Życie [opowiadanie gatunkowo upośledzone]

1
W temacie wpisałem, że gatunkowo upośledzone, jakby ktoś chciał koniecznie zedytować, to ociera się to o: kryminał, urban fantasy, historyczne [sic!]



Dedykuję wszystkim, którym kiedykolwiek coś wytknąłem ;)



EDIT: Tekst zawiera przekleństwa w liczbie jednego oraz sceny wywołujące zastanowienie nad słusznością istnienia świata



            Życie





            Rozdział pierwszy: jak to było wtedy



            Ze snu wyrwał mnie brzęk budzika. Radzieckie badziewie, przeszła mi przez głowę myśl, natychmiast stłumiona przez mechaniczny ryk. Wszystko wokół jest radzieckie. A niech to szlag!

            Przez chwilę toczyłem nierówną walkę z odgłosami dzieła sowieckich zegarmistrzów, lecz moje starania były z góry skazane na porażkę. Poderwałem się i rąbnąłem wajchę wyłączającą dzwonek odrobinę mocniej, niż było to konieczne. Na topornym grzmocie nie zrobiło to wrażenia. Głucho jęknął, lecz zamiast zamilknąć, dalej rzęził. Jedno trzeba przyznać ruskim – ich wyroby są niezniszczalne.

            Szybko doprowadziłem się do stanu względnej używalności i wypadłem z domu. Na dworze przywitała mnie piękna pogoda. Pokrzepiony, aby móc nacieszyć się przyjemnym rankiem, postanowiłem pójść nieco dłuższą drogą i w ten sposób uniknąć kontaktu z hałaśliwą ulicą. Przez chwilę myślałem nawet, czy nie pokusić się o spacer do pracy, ale kieszonkowy zegarek miał na ten temat inne zdanie.

            Doszedłem do Placu Unii Lubelskiej. Ludzie jak co dzień spieszyli do pracy. Spięci i nieobecni, truchtali przed siebie. Akurat dziś ten odwieczny stan jakby utracił na sile – widocznie wszystkich rozleniwiło ciepłe słońce z samego rana. I dobrze. Dzięki temu udało mi się nie poddać wszechobecnemu pośpiechowi.

            Zaszedłem do kiosku ruchu. Zdezelowany wiatrak chyba wziął przymusowy urlop. Rozpiąłem jeszcze jeden guzik koszuli.

            - Dzień dobry – rzuciłem. – Czy coś się stało z wentylatorem?

            - A niech to! – Przygarbiony staruszek nerwowo krