W temacie wpisałem, że gatunkowo upośledzone, jakby ktoś chciał koniecznie zedytować, to ociera się to o: kryminał, urban fantasy, historyczne [sic!]
Dedykuję wszystkim, którym kiedykolwiek coś wytknąłem ;)
EDIT: Tekst zawiera przekleństwa w liczbie jednego oraz sceny wywołujące zastanowienie nad słusznością istnienia świata
Życie
Rozdział pierwszy: jak to było wtedy
Ze snu wyrwał mnie brzęk budzika. Radzieckie badziewie, przeszła mi przez głowę myśl, natychmiast stłumiona przez mechaniczny ryk. Wszystko wokół jest radzieckie. A niech to szlag!
Przez chwilę toczyłem nierówną walkę z odgłosami dzieła sowieckich zegarmistrzów, lecz moje starania były z góry skazane na porażkę. Poderwałem się i rąbnąłem wajchę wyłączającą dzwonek odrobinę mocniej, niż było to konieczne. Na topornym grzmocie nie zrobiło to wrażenia. Głucho jęknął, lecz zamiast zamilknąć, dalej rzęził. Jedno trzeba przyznać ruskim – ich wyroby są niezniszczalne.
Szybko doprowadziłem się do stanu względnej używalności i wypadłem z domu. Na dworze przywitała mnie piękna pogoda. Pokrzepiony, aby móc nacieszyć się przyjemnym rankiem, postanowiłem pójść nieco dłuższą drogą i w ten sposób uniknąć kontaktu z hałaśliwą ulicą. Przez chwilę myślałem nawet, czy nie pokusić się o spacer do pracy, ale kieszonkowy zegarek miał na ten temat inne zdanie.
Doszedłem do Placu Unii Lubelskiej. Ludzie jak co dzień spieszyli do pracy. Spięci i nieobecni, truchtali przed siebie. Akurat dziś ten odwieczny stan jakby utracił na sile – widocznie wszystkich rozleniwiło ciepłe słońce z samego rana. I dobrze. Dzięki temu udało mi się nie poddać wszechobecnemu pośpiechowi.
Zaszedłem do kiosku ruchu. Zdezelowany wiatrak chyba wziął przymusowy urlop. Rozpiąłem jeszcze jeden guzik koszuli.
- Dzień dobry – rzuciłem. – Czy coś się stało z wentylatorem?
- A niech to! – Przygarbiony staruszek nerwowo krzątał się za ladą. – To dziadostwo służyło mi od kilkunastu lat. Niech pan pomyśli, co tu będzie za jakiś czas! Istne piekło!
Nie ciągnąłem rozmowy. Dziadek miał już i tak o kilka zmartwień na głowie za dużo.
Podszedłem do stoiska z gazetami i rozpocząłem poranny przegląd. Co dzień rano przychodziłem do tego kiosku i oddawałem się tej czynności. Jak zwykle były tylko Trybuna Ludu, Żołnierz Wolności i Fundamenty. Dziś jeszcze ukazał się Kraj Rad, z którego spozierała na mnie niebiańsko radosna twarz kołchoźnicy otoczona żółtymi liśćmi. Odwróciłem wzrok i z westchnieniem sięgnąłem po Przekrój.
Na ogół nie kupowałem nic, choć zdarzało mi się wracać do domu z mnóstwem papieru. Nigdy nie pokusiłem się o prenumeratę którejś z gazet.
Kiedy przejrzałem prawie wszystkie stojaki bez ciekawych znalezisk, poczułem się trochę rozczarowany. Wyciągnąłem jeszcze dłoń na odczepnego po „Trybunę Ludu”. Jak należało się spodziewać – prawie nic bez wąsów Stalina.
Na jednej stronie ujrzałem jednak nagłówek: „Przełomowe badania w dziedzinie mikrobiologii”. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że nazwisko naukowca podane w artykule brzmiało zupełnie po polsku. Podświadomie wrzuciłem to do worka opisanego: interesujące. Zwinąłem gazetę w rulon i odwróciłem się, by zapłacić. Wtem rozległ się jakiś hurgot, a potem szum.
Zza kontuaru wyłonił się staruszek. W rękach trzymał rachityczny wentylatorek owiewający mu twarz.
- Wreszcie. Znalazłem!
Uśmiechnąłem się pod wąsem i zapłaciłem. W drodze na przystanek jeszcze kilka chwil delektowałem się żarem z nieba. Następnie, odczekawszy swoje, nabitym po brzegi Chaussonem pojechałem na budowę.
***
- Ej, ty tam! Przywieźże mi wreszcie te cegły!
Westchnąłem. Po plecach spływały mi strużki potu. Na niebie paliło bezlitosne lipcowe słońce. Otarłszy czoło i splunąwszy na ziemię, z ociąganiem wykonałem polecenie kierownika. Z czegoś trzeba żyć.
- Jesteśmy na półmetku – z dumą zatrąbił szef, wodząc wzrokiem po budowie, gdy byłem dostatecznie blisko, żeby go usłyszeć.
- Gadanie. Przecież to dopiero drugi rok planu.
- He, he. Wiśniewski, zobaczysz, już niedługo będziesz zapisywać się na mieszkanie dla wnuków w tej dzielnicy!
- Jasne, szefie.
- A tymczasem się nie obijaj. Do roboty!
- Jasne, szefie.
Zdjąłem kask i spojrzałem w niebo. Było bezchmurne i orzeźwiająco błękitne. Na jego tle rysował się ogromny kształt Pałacu Kultury i Nauki imienia, a jakże, Józefa Stalina. Po sześciu godzinach pracy radość ze świecącego słońca rozpłynęła się w niepamięci. Było wczesne popołudnie, a z nieba lał się żar. Nad asfaltem drżało powietrze. Spiekota.
Właśnie miałem wziąć się do dalszej harówki, ale nie zrobiłem trzech kroków, gdy poczułem gwałtowny wybuch z tyłu czaszki. Opuściła mnie świadomość.
Rozdział drugi: jedna cegła za dużo
Ciemność. Cierpienie. Odór stęchlizny.
Leżałem na brzuchu z twarzą wbitą w coś kłującego i cuchnącego. Każdy mięsień rozszarpywał nieznośny ból. Czułem, że balansuję na granicy życia i śmierci. Nie zamierzałem skapitulować. Uniosłem się na łokciach, po czym chwiejąc się i dygocząc jak nowonarodzony cielak, wstałem. Pociemniało mi w oczach i posłyszałem zgrzyt kości. Co się dzieje, do diaska? Gdzie ja jestem? Budowa... MDM... walący się na mnie ogrom Pałacu Kultury... Wypadek. Tak. Wiem już. Miałem wypadek. Jestem ranny. Teraz pewnie jestem w szpitalu. Co się stało?! I dlaczego nic wokół nie wygląda na szpital?!
To miejsce w ogóle nie przypominało niczego; wokół walały się sterty zbutwiałych gratów, w kącie leżał ruski samowar, a wszystko wokół oblepione było kłębami lepkich pajęczyn. Ściany z gołej cegły wszędzie usiane były pęknięciami. Wszystko to skrywał półmrok, bowiem jedyne źródło światła stanowiła tląca się w rogu naftówka.
Na wpół przytomny doczłapałem się do ściany. Kierowałem się ślepym instynktem. Pęcherz rozdzierała mi fala bólu. Rozpiąłem rozporek. Wystrzępione spodnie odsłaniały kolana. Na oskalpowanych nogach zostały tylko resztki skóry.
Trysnąłem strugą czerwonego moczu. Wtedy nie mogłem o tym wiedzieć, ale gdyby w moich żyłach płynęło choć trochę krwi, prawdopodobnie straciłbym przytomność.
Spróbowałem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Nie udało się. Zawyłem.
Podniosłem ręce do oczu. Dłonie. Przerażające. Niepodobne do niczego. Płaty gnijącej skóry odklejały się od ciała. Struchlałem. Chciałem wierzyć, że to tylko sen. Uderzyłem się pięścią w rozpaczliwej próbie zakończenia koszmaru. Nie poskutkowało.
- He, he. Patrzcie go!
Zaskoczony, odwróciłem się. W drzwiach ktoś stał. Wszystko rozmywało mi się w oczach; nie mogłem dostrzec szczegółów sylwetki, tyle tylko, że była krępa i mocno zgarbiona. Śmiał się – dziwnie, szyderczo i jakoś tak trupio. Za nim z mrocznej czeluści wychynęło kilku innych i zaczęło mu wtórować. Rechot unosił się po całym tym okropnym miejscu. Nie zrozumiałem. Nie dostrzegłem w tej sytuacji nic śmiesznego.
- He, he, widzę, że kolega sobie wykoncypował, że ściana to jaka sławojka, czy jak?
Byłem na tyle oszołomiony – i wciąż wierzyłem, że jestem w onirycznym horrorze – że nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Nasunęło mi się tylko histeryczne:
- Cóż, do diaska?!
Po raz kolejny zlustrowałem swoje ciało. Wyglądałem jak gnijące zwłoki. Pojąłem nagle, skąd wziął się trupi odór, a odpowiedź mnie zdruzgotała. Ze mnie.
- Co się ze mną, do cholery, dzieje?! – ryknąłem prosto w obleśny ryj kurdupla. Stał blisko mnie i w wątłym świetle mogłem dostrzec jego gębę. Prawy oczodół miał ogołocony ze skóry, więc jedno oko było jakby wybałuszone na zewnątrz. Wyglądał jak niedokończona sekcja zwłok.
- Spokojnie, staruszku. Nie gorączkuj się. – Jeszcze bardziej wyszczerzył pniaki zębów. – Masz sporego farta. Ale póki co mniejsza z tym. – Położył mi cuchnącą dłoń na ramieniu. – Opowiem ci o wszystkim, tylko się tak, kurde, nie wydzieraj wniebogłosy, bo aż łeb pęka!
- Staruszku? – zapytałem, ale zaraz zamilkłem.
- Jeśli chcesz, he, he, może być nawet „młodzieniaszku”! Ale nie to jest ważne, a co jest – dowiesz się, tylko, niech to szlag, daj sobie opowiedzieć. Zgoda? – Zsunął łapę z mego barku i dał do uściśnięcia.
Przez chwilę wahałem się. Wciąż nie pojmowałem sytuacji. Po krótkim namyśle odwzajemniłem gest. Skwitował to krótkim „tajest, synu”.
Wtedy przyfasoliłem typowi prosto oczy. Coś najpierw chrupnęło, potem chlupnęło i z plaskiem wylądowało na ścianie.
