Tekst zawiera wulgaryzmy. I treści raczej dla dorosłych.
Umówiłem się z chłopakami, że dołączę do nich po obiedzie. Całe przedpołudnie chciałem spędzić w warsztacie. To jest teraz moja nora, gdzie niczym potrącony zwierzak mogę trwać w półsennym bezruchu, ukryty przed badawczo-troskliwymi spojrzeniami. Wśród bladobłękitnych ścian przesiąkniętych mieszaniną zapachów suchego drewna, kalafonii i wosku ogarnia mnie – nie, nie spokój, ale pewien rodzaj odrętwienia, które wytłumia myśli i odbiera barwy wspomnieniom. Prawie nic nie robię, rozpoczęte instrumenty leżą tak, jak je zostawiłem w lipcu; nie potrzebujemy na razie niczego nowego i nie muszę się spieszyć. Jedynie dłonie przyzwyczajone, że przy tym długim stole zawsze pracowały, odruchowo szukają zajęcia. To w nie spływa resztka energii ciała wyczerpanego napięciem i nie znajdującego odpoczynku we śnie przywoływanym lekarstwami.
Niegdyś chętnie kupowałem części starych instrumentów, mam kilka pięknie rzeźbionych główek od wiol i teraz próbuję dopasować jedną do nowego gryfu. Czasem przychodzą takie chwile, gdy czuję wyraźnie, że zajmując się tym samym, co robili ludzie trzysta albo pięćset lat temu, włączam się we wspólnotę ponad ograniczeniami czasu i jednostkowego istnienia; że ta cierpliwa dłubanina ma sens przekraczający wymiar czysto utylitarny. I to przynosi mi ulgę. Instrumenty, inaczej niż muzyka, potrafią uśmierzyć ból, przynajmniej na trochę. Może również dlatego, że zawsze pracowałem przy nich sam. Zamykałem drzwi na klucz, nawet Armina wpuszczałem niechętnie i jedynie tutaj jego nieobecność wydaje się naturalna.
Rankiem kuchnię zalewa słoneczny blask. Opuszczam markizy w loggi. Światło zmienia barwę na pomarańczową, łagodnieje i przestaje razić oczy. Powietrze jest już gęste od upału, a nad Rzymem wisi szara warstwa smogu, który na szczęście nigdy nie dociera wyżej, między nasze wzgórza. Nie chce mi się jeść, nastawiam więc tylko ekspres do kawy. Ma już swoje lata, przepuszcza parę szczelinami, dziwnie bulgocze i nie zawsze spienia mleko na cappuccino, lecz ciągle zapominaliśmy kupić nowy.
Kiedy rozlega się dzwonek domofonu, bez pytania naciskam guzik, uchylam drzwi i wracając do kuchni, spoglądam przez okno. W cieniu pod laurem stoi już lancia Toniego, a obok niej skutery młodziaków. Może przywieźli mi zakupy? Tylko Angela brakuje. W studiu na dole jeszcze panuje cisza. Oni też się nie spieszą. Nie idzie nam nagrywanie śladów do „Wędrowca”. Zabraliśmy się za to pospiesznie, z nadmierną gorliwością i teraz tracimy całą swobodę, jakby nagle drętwiały nam ręce, a muzyka zmienia się w staranne odtwarzanie nut zapisanych na pięciolinii. Do tego cały dawny repertuar stał się żałośnie bezużyteczny, a nowy… Nie mamy nowego.
Ekspres wydaje jakieś przerywane syki, para bucha spod dekla, lecz kuchnia napełnia się intensywnym aromatem, a ciemny płyn zaczyna ciurkać do dzbanka.
- Chciałem z tobą porozmawiać – W prostokącie drzwi pojawia się czarna, szczupła sylwetka. – Mogę?
Jest ostatnią osobą, którą chciałbym oglądać, dziś czy kiedykolwiek. Wskazuję mu krzesło.
- Siadaj.
Ma twarz ściągniętą zmęczeniem i przekrwione oczy w czerwonych obwódkach. Nie nosi już śnieżnej bieli z emblematem Lacrimosy, mimo gorąca założył jakąś czarną koszulę, wymiętą i chyba niezbyt czystą. Powinien teraz siedzieć w szkole we Wiedniu, przecież to już wrzesień. Czy Lidia w ogóle wie, gdzie on jest i czym się zajmuje?
Włączam końcówkę do spieniania mleka. O dziwo, działa.
- Napijesz się kawy?
Potrząsa przecząco głową. – A piwo masz?
- Tylko Vita Malz, bezprocentowe.
- Może być – godzi się obojętnie.
Otwieram butelkę, podsuwam mu razem ze szklanką, sobie nalewam kawy i ostrożnie dodaję pienistego mleka. Siadam po drugiej stronie stolika.
Wpatruje się w blat, przygryzając dolną wargę. Ten odruch odziedziczył po Arminie. Napełnia szklankę piwem, ale nie pije. Wierci się na krześle i postukuje butem o posadzkę. Siedzę w milczeniu. Nie chcę niczego mu ułatwiać. Wreszcie podnosi wzrok i pyta bez żadnych wstępów:
- Myślisz, że on dlatego umarł, że ja… że była ta awantura?
- Przyszedłeś po rozgrzeszenie? Chcesz usłyszeć, że to tylko zwykły zbieg okoliczności?
- Bo to naprawdę był zbieg okoliczności. Dziadek mi powiedział, że on już wcześniej miał jeden zawał.
- To stwierdzili lekarze, kiedy go ratowali. On się nie skarżył, a my nic nie wiedzieliśmy. A zresztą…
- No?
- Gdyby ktoś wtedy powiedział ci: zostaw ojca w spokoju, on jest chory na serce – to co? Zamknąłbyś się? Poszedłbyś sobie z tej garderoby?
Przygląda się szklance, którą obraca w dłoniach. Wzrusza ramionami.
- Poniosło mnie – mówi z wysiłkiem.
Widzę go w półprofilu, z głową lekko pochyloną na ramię. Ciemna strzecha wokół migdałowej, prawie dziewczęcej twarzy tak przypomina Armina z czasów, kiedy się poznaliśmy, że czuję ucisk w piersi. Tyle tylko, że Armin nigdy nie wyglądał jak wynędzniały szczur. Co on bierze, że jest taki złachmaniony?
Powoli sączę kawę. Mat odstawia szklankę i zajmuje się oglądaniem czubków swoich butów. Potem znów spogląda na mnie, trochę wyzywająco, trochę żałośnie.
- On nie dbał o siebie, a był ciężko chory.
- Sam o tym nie wiedział. I nic po nim nie było widać. Gdybyśmy wiedzieli…
- To co wtedy?
- To byśmy pilnowali, żeby się oszczędzał, chociaż to niełatwe w naszej branży. Ale akurat wtedy? Komu mogło przyjść do głowy, że to właśnie ty, i do tego tuż przed koncertem, wśród obcych ludzi, rozpętasz takie piekło?
Znowu wzrusza ramionami.
- Pieprzysz. Zaraz się dowiem, że jestem mordercą, a ja mu tylko powiedziałem prawdę.
- Nie pochlebiaj sobie, jesteś zwykłym bezmózgim egocentrykiem. Gdzie tam była jakaś prawda, w tym steku bredni? Gadałeś, żeby upokorzyć go publicznie i to ci akurat wyszło.
- Nie pierdol. Święty to on nie był. Mógł sypiać z tobą, mógł i z innymi. A co, musiał ci się zwierzać, po co przyjmuje Waltera?
- Ty lepiej przestań zaglądać ludziom do łóżek, bo to jakaś twoja obsesja. My się dobieramy, żeby grać, a nie bawić w seks grupowy.
