraliśmy, żeby wyrobić sobie markę, żebyśmy byli rozpoznawalni. I jesteśmy. Chcą nas słuchać. Chcą płacić. Nawet ten wał Luigi dobrze o tym wie, dlatego się nami zajmuje. Czy tobie już kompletnie odpierdzieliło, że to wszystko masz raptem gdzieś?
Wydyma usta.
– Bo ja, Till, przecież naprawdę nic nie muszę. Jakbym miał ciąg na kasę, to bym rockmanem został. Ale nie mam. I dlatego mogę Josquina des Pres na pięć głosów a cappella śpiewać. Albo bawić się w minstrela na zamku. Albo grać choćby na ulicy. Ja mogę myśleć tylko o muzyce. I tyle.
Muzyka. To jest ta ścieżka, po której potrafię się poruszać, nawet jeśli prowadzi przez chybotliwe mostki nad wodą, której głębię trudno wysondować. Łapię równowagę.
– Armin – mówię spokojnie, cicho, jakbym przywabiał kota – przecież ty wiesz. Twój głos i lutnia – tak. Ale to za mało. Ty sam sobie nie wystarczysz. Jak Josquina, czy kogo jeszcze zechcesz, a cappella nagrasz, to minie miesiąc, dwa, i znowu będziesz chciał więcej. Bo ascetą to ty nie jesteś, ty lubisz muzykę bogatą. A do tego będą ci potrzebni ludzie. Żeby sięgnąć po to bogactwo, którego inaczej nie dostaniesz. Bo taka muzyka, jaką grasz, wymaga wspólnoty.
Nawet nie wiem, czy słucha, gdyż odchylił głowę i wpatruje się w konary. W końcu jednak i mnie omiata wzrokiem, przelotnie, jakby od niechcenia.
– Wspólnota… jasne. Ale kiedy ty wyjedziesz do tej tam Georgii, i tak wszystko się rozleci. Sam tego nie utrzymam.
Jak się nazywa taki ruch uprzedzający ewentualny atak? A, wszystko jedno. Ciekawe, czy przyszły już odpowiedzi na moje wczorajsze maile.
– Nie jadę do Georgii.
– Jak to: nie jedziesz?
– Zwyczajnie. Napisałem już do Jacka, i do Briana też, że w tym roku to niemożliwe.
– A niby dlaczego? – nagle przybiera minę czujnego buldoga. – Coś ty wykombinował? Odwołałeś wyjazd? Przeze mnie?
Milczę.
– Ja… ja wcale tego nie chcę! W końcu mnie tu nie zjedzą, do mamra nie pójdę, nawet jeśli ta forsa przepadnie, więc jedź sobie, jedź! Nie potrzebujesz się dla mnie poświęcać!
Uh, jeszcze słowo i przywalę w ten kudłaty łeb, i to tak, żeby poczuł, primadonna jedna. Żebym ja się chociaż rwał do tego wyjazdu, żebym nogami przebierał z niecierpliwości, ale to pomysł, jak pomysł, myślałem, wyjadę na trzy miesiące i wrócę, w końcu nie pierwszy raz, a on nigdy nie brał się przez to za rozpieprzanie całej kapeli. Szkoda chłopaków, szkoda tego, co jeszcze można z nimi zrobić. Miałem rację, że odwołałem, nie wolno zostawić wszystkiego na łasce tego histeryka, ktoś musi umieć gasić pożar w burdelu, a nie tylko ciągle na nowo go podsycać.
– Lepiej będzie, jak najpierw pojedziemy tam wszyscy, we wrześniu, na ten turniej śpiewaczy. Trzeba się temu przyjrzeć z bliska. A jak mi się spodoba, to dopiero wtedy… Oni plany układają na całe lata, sam słyszałeś. Mam czas.
– Ten twój Brian – mówi już spokojniej, ale ciągle patrzy na mnie podejrzliwie – przecież by nie kręcił?
Mój Brian… Znów czuję dreszcz na plecach. Armin, są takie połączenia słów, których nigdy nie należy wypowiadać, nawet nieświadomie.
– Ech, on też jest taki trochę narwany. Czasem różne rzeczy mu się roją. Lepiej najpierw sprawdzić. W końcu, wiemy tylko to, co oni zechcieli nam powiedzieć.
– Może i tak… – Drapie się źdźbłem trawy po łydce. – Ale jednak – znów się mobilizuje, gotów ciągnąć ten kontredans wzajemnych wyrzeczeń – bo wiesz: ty nie możesz przeze mnie marnować swoich szans.
– Wiem – Zamykam oczy. – Ale nie muszę szukać swoich szans za Wielką Kałużą. Ja jestem solidny rzemieślnik i dobrze mi tutaj.
Wstaję i otrzepuję bermudy.
– Chodź, idziemy. Już południe, jakąś knajpę trzeba znaleźć, zanim wszystko pozamykają. Głodny jestem.
Nie rusza się. Podchodzę, wyciągam dłoń, żeby pomóc mu wstać – a on chwyta mnie mocno nad kostkami nóg i szarpnięciem przewraca na ziemię.