Nie minęła sekunda, a leżałem, przygnieciony masą odrażających ciał. Nie mogłem się uwolnić, więc wszystkie siły włożyłem w ryk.
- Czego ode mnie chcecie, kreatury?! Niech ten sen się wreszcie skończy, do diaska! – Ryczałem jak opętany, aż zabrakło mi tchu.
- Stary! Na mózg ci padło?! – usłyszałem ochrypły głos mikrusa. Kątem oka dostrzegłem, że trzymał się za jedno oko – a raczej oczodół, drugą ręką bowiem szukał czegoś w ciemnościach.
Przez kilka minut miotałem się pod zgrają gnijących półtrupów, zaś pozbawiony przeze mnie oka człowieczek poszukiwał zguby. W końcu opadłem z sił, więc tylko wydawałem z siebie ochrypły charkot, siląc się na groźny ton.
- Puśćcie mnie, cholernicy!
- Ty jełopie! Nic nie widzę! Zaraz cię zatłukę! – nie odejmując dłoni od twarzy, wydzierał się rozpaczliwie świeżo upieczony cyklop.
Miał ku spełnieniu tej obietnicy świetną sposobność, bowiem leżałem pod zwałami smrodliwego tałatajstwa. Powstrzymał się jednak. Słabłem coraz bardziej i w końcu nie mogłem nawet rzucać mięsem.
- Niech będzie, krótka piłka. Przestaniesz się wiercić i pogadamy poważnie? – zaproponował bezoki. Miałem ochotę charknąć mu w twarz, lecz niezbyt komfortowa pozycja nie pozwalała mi na to. W końcu przytaknąłem.
- Dobrze, już dobrze. Wystarczy.
Z ociągniem zleźli ze mnie. Wstałem i rozprostowałem obolałe kości. Rozejrzałem się; wokół, słaniając się na kikutach nóg, sterczało kilka żywych trupów. Ten, któremu wybiłemo oko, zbliżył się do mnie, łypnął nieco w górę, na moją twarz, i z upiornym uśmiechem wycedził:
- Witaj wśród martwych.
- Toż to jakaś błazenada! – Byłem otoczony przez zgraję upiornych indywiduów. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Właśnie odlałem się na ścianę i rozkwasiłem nieznajomemu twarz. I, cholera, bardzo starałem się powstrzymać, ale nie mogłem. Z bojowym okrzykiem rzuciłem się na potępieńców.
***
- Panowie, bądźmy poważni.
Teraz, kiedy leżałem skrępowany na ziemi, te słowa nie były za grosz tak przekonujące, jak być miały. Mój głos drżał, podobnie zresztą jak i wszystkie części ciała.
Zabrali mi lampę. W ogóle nie byłem zauroczony faktem, że zostałem sam jeden w ciemnej pakamerze związany jak baleron. Mówiąc otwarcie, byłem przerażony.
Głupia zagrywka – pomyślałem. – Chcą mnie tylko nastraszyć, trzymając tutaj. Na pewno zaraz wrócą. Przecież to nieeleganckie, zostawiać tak człowieka.
Wytężyłem wzrok. Nasunął się wniosek, że jestem w walącej się ruderze. Wyraz „rudera” zazwyczaj nie poprawia mi humoru.
Ciemność nabrała jakiejś przejmującej głębi. Przestała być tylko brakiem światła, a stała się siedliskiem koszmarów. Tych wszystkich strachów, przez które nie mogłem spać w dzieciństwie, a które wróciły do mnie w tym podziemiu. Oni odeszli, zostawiając mnie sam na sam z przerażeniem.
W jednej chwili nabrałem pewności, że nie powrócą. Zostawią mnie tutaj na pastwę jakichś trupojadów. Ja skonam w męczarniach, a potem zgniję jak truchło, wzgardzone nawet przez szczury.
Szamotałem się jeszcze, ale z każdym ruchem opuszczały mnie siły i ogarniało zwątpienie. Palce zesztywniały od rozpaczliwych prób zdarcia więzów. W końcu zwaliłem się na ziemię i pogrążyłem w apatii.
Czas płynął. Nie wiem, jak długo tkwiłem w stuporze z wyrazem beznadziei na twarzy, wlepiając wzrok w ścianę, spowity kłębiącymi się myślami. Może kilka, może kilkanaście godzin. A może pół życia.
W końcu wrócili. Na odgłos kroków zamiast ulgi poczułem jeszcze większą trwogę. Jakby to nie byli ludzie, lecz zwyrodniali mordercy.
Blask światła sprawił, że musiałem zmrużyć oczy. Mimo to dostrzegłem, że do środka wszedł tylko jeden. Odstawił lampę na miejsce, po czym podszedł do mnie. Nawet nie drgnąłem.
- Witam cię znowu, furiacie! – odezwał się mój dobry znajomek. Do diabła z nim, nie mam mu nic do powiedzenia!
- Co jest, mowę ci odjęło? – ciągnął szyderczo. – Nic to. Mam mnóstwo czasu, mnie się nigdzie nie spieszy. Tobie również, mam nadzieję? Znakomicie! Zatem żegnam!
- Nie! – wrzasnąłem w końcu, gdy stał już na progu.
- Hę? – Mężczyzna zwrócił głowę w moją stronę.
Przez chwilę siedziałem w milczeniu i wbijałem wzrok w ziemię.
- O co chodzi? – wyszeptałem. – Nic... nic już nie rozumiem.