Nie odpowiada. Mam wrażenie, że wyłączył się i w ogóle mnie nie słucha, koncentrując na czymś, co nosi w sobie. Wreszcie decyduje się.
- To ty mu kazałeś, żeby nie przyjmował mnie do kapeli, prawda? Po tej naszej rozmowie w listopadzie. To była taka twoja zemsta?
- Że niby ja… Co takiego? Człowieku, co ty jeszcze wymyślisz?
- Matka mówi, że on zawsze ciebie słuchał i liczył się tylko z tobą.
- Jakieś rzewne opowieści. Do tego ja przecież nawet nie słyszałem, jak ty grasz. On sam potrafił to ocenić, nie potrzebował doradców.
Pewnie Armin nie zdobył się jednak na to, by powiedzieć mu otwartym tekstem, że jest po prostu za słaby i nie nadaje się na zawodowca. Oszczędził go, wybierając jakieś łagodniejsze słowa. Może powiedział, że jest zbyt młody? Że musi się jeszcze wiele nauczyć? Żeby nie ranić, opakował odmowę w jakieś pocieszające banały, mimowolnie podtrzymując nadzieję, którą sam uznawał za daremną. I Mat uczepił się tego, nie chcąc wierzyć, że nigdy nie będzie naszym kolegą po fachu, bo za decyzją Armina krył się nie przemijający zły nastrój, lecz bezbłędne rozpoznanie jego możliwości.
- Nie pierdol – powtarza z tępym uporem. – Kto ci kazał oceniać? Powiedziałeś, że mnie nie chcesz w kapeli, i tyle. A on? Certo, amore, żaden problem! – głos przechodzi mu w falset i załamuje się raptownie na ostatniej sylabie.
- Czy do ciebie dociera, że nic takiego nie mówiłem? On mnie zresztą nie pytał o zdanie. Nie rób ze swojego ojca szmacianej kukły, która nie miała własnej woli.
- Nie ja zrobiłem z niego kukłę! Co ty, myślisz, że ja oczu nie mam? Widziałem was tutaj, wiem, jak na ciebie patrzył! On by się mnie pozbył jak śmiecia, żebyś tylko ty był zadowolony!
Jest chory z zazdrości. Snuje się po jakichś błędnych ścieżkach urojeń, cieniom zrodzonym we własnej wyobraźni nadając rysy najpierw moje, potem Waltera, teraz znowu moje, walczy z tymi widmami o miłość Armina i jego uznanie. Tworzy sobie przeciwników, lepiąc ich z frustracji i niespełnienia, a gdy na jawie nie chcą podejmować wyzwań, w furii rozdaje ciosy na oślep. Śmierć nie zakończyła tej walki, przesunęła ją tylko już na zawsze w wymiar fantasmagorii, gdyż milczenie umarłego można wypełnić każdą treścią.
Mam dość przerzucania się słowami, które i tak niczego nie wyjaśnią, lecz próbuję jeszcze raz.
- Słuchaj. Ja pomiędzy was nigdy nie wchodziłem. I dlatego o tej… rozmowie, jeśli można tak to nazwać, wtedy w listopadzie, Arminowi nawet nie wspomniałem. On nie miał pojęcia o niczym.
- No jasne – Krzywi się szyderczo. – Po co miałbyś wspominać. Wystarczyło, że mu dupy nie dałeś, a on już był gotów.
Z całej siły zaciskam dłonie na krawędzi blatu. Chwycić by tak gówniarza i trzasnąć nim o ścianę, żeby oprzytomniał. Ja jestem winien, że Pan Bóg odmówił mu talentu? Armin sam to rozpoznał i nie miał złudzeń, gryzł się tylko, że szczeniak ma ambicje rozdęte jak balon, a zdolności za centa. Nie będę się z nim cackać, wystarczy, że raz nasłuchałem się obelg, rzygałem przez całą noc i jeszcze udawałem, że to migrena, Armin nie musiał wybierać, albo ten rozwydrzony gnojek, albo ja, teraz Armina nie ma, nie ma, nie ma, a ten mi się tu zwala ze swoimi gównianymi problemami, ale ja już nic nie muszę, powtórzę, jak go własny ojciec podsumował i niech znika stąd, bo choćby się zasrał po szyję, to i tak muzykiem nie zostanie, a od nas mu wara…
Z dołu dobiega przenikliwy trel fletu. Oho, Angelo też już dołączył. Za chwilę zamkną okna i zaczną stroić instrumenty. Potem dźwięki, chociaż tutaj niesłyszalne, popłyną szeroką falą. Mario będzie je miksował, ślady do wokalu uwięzionego w cyfrowym zapisie, otulinę ciemnego głosu, do którego teraz wszyscy musimy się dostosowywać, bo on sam nie może już nic.
Wcześniej nigdy nie był taki wymagający.
Przed oczyma zaczynają migotać mi czarne punkty. Coraz ich więcej, zajmują całe pole widzenia. Gardło mam zupełnie zaciśnięte. Oddycham głęboko, raz i drugi. Nie, nic. To sprawa między nimi dwoma. Armin mu nie powiedział… niech będzie, że to ja. On go kochał, na swój pokręcony sposób i niech tak już zostanie.
Z trudem panuję nad głosem.
- O… on się troszczył o ciebie. Przecież to… to jego pomysł, żebyś po maturze przyjechał tu na studia. Chciał wynająć ci mieszkanie, pomagać finansowo.
- Uh, ale się troszczył! I tak chciał pomagać, że to Waltera przyjął do kapeli, a nie mnie.
Cokolwiek bym jeszcze powiedział, wszystko trafi w próżnię. Podnoszę się.
- Wiesz, ja naprawdę nie mam pojęcia, czego ty ode mnie oczekujesz. Chcesz usłyszeć, że obaj cię skrzywdziliśmy? I dlatego miałeś prawo sponiewierać go przy jego ludziach?
On też wstaje. Kiedy tak wpatruje się we mnie, z oczyma zwężonymi w szparki, jego podobieństwo do Armina zanika, a rysy, zniekształcone napięciem, stają się obce i, mimo całej urody, odpychające.
Chcę go uderzyć. Chcę, żeby to poczuł.
- Ze spadku dostaniesz wszystko, co będzie ci się należało. On nie zostawił testamentu, a ja niczego nie potrzebuję. Mogę ci dać adres naszego prawnika. Reszta to już sprawa między wami. Tobą i Jaśminą. Niech wasze matki się dogadują.
Oczy rozjaśniają mu się nienawiścią.
- Ale z ciebie zimny skurwysyn.
Rozkładam ręce.
- Inny nie będę. Idź już.
Odprowadzam go do przedpokoju. Idzie przede mną, trzymając ręce w kieszeniach. Przy samych drzwiach odwraca się. Usta ma zaciśnięte w jakimś dziwnym grymasie, jakby z całej siły powstrzymywał płacz albo krzyk.
- Ty chuju!
Uderzenie odrzuca mnie na ścianę. On wychodzi i zatrzaskuje drzwi. Słyszę, jak szybko zbiega po schodach.
Czuję jakieś ciepło i wilgoć po prawej stronie, poniżej żeber. Dotykam tego miejsca. Palce barwią się ciemną czerwienią. Krew. Skąd krew? Dlaczego raptem ta plama na koszuli? Do ciepła dołącza się ból w boku. Przenikliwy i piekący, ale da się wytrzymać. Pchnął mnie nożem?
Siadam na podłodze. Opieram plecy o ścianę i podciągam nogi. Plama na koszuli jest już całkiem spora.
Nie chce mi się nic robić. Zamykam oczy i kładę głowę na kolanach. A niech tam… Skoro nagle wszystko zaczęło się dziać samo, bez mojego udziału, pozostaje mi tylko poddać się temu nurtowi, poczekać, aż ogarnie mnie całego i zabierze. Może na jakiś jasny brzeg. Może w ciemność.
