W sumie to jestem z tego zadowolony więc czekam, aż mnie sprowadzicie na ziemię

Kufel piwa
Karczmarz podniósł wzrok nie przerywając przecierania kufla. Typ, który przysiadł przy barze, wyglądał na razowego piwosza. Tacy zawsze na pytanie: „Co podać” zwykli odpowiadać: „Piwo”, tudzież: „Piwo raz” lub coś podobnego. Wypadało więc, by tradycji stało się za dość.
– Co podać?
– Piwo – bez zbędnych ubarwień odparł zapytany. Gospodarz napełnił więc złotym trunkiem dopiero co wyczyszczony kufel i podał klientowi.
W karczmie panował gwar. Przy głównym stole grupa górników opowiadała rubaszne żarty, śmiechem zagłuszając nieśmiałe pieśnie młodego grajka; jeden z siedzących w rogu chłopów, próbując wstać, upadł na stół wylewając kufle kompanów; gdzieś z drugiej strony pisnęła złapana za tyłek kelnerka; zaś, w tak zwanym: „cichym zakątku”, dwoje zamaskowanych typów prowadziło cichą rozmowę – tak to przynajmniej wyglądało z punktu widzenia gospodarza. Wszystko to było jednak zwykłą, karczemą codziennością. Wszystko, za wyjątkiem gościa siedzącego przy barze. Tacy nie pojawiali się codziennie. Choć klient na początku sprawiał wrażenie zwykłego, znudzonego życiem osobnika, wprawne oko gospodarza wychwyciło jego wpatrzony w opadającą pianę wzrok – wzrok przepełniony bólem i troską. Oberżysta obsłużył kolejnego klienta, wciąż jednak przyglądając się, jak mniemał, cierpiącemu. Wiedział z doświadczenia, że osobnik tak na prawdę nie miał ochoty na piwo, gdyby było inaczej, nie pozwoliłby opaść pianie bez wcześniejszego choćby zwilżenia warg, o nie! Nieznajomy nie miał także ochoty na towarzystwo, wszak w innym wypadku usiadłby przy jednym w wolnych stolików. To, że usiadła przy barze, niezainteresowany zdarzeniami dookoła, oznaczało, że najchętniej chciałby mieć przed sobą ścianę (a że w tym przypadku nie było takiej możliwości, skazany był na obraz krzątającego się na tle butelek i niezbyt urodziwego karczmarza – choć kto to do końca wie, na co tam lubił patrzyć). Gospodarz krzyknął coś do jednej ze służących, a ta zaraz pobiegła do kuchni. Siedzący przy piwie jakby na chwilę ożył i spojrzał za znikającą w drzwiach kobietą. Ruch ten nie uszedł uwagi karczmarza.
– Dobra dziewczyna – rzucił od niechcenia oberżysta, spoglądając za służką. Jednak nieznajomy nie odpowiedział, a zamiast tego, pierwszy raz tego wieczoru pociągnął łyk piwa. Był to znak i dobry, i zły; łyk był solidny, co wskazywało na to, iż klient w końcu doszedł do jakiegoś wniosku – co było znakiem dobrym, – ale był też, poniekąd, wybiegiem, by nie rozpoczynać tematu o kobietach – a to był sygnał definitywnie zły. Karczmarz wrócił do własnych zajęć – problemy nieznajomego wymagały więcej, niż jednego piwa.
Sytuacja w karczmie nabierała dynamiki: górnicy po solidnej porcji żartów rozpoczęli rozmowę o pracy w kopalni, po raz setny opowiadając niezwykłe historie o tym, jak to ocierali się o śmierć i z kim to tym razem puszcza się żona kierownika; młody grajek nabrawszy odwagi (któż po winie jej nie nabiera) podrywał jedną z kelnerek, starając się ignorować nawoływania ze strony chłopów, by zagrać jakąś skoczną melodię, zaś do siedzących w „cichym zakątku” doszedł jakiś niewielki typ.
Karczmarz wydał resztę podróżnemu, który właśnie zamówił pokój, i rzucił okiem na siedzącego przy barze, który po raz drugi podniósł kufel i opróżnił do do połowy. Dopiero teraz zainteresował się jego wyglądem, chcąc wyrobić sobie zdanie na temat nieznanego jegomościa. Mężczyzna był lekko nieogolony, ale zważywszy na jego obecną sytuację, nie należało się tym kierować. Brązowa koszula i czyste włosy wskazywały bowiem na to, że siedzący przy barze raczej dobrze się prowadzi. Wskazywała na to także podłużna, pozbawiona blizna twarz i wąski, nie noszący śladów złamania, nos. Karczmarz podrapał się za uchem rozważając, co też przywiodło przybysza do „Złotego Kufla”. Nigdy nie zaprzeczał, gdy ktoś mówił o tawernie, że żadna z niej gospoda, a zwykła mordownia i, że prędzej niż dobre żarcie, to można w niej wpierodol dostać – nie zaprzeczał, bo i po co. W górniczym miasteczku nie brakowało ani tych, którzy chcieli dobrze zjeść, ani tych, którzy chcieli dostać po mordzie. Gospodarz westchnął, widząc, iż siedzący przy barze dzisiejszego wieczora nie kwalifikował się do pierwszej z wymienionych grup. Już chciał zapytać, czy gość aby nie życzy sobie czegoś na ząb, gdy ten po raz trzeci przytknął kufel do warg. Sączył. Powoli i jakby z trudem, jakby w kuflu wcale nie było piwo (trochę z wodą, co prawda, ale piwo), a jakiś gęsty wywar, niczym żur jakiś, czy krew. Krew... określenie to pasowało do obecnej sytuacji, nieznajomy sączył bowiem niczym wampir, który po trzech miesiącach postu dopadł dziewicę. „Te kobiety...” przebiegło przez myśl oberżysty, kiedy tak patrzył na pijącego. Mężczyzna powoli zbliżał się do końca, ale nie zmieniał tempa pochłaniani piwa, jakby rzeczywiście był wyposzczonym wampirem, a drewniane naczynie nieletnią dziewicą.
Nie czekając aż owa dziewica skona, gospodarz napełnił kolejny kufel i postawił przed nieznajomym. Mężczyzna dostrzegł gest i w jego oczach pojawiły się łzy. Jeszcze raz tego wieczora popatrzył na prowadzące do kuchni drzwi i oberżysta już wiedział, że problemy nieznajomego wymagają więcej, niż dwóch piw.