Konus parsknął śmiechem.
- O co chodzi? Człowieku! Dwa razy próbowałem ci to wyjaśnić. I co? To! – Wskazał palcem lewy oczodół, teraz już przysłonięty czarną przepaską.
Mimo że miałem ochotę ze sobą skończyć, wykrzesałem z siebie głupi uśmiech. W odpowiedzi tylko napuszył się jak paw, poprawił zmurszałą tweedową marynarę i odparował:
- Dobra, pogadajmy jak cywilizowani ludzie. Jak mam się do ciebie zwracać?
- Nazywam się Wojciech Wiśniewski. Że zapytam – czy rozmowa cywilizowanych ludzi polega na tym, że jeden z nich leży z gębą przyklejoną do podłogi?
- Trudno powiedzieć. Ale jeśli nie, chyba wyjątek potwierdza regułę, nie?
- Przedstawiłem się! A ty? Masz jakieś imię?
- Jak mam być szczery, gdybym był tobą, nie traciłbym energii na kłótnie. Może umknęło to twojej uwadze, ale wciąż leżysz unieruchomiony, w przeciwieństwie do mnie.
- Darujmy sobie te ceregiele. Rozwiążesz mnie? – wysyczałem, starając się wywrzeć na nim odpowiednie wrażenie, ale jednocześnie nie przesadzić. Obawiałem się, że odbije mi do reszty, jak kolejne godziny spędzę w samotności.
- Ha! Skąd przypuszczenie, że zamierzam cię wypuścić? Przecież...
- Gdybyś nie zamierzał, po co byś tu jeszcze przychodził? Dobrze wiesz, że jestem wykończony i nie mam na nic sił. Teraz już tylko pastwisz się nade mną. – Złapałem oddech.
Knyp otworzył usta, jakby chciał coś odparować, lecz po chwili zrezygnował. Oburzył się jak dziecko, cicho zmełł pod nosem wiązankę przekleństw.
- Nienawidzę...
Po chwili zostałem uwolniony. Zwlokłem się z ziemi. Byłem od niego o głowę wyższy, jednak moje ciało nie nadawało się do niczego, tym bardziej do bójki. Kiwałem się przez chwilę w milczeniu naprzeciwko mikrusa.
- I co?
- Jak to co? Jesteś martwy.
Parsknąłem śmiechem. Absurdalność tych słów walnęła w mój mózg jak młotem, potem jeszcze raz i znów, aż przerodziło się to w monotonne bębnienie w głowie. Przez krótką chwilę zastanawiałem się, czy raz jeszcze nie gruchnąć tego typka w nochal. Jego uśmieszek z każdą sekundą wydawał się coraz bardziej wkurzający.
- Jaki jestem...?
- Jak to jaki? Martwy. Nieżywy, umarły, zdechły, sztywny...
- Dość!
Odwróciłem się w bok. Z moich spierzchniętych ust trysnął gęsty, cuchnący strumień. Grubas gapił się na mnie ze wstrętem, kiedy wyrzygiwałem resztki jedzenia. A może to wcale nie jedzenie? Zaciskałem oczy jak najmocniej, odpychając myśl, że wypluwam własne wnętrzności.
- Nie martw się. Znam ten ból. Ja też tak miałem. Wszyscy to przechodzili. – W głosie człowieczka dało się słyszeć sarkazm, za to współczucia za grosz.
Gdy już nie miałem czym wymiotować, pozostałem przez chwilę w pozycji klęczącej. Starałem się uporządkować mętlik w głowie. Mocno pragnąłem móc wstać, a potem bezczelnie wybuchnąć śmiechem prosto w zieloną gębę tego człowieka. Coś jednak pokrzyżowało mi plany. Skurczony żołądek, obłędne przerażenie, a może nerwowy paraliż kończyn? Co chwilę miałem odruch wymiotny. Wreszcie wspiąłem się na wyżyny własnych możliwości.
- Dla... dlaczego twoja skó... – Spojrzałem na swoją dłoń. – Dlaczego moja skóra jest... – Ten ohydny wyraz nie chciał przejść mi przez gardło.
- Głąbie, nic do ciebie nie dociera! Znasz odpowiedź na to durne pytanie. Nie żyjesz! Wąchasz kwiatki od spodu... to znaczy, powinieneś!
- To przecież absurd! – krzyknąłem, siląc się, by słowa zabrzmiały w moich ustach przekonująco. – Martwi ludzie... nie żyją!
- Brawo, Sherlocku! – rzucił, zachichotawszy.
- Ale, a... co w ogóle, do jasnej cholery to znaczy? Co to znaczy, że nie żyję?!
- A to znaczy, że nie funkcjonują twoje pieprzone organy życiowe! Zresztą, co ja będę się rozwodził, nie znam się na tym. Przyłóż dłoń do serca.
Zamurowało mnie. W normalnej sytuacji wydałoby mi się to absurdalne, ale nie miałem ochoty przykładać dłoni do serca. Wolałbym dać się poćwiartować niż przyłożyć cholerną dłoń do serca.