Po chwili tarzamy się w igliwiu, tłukąc furiacko, zapamiętale, na oślep, do bólu. Raz on jest górą, raz ja. Ma nade mną przewagę wzrostu i wagi, ale ja jestem zwinniejszy, a do tego przecież kiedyś ćwiczyłem judo. Rozwalę sobie łapy, nie będę mógł grać, ale on też nie, nie wymknie mi się, nie ucieknie, dostanie za swoje, raz, drugi, i jeszcze raz, i jeszcze… Łapię go za włosy, nareszcie te kudły do czegoś się przydają, klamra trzaska i spada, ja odwracam mu głowę, przygniatam do ziemi, siadam na nim okrakiem i unieruchamiam ręce. Szarpie się, wierzga, usiłuje mnie zrzucić, ale coraz bardziej brakuje mu siły.
– Puść mnie – dyszy. – Puść, idioto, żebra mi połamiesz.
– I bardzo dobrze, będziesz miał prawdziwy kłopot.
Późnym popołudniem wracamy do Rzymu. Ciuchy i włosy doprowadziliśmy jakoś do ładu w toalecie restauracji, lecz siniaki dopiero zaczynają rozkwitać. Ja, to jeszcze nic, ale Armin ma całe ręce posiniaczone. Tak to jest, jak się od dzieciństwa chroni paluszki, żeby Boże broń nic się nie stało, bo takie dłonie skrzypka to skarb niezastąpiony.
On zaraz znika w sypialni, a ja na chwilę siadam do komputera. Otwieram listy od Jacka i Briana. Jack nie robi problemów. Wiadomo, trudno się wycofać z wcześniejszych zobowiązań. Więc w przyszłym roku, zgoda, ale wtedy to już na pewno.
Brian, jak to on – że dlaczego, przecież wszystko było już prawie dograne, nawet mieszkanie dla mnie wyszukał, tuż obok swojego, a ja mu taki numer… I na koniec cienka strzała: A jeśli to wszystko przez Twojego czarnowłosego Amora, to u nas się mówi, że rozłąka jest jak wiatr. Słaby płomień zgasi, ale silny roznieci. Zaryzykuj więc i powiedz: sprawdzam.
Oj, Rudzielec, Rudzielec… wiesz, jak trawa rośnie i nawet czasem przychodzi ci do głowy coś niegłupiego, ale tym razem nie będziesz moim nauczycielem. Pomiędzy tobą i twoimi pięknookimi chłopcami na jedną noc wszystko jest jasne od samego początku. Z nikim się nie wiążesz, odpowiadasz tylko za siebie, więc co ty możesz sprawdzać? Szczelność prezerwatywy?
Półmrok w sypialni rozjaśniają jedynie złociste paski poświaty, która sączy się przez szpary między szczebelkami okiennic. Armin leży ukosem na obu łóżkach, wyciągnięty na wznak, z rękami pod głową. Padł, jak stał, nawet sandałów nie zdjął.
Ściągam ciuchy. Na podłogę sypie się kremowy pył. Przesuwam dłonią po włosach. To samo. Co jest, u licha, przecież nie wylegiwałem się na piasku! To chyba przez ten wiatr. Gorący, południowy wiatr, który osadza na ciele, razem z kryształkami soli, drobiny przyniesione wprost z Sahary.
Nie chce mi się iść pod prysznic. Siadam na brzegu łóżka. Armin przekręca się i wspiera na łokciach.
– Till – szeroko otwiera oczy, które pociemniały prawie do czerni – ale jak się okaże, że ja naprawdę nie wytrzymuję, że już tak dłużej się nie da – odejdziesz razem ze mną?
Jak się okaże… Więc jeszcze nic nie zostało rozstrzygnięte. Zyskaliśmy jednak parę dni. Może do pierwszej sprzeczki z Angelem. A może, kto wie, jeszcze dłużej.
Pochylam się nad nim. Opuszkiem palca przesuwam po ukośnym zadrapaniu pod lewym okiem. W piątek na makijaż trzeba będzie przeznaczyć więcej czasu, niż zwykle.
– Tak – mówię cicho. – Odejdę. Odejdę razem z tobą.
– Pamiętaj…
Opada na trapuntę, rozrzucając ręce. Potem chwyta mnie za uda, podciąga się i opiera głowę na moim kolanie.
Wsuwam palce w ciemną gęstwinę. Wyjmuję długą, twardą igłę pinii, która uwięzła pośród splątanych pasm. Odgarniam je, odsłaniam krągłe ramię upstrzone paroma jasnymi piegami i czubkiem igły zaczynam kreślić na nim zawiły wzór. Arabeska natychmiast zabarwia się intensywną czerwienią.
Tak, odejdę. Zostawię za sobą dolinę pełną świateł i pójdę. Na wszystkich drogach świata, dniem i nocą niezmordowanie krążą samotni wędrowcy, niewolnicy własnej wyobraźni. Mamy tam i my swoje trasy, długie już i kręte, chociaż wcale nie bezsensowne. Spotkaliśmy się przecież w Muzyce, tej ojczyźnie, która nie zna ograniczeń czasu i przestrzeni, łączy ponad barierami języka i nigdy nie zdradza swoich dzieci. Tam zostaniemy, tam będziemy wędrować, tam rozbijemy swój namiot, który da nam schronienie nie mniej pewne, niż kamienne mury Torre.
I może nawet Pani Fortuna nadal będzie nas osłaniać swoim skrzydłem.
O, Fortuna [fragment powieści]
1
Ostatnio zmieniony sob 27 lip 2013, 21:45 przez Rubia, łącznie zmieniany 4 razy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.