Ciemność też jest dobra. Kojąca. Wchłonie ból jak wielka gąbka, wymaże obrazy, zostawi tylko ten spokój, w którym wszystko gaśnie i wraca do swej formy podstawowej i najbardziej trwałej, do wielkiego oceanu nieistnienia.
Ból w boku narasta, pod gardło podchodzą mi mdłości, na szczęście zaraz odpływają. Pomału zapadam się w siebie. Barwy pod powiekami blakną, ogarnia mnie jakiś szarawy półmrok i cisza, w której rozbrzmiewa coś niby odległy świergot wielu ptaków.
Dzwoni telefon w kieszeni spodni. Nie wyjmuję go. Powtarza parę razy swą melodyjkę i cichnie.
Potem rozlega się dzwonek do drzwi. Po nim drugi i trzeci, a w końcu łomotanie.
- Till, jesteś tam? Otwórz!
Toni. Siedzę blisko futryny, więc słyszę go wyraźnie. Nie odpowiadam. Klamkę mam prawie nad głową, ale nie chce mi się do niej sięgnąć.
Jazgot dzwonka miesza się z narastającym szumem w uszach. Mdłości powracają silniejszą falą, usta mam już pełne śliny. Posadzka i ściany jakoś dziwnie pęcznieją i zaczynają się kołysać. Nogi mi zdrętwiały, próbuję je wyprostować. Nagle przeszywa mnie ból tak gwałtowny, że nie mogę powstrzymać głośnego jęku. Zwijam się w kłębek.
- Till, co jest? Otwórz! Otwórz! Chłopaaaki! Chodźcie! No, chodźcie tu!
Tupot nóg na klatce schodowej, później znów ten natrętny dzwonek i kołatanie do drzwi. I jeszcze głuchy łoskot, jakby ktoś próbował je wyważyć.
Przesuwam się na podłodze, podpieram jedną ręką, unoszę trochę i chwytam za klamkę.
Tak więc Toni nie pozwolił mi umrzeć. Zobaczył przez okno, że Mat wybiega z Torre i najpierw zadzwonił, a gdy nie odbierałem, przyszedł na górę. Miał jakieś niedobre przeczucie, powiedział. Mat wcześniej nie wchodził do studia, nie pytał o mnie.
Kiedy noce w szpitalu dłużyły się w nieskończoność, oglądając skrawek granatowego nieba zastanawiałem się czasem, czy był to przypadek, czy może jakaś ingerencja z tej dziwnej, niepojętej góry, gdzieś tam, poza strefą gwiazd stałych. Kto właściwie ubrał Toniego w szaty anioła stróża? I czy w ogóle może być aniołem stróżem bębnista, który miał babkę czarownicę? To ona nauczyła go wierzyć w przeczucia, nieraz nam opowiadał. Ale przeczucie by się nie narodziło, gdyby akurat nie patrzał w okno. Więc jednak przypadek? Gdyby głowę miał odwróconą, próbowaliby mnie ściągnąć dopiero na późny obiad. Nigdy nie jadaliśmy wcześnie. A wtedy byłoby po wszystkim.
I jeszcze instynkt samozachowawczy się z nim sprzymierzył, zażarta bestia, zupełnie niezależna od mojej woli. Nie chciałem otwierać. Drzwi wejściowe są nie do wyważenia, właściciel Torre zabezpieczył cały dom jak fortecę.
A jednak otworzyłem.
Chociaż nie zależało mi na życiu. I nie bałem się śmierci.
Może on też się nie bał. Przecież trzymałem go wtedy, na tych deskach, dopóki nie przyjechali ratownicy. Nie, na pewno się nie bał.
Nie może być tak, że ostatnim uczuciem, które nas łączy z życiem, jest strach.
Na krawędzi [fragment większej całości]
1
Ostatnio zmieniony sob 07 lip 2012, 11:52 przez Rubia, łącznie zmieniany 2 razy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.