Ale zrobiłem to. I nie poczułem nic. Jakbym macał zimną skałę. Z początku wydało mi się, że nie trafiłem we własne ciało, ale kiedy spojrzałem w dół, zachciało mi się ryczeć. Mazać się jak baba. Naraz wzięła mnie ochota by walnąć głową w ścianę. Moje serce. Moje biedne serduszko, co oni zrobili? Tyle lat z tobą spędziłem, a teraz mi cię zabrali! Bydlaki! Łajdaki! Chyba podświadomie dałem wyraz rozpaczy, bo niziołek podszedł do mnie i z nieokazywaną dotąd czułością objął ramieniem.
- No już, nic się nie stało. Wszystko będzie dobrze. Usiądź spokojnie, poradzimy sobie.
***
- To jest Zbyszek, to Jarek, to Tomek, a tam w kącie schował się Marcin. Ludziska, to jest Wojtek.
Zbyszek okazał się potężnie zbudowanym facetem. Jakby oceniać po wyglądzie, niegardzącym kuflem piwa od czasu do czasu. Oczy, wraz z całą twarzą, wyrażały znudzenie, może nawet zniesmaczenie „życiem”. Z kolei Jarek sprawiał przy nim wrażenie drobnego, żeby nie powiedzieć: mikroskopijnego. W zamian za to jego twarz miała wyraz stosunkowo pogodny, jakby fakt, że siedzi w zaszczanych podziemiach. nie wywierał na nim większego wrażenia. Tomek, wydawałoby się, stanowił – a przynajmniej za życia mógł stanowić – świetny materiał na męża. Tak, kiedyś bez wątpienia był ułożony, elegancki i szarmancki. Tym niemniej sytuacja zdawała się pogrążać go w depresji, wzrok miał wbity w ziemię jak jakiś nieszczęśnik. Jeśli chodzi o Marcina, przypomniał mi doktora Jekylla w czasie choroby – nieśmiały i skryty. Tak przynajmniej oceniłem po fakcie, że stał w kącie, jakby chciał pozostać sam. Dojrzałem tylko, że był wysokiego wzrostu i raczej cherlawy.
Wszyscy, jak jeden mąż, świecili zgnilizną. Resztki ich skóry świeciły na kolor plasujący się gdzieś między grynszpanem a khaki. Żaden nie mógł się poszczycić nadmiarem zębów, za to każdy podartym strojem i skórą. Po kolei pozdrowiłem jednego po drugim gestem dłoni, nie zbliżając się.
- A ja, szanowny kolego, o co dopytywałeś się tak żarliwie – rzekł grubawy konus – mam na imię Edward.
Nastała cisza. Spodziewałem się, że coś się wydarzy, a tu nic. Wciąż sterczałem, wciąż wdychałem zakurzone powietrze, wciąż nie wiedziałem, gdzie się znajduję.
- I co? Tak po prostu żyjecie... mieszkacie tutaj? Tylko w pięciu?
- Trochę tak. Jesteśmy wygnańcami, skazanymi za niewinność wyrzutkami albo jeszcze czymś tam równie epickim. Pomyliłeś się tylko w rachunkach; nie pięciu. Sześciu.
- Nie rozumiem. Jest tu jeszcze ktoś?
- Jest. I chyba właśnie usiłuje doprowadzić mnie do szału głupimi pytaniami.
- Ale... w sensie, że ja? Panowie, rozumiem waszą gościnność, ale... ale nie mogę tu zostać.
- Możesz, nie możesz – odezwał się Jarek. – Kogo to obchodzi? Musisz.
- Jak to? Dlaczego?
- Najzwyczajniej w świecie nie masz po co wychodzić do ludzi. Wezmą cię od razu za jakiegoś zombie. Choć tak naprawdę nie musisz tu siedzieć. Wciąż pozostaje ci Las Kabacki albo coś podobnego – sprostował Edward.
- Czyli mam rozumieć... że już nigdy nie zobaczę świata na zewnątrz? Będę siedział w tych egipskich ciemnościach po wsze czasy? – Ta myśl spadła na mnie jak lawina.
Nastała cisza. Wszyscy patrzyli na mnie jakoś tak dziwnie.
- Chyba żartujesz?
- Nie. A powinienem? W takiej sytuacji?
Wnet wszyscy buchnęli śmiechem.
- Chybabym już wolał Las Kabacki – zaśmiał się Jarek.
- Oczywiście, że wychodzimy. Mam dla ciebie propozycję. Dziś, kiedy zrobi się ciemno, a ulice opustoszeją, oprowadzę cię po Warszawie. Zgoda?
- Znam Warszawę! Co w niej ciekawego do oglądania?
- Zobaczysz, Wojtek. Sam się zdziwisz, jak mało znasz własne miasto. – Grubas zachichotał pod nosem.
***
- Przy okazji… – zagadnął Edward.
- Hę?
- Z którego jesteś?
- Hę?
- Pytam, z którego jesteś roku.
- Wiem, rozumiem – żachnąłem się. – Tylko co to za idiotyczne pytanie?
Edward pacnął się w czoło otwartą dłonią.
- Źle spytałem. Który mamy rok?
- Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi…
- Po prostu powiedz.
- Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi. Chyba musisz kupić sobie kalenda…
Przerwał mi, krztusząc się kanapką (na której wartości odżywcze raczej nie postawiłbym własnej głowy). Zatrzymał się, oparł dłońmi o kolana, po czym wypluł przeżuty chleb.
- O co chodzi? – zaniepokoiłem się.
- Stary – obwieścił takim tonem, jakby chciał mi oznajmić, iż w pojedynkę, uzbrojony w gumową kaczkę, ruszam zniszczyć flotyllę U-Bootów – będziesz miał niespodziankę.
- Nie rozumiem. Chyba jest coś, o czym nie wiem.
- Nie zastanawiaj się, tylko chodź dalej.
Ulicę, którą wraz z nowymi towarzyszami przemierzałem, spowijał mrok. Musiało być już po północy, gdyż latarnie z obydwu stron drogi były wyłączone. Właściwie nic nie widziałem, tym bardziej że trzymaliśmy się blisko bloku, usiłując pozostawać jak najgłębiej w ciemności. Gdy zadarłem głowę, udało mi się dostrzec jakąś poświatę w obłokach.
Staraliśmy trzymać się z dala od ludzi, ale wydało mi się to zbędne. Wokół panowała cisza. Przez chwilę wydała mi się wręcz niezręczna. Odniosłem wrażenie, że jesteśmy jedynymi ludźmi na całym świecie. Rozwiało się ono, gdy uszy rozdarł mi głośny warkot silnika jakiegoś samochodu. Dotąd nie zdarzyło mi się spotkać z takim rykiem maszyny. Wzdrygnąłem się.
- Jesteśmy już blisko – rzekł Edward, kiedy łoskot ucichł. Wprawdzie nie zobaczyłem tego, ale wydało mi się, że na jego twarzy kwitnie uśmieszek.
- Blisko czego?
- Ćśśś… – uciszył mnie. – Tutaj może być niebezpiecznie. To znaczy, dla nas.
Dojrzałem, że blok faktycznie kończy się, a nieduża uliczka wypływa spomiędzy budynków. Dalej latanie były już zapalone, a poświata, która wcześniej była tylko lekką smugą na niebie, nasiliła się. Po chwili z każdym krokiem narastało we mnie niedowierzanie.
Kiedy już weszliśmy w migotliwe światło latarni, stanąłem osłupiały.
Uczucia, jakie zaczęły się kłębić wewnątrz mnie na ten widok, można by było łatwo, zwięźle i obrazowo opisać. Niestety, wymagałoby to użycia wyświechtanych frazesów, czego staram się unikać, jakem żyw. Po prostu stanąłem i gapiłem się przed siebie z opadającą szczęką, podczas gdy Edward, Jarek, Tomek, a nawet Marcin przyglądali mi się z niemą satysfakcją.
Naprzeciw mnie rozciągało się centrum Warszawy. Tak przynajmniej wnioskowałem po ogromnym gmachu Pałacu Kultury. Górował nad wszystkim dokoła. Nie było tu już zalążek szkieletu, tylko płonący pełnią blasku moloch. Wtem w głębi duszy urosłem w przekonanie, że choć postawili go nasi odwieczni oprawcy, miano pałacu.
Otaczające go budynki w większości pochłonięte były przez ciemność. Nie stało to na przeszkodzie, abym dostrzegł ich nieludzkie – nieraz prawie równe potężnemu pałacowi – rozmiary. Nie chciałem uwierzyć w cały budynek zbudowany wyłącznie ze szkła, więc uznałem to za majak. Chciałem raz jeszcze upewnić się, że nie jestem w jakimś onirycznym świecie i poprosić któregoś z pozostałych, żeby mnie uszczypnął. A może nawet zdzielił piąchą. Nie wydałem z siebie ani słowa..
Kiedy tak stałem, ulicą Marszałkowską przejechało kilka ciemnych, ale ogromnych pojazdów. Tym też byłbym się dziwił, gdyby moja uwaga nie była całkowicie skupiona na kontemplacji potężnego serca Warszawy.
Raz jeszcze wyłączyłem się i stałem, nie zważając na upływający czas. W końcu jednak zostałem wyrwany z zadumy.
- Chyba już się nasterczałeś. Pora wracać.
Trudno było mi na to jakoś sensownie odpowiedzieć. Kiedy próbowałem dobyć głosu, ten jakby stanął w gardle. Mimo wszystko chciałem oderwać się od tego widoku i porozmyślać. A przede wszystkim zadać trochę pytań. W końcu udało mi się tylko rzec:
- Dobrze. Wracajmy.
W drodze powrotnej milczałem. Nawet gdybym chciał, pewnie wydałbym z siebie tylko niezrozumiały bełkot. Nigdy wcześniej nie spodziewałem się, że wrażenia wzrokowe – zwłaszcza widok miasta, w którym spędziłem niemal całe życie – mogą być tak potężne.
Teraz mrok wydał mi się mniej mroczny. Dostrzegałem na ulicy samochody, ale żadnego z nich – choć interesowałem się tym swojego czasu – nie byłem w stanie rozpoznać. Tylko kamienica, wzdłuż której poruszaliśmy się, sprawiała wrażenie znajomej.
- Szczęśliwego nowego, dwa tysiące ósmego roku – zaszydził kurdupel. Raz jeszcze odezwała się we mnie ochota wgnieść mu nieco nos.
Szedłem z oczami wbitymi w ziemię. Wciąż byłem pod niesamowitym wrażeniem tego, co zobaczyłem, i wciąż wydawało mi się, że trafiłem w jakieś miejsce, do którego nie pasuję. Niby to samo, niby żyłem tam od urodzenia, a jednak coś innego, jakby zupełnie nieznajomego.
Nie zauważyłem nawet, kiedy moi towarzysze rozpierzchli się. Edward chyba nawet zawołał, żebym biegł za nim, ale najwyraźniej nie zwróciłem na to uwagi. Kiedy podniosłem wzrok, ich już nie było w jego zasięgu. Przystanąłem. O co chodzi tym razem? Zgrywają się ze mnie?
Wtem dostrzegłem ciemną postać nadciągającą po chodniku. Zataczała się co chwilę. Naraz zrozumiałem, dlaczego cała spółka zapadła się pod ziemię. Niestety, mężczyzna – bo zauważyłem, że był to mężczyzna – zbliżył się na tyle, że raczej na pewno zdążył mnie zauważyć. Niespecjalnie się tym przejąłem. Sprawiał wrażenie na tyle pijanego, że nie powinno mu się wydać dziwne spotkanie z podgniwającym mężczyzną w podartym płaszczu.
Trochę się przeliczyłem. Pijus bełkotliwym głosem zażądał:
- Ej, ty. Dawaj… dawaj kasę albo cię okroję! – W dłoni mężczyzny zabłysnął nóż. Jegomość zaśmiał się gardłowo, widocznie zadowolony z żartu. Mnie jakoś udało się nie wybuchnąć śmiechem.
Nagle odczułem dziwny głód. Przypomniałem sobie, że już od strasznie dawna – od pół wieku! – nie miałem nic w ustach. W końcu pół wieku to niemało. Tylko co z tym zrobić?
Odpowiedź przyszła sama. Bandyta skoczył na mnie z nożem i pijackim okrzykiem. Ja natomiast, nie bardzo panując nad sobą, rzuciłem się nań, przewaliłem i wgryzłem zwierzęco w ciepłe ciało. Straciłem świadomość.
***
- Człowieku, daj sobie na wstrzymanie!
Moje oczy powróciły do jako takiej sprawności, a ja odzyskiwałem powoli kontrolę nad umysłem. Wnet poczułem, że ktoś ciągnie mnie za ubranie od tyłu. A ja tak bardzo chciałem przeć naprzód, w jedynie podświadomości znanym celu. Następnie udało mi się dojść do faktu, że nie mogę poruszać rękami. Ktoś mnie trzymał. Zakręciło mi się w głowie. Opadłem na kolana. Zaraz potem wyrżnąłem o ziemię. Z bólem głowy podniosłem się, w czym ktoś mi pomógł.
- C… co się stało? – wydukałem drżącym głosem.
Otworzyłem szeroko oczy. Mimo ciemności udało mi się go zobaczyć. Bandyta. Leżał na ziemi w kałuży krwi. Ogromna dziura w kurtce ukazywała jeszcze większą w tułowiu chłopaka. Groteskowo wielka, spozierała na mnie wymownie. Zachciało mi się wymiotować. Dotknąłem skóry wokół ust. Kiedy podetknąłem dłoń pod oczy, po palcu spływała ciemna ciecz. Odwróciłem się. Edward stał za mną z zakłopotaną miną. Pozostali milczeli, niedwuznacznie zerkając na grubaska.
- Zapomniałem ci powiedzieć… – rzekł żałośnie – i nie pomyślałem, że przez pięćdziesiąt lat całkiem ominął cię motyw zombie w kinie…
- O co chodzi?! – zakrzyknąłem.
- No… czasem możesz mieć takie odruchy… które niezbyt mogą się spodobać ludziom.
- Więc to gówno prawda, że jesteśmy skazani na wygnanie za niewinność! Ty bezczelny łgarzu!
Mikrus spuścił wzrok.
- No… przecież to nie nasza wina…
- Jestem krwiożerczym – ba, ludożerczym! – monstrum, a ty nie wspomniałeś o tym ani słowem! Czemu ja wciąż trafiam na takich ludzi?!
Edward zamilkł. Jeszcze raz spojrzałem na truchło bandyty. Tym razem dostrzegłem w wybałuszone przedśmiertnym paroksyzmie oczy. Całą wolę wkładając w opanowanie się, rzekłem cicho:
- Trzeba coś z nim zrobić. Jakieś pomysły?
- Zostawmy go tu, poleży, nikt nie zauważy – podsunął Jarek.
- Zamknij się. – Tomek trzepnął go po głowie. – Może wrzucimy go do naszej piwnicy, do „Komnaty Śniących”?
- Brr… Rzygać mi się chce na samą myśl – zaprotestował Zbyszek. – Nie chcę w pobliżu siebie żadnych trupów, jeśli nie ma takiej potrzeby. Od kiedy Wojtek – Wskazał na mnie – się obudził, zabraniam trzymania u nas czegokolwiek, co kiedyś żyło, ale już przestało.
Właściwie nie zrozumiałem nic z tego, o czym mówili, więc przytakiwałem tylko.
- Hej, chłopaki – wtrącił się Edward. – A może po prostu zrobimy komuś psikusa? – Zachichotał, a po upływie chwili z uśmiechami zawtórowała mu reszta.
***
Ich rozumienie „psikusa” leżało daleko poza mymi kompetencjami. Jednak fakt, iż chichocząc, podnieśli ciało, a potem strasznie długo szli – a z nimi, mimo woli, ja – ciemnymi zakątkami Warszawy, nie wróżył najlepiej.
- Dokąd idziemy? – zapytałem, kiedy przestałem rozpoznawać okolicę.
- Do starego Janka – z uśmiechem odrzekł Zbyszek.
- Mówcież po ludzku! – oburzyłem się.
- No tak, przecież nie wiesz. Stary Janek to nasz ukochany obywatel. Chociaż, obawiam się, ta miłość jest nieodwzajemniona. W każdym razie Janek ma wyjątkowo bystry wzrok i pewnego razu udało mu się zobaczyć naszą czwórkę.
- Czwórkę?
- Tak. Wtedy nie obudził się jeszcze Marcin. Zresztą, mniejsza z tym…
- Jak to? Czyli wszyscy budziliście się w różnym czasie?
- Cicho! Zadałeś mi pytanie o Janka. Jest to wyjątkowo wścibski typ. Łaził chyba za nami, bo po raz drugi wyczaił naszą bandę. A my rzadko kiedy pozostajemy dłużni. – Uśmiechnął się. – I tak to się potoczyło. Parę razy sprawialiśmy Jankowi różne niespodzianki. Niewykluczone, że kiedyś spróbował zgłosić nas na policję, ale pewnie został uznany za wariata. W końcu kto by przypuszczał, że w warszawskich podziemiach kryją się martwi ludzie, co nie? Wariat jeno. – Jarek puknął się w czoło. – W związku z tym wszystkim, jak już mówiłem, stary Janek to nasz ulubiony człowiek.
- To tutaj! – oznajmił Tomek. Wskazał wolną ręką balkon na parterze w jakimś obskurnym bloku.
- Wciąż nie rozumiem, co chcecie zrobić.
Nie zrozumiałem i nikt nie chciał mi tego tłumaczyć. I choć wcale tego nie pochwalałem, wraz z resztą uciekłem w nastroju wesołości, kiedy wrzucili zmasakrowane zwłoki na balkon.
***
Nie wiem jak, ale dotarliśmy do naszej nory niezauważeni, choć słońce wyszło zza horyzontu, zanim nawet byliśmy blisko. Mój wzrok dał jasno do zrozumienia, że po napotkaniu jasnego nieba nie chce trafiać do podziemia. Nie mogłem jednak nic poradzić. Po incydencie, jaki miał miejsce tego dnia, zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stanowię wobec ludzi. Leżałem na dziurawym, brudnym materacu w jednej z podziemnych komnat i w najbliższym czasie nie chciałem się odeń oddalać. Rozmyślałem w milczeniu.
Wielką trudność stanowiło pogodzenie się z myślą, że nagle trafiłem do przytłoczonej mniejszości. Pięć osób – może więcej, nie dane było mi się jednak o tym przekonać – w stosunku do wielu milionów.
W dodatku jedyne, co mogłem zrobić, to unikać kontaktu z ludźmi. Nagle poczułem się bezsilny jak nigdy wcześniej. Przed oczami pojawił mi się obraz zmasakrowanego chłopca, który w gruncie rzeczy był niewinny – nie chciał mnie zabić, co najwyżej okraść – a w zamian poniósł tak beznadziejną śmierć. Zacząłem wyrzucać sobie, że zbezcześciłem zwłoki zupełnie przypadkowej osoby. Wyobraziłem sobie niczemu niewinnego starego Janka, jak odnajduje niepodobne do człowieka ciało. Teraz przestało mnie to śmieszyć. Szybko odrzuciłem ten widok. Przeraził mnie.
Byłem sam. Zupełnie znienacka te dwa słowa wydały mi się prawdziwsze niż wszystko inne. Tak przerażająco prawdziwe. Byłem pozostawiony na łaskę, tylko nie wiedziałem czyją! Nie zmieniała tego piątka w sumie nieznanych mi ludzi, którzy podzielali ten nędzny los. Byłem jak dzikie zwierzę. Niebezpieczny dla każdego, kto śmiał się zbliżyć.
Wezbrała we mnie chęć zapłakać. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo żałosny jestem. Były robotnik, teraz wygnaniec. Po chwili walki z własnym ciałem – które nagle przestało być mi bliskie – uroniłem łzę.
I postanowiłem. Zdecydowałem się na ostateczny krok, który miał mnie uwolnić od walącej się rzeczywistości. Wstałem. Spojrzałem na sufit. Był w nim hak, na którym wiesza się lampę. Z pewnością wytrzyma.
Poszedłem do sąsiedniej komnaty, w której pozostawali wszyscy. Nie leżeli na materacach. Siedzieli skupieni wokół jednej lampy naftowej i o czymś rozmawiali.
- Edward – rzekłem obojętnym tonem.
- Tak? – Dopiero teraz zauważył moją obecność.
- Będę potrzebował jakiegoś sznura. Mocnego. I jeszcze stołka
Podniósł brwi. Po chwili jednak jego twarz przybrała przykry wyraz. Zrozumiał. Wstał, podszedł do mnie i patrząc mi prosto w oczy, grobowym tonem rzekł:
- Jesteś pewien, Wojtek? Czy tego chcesz?
Przez chwilę milczałem. Nie zastanawiałem się jednak. Decyzja zapadła. Zdziwiłem się tylko tak suchą reakcją.
- Tak.
- Rozumiem. Jak widzę, jesteś przekonany. Dostaniesz to, czego chcesz. Jutro w nocy.
Zapadła grobowa cisza.
***
Życie [opowiadanie gatunkowo upośledzone]
1
Ostatnio zmieniony śr 06 maja 2009, 22:38 przez Bin, łącznie zmieniany 1 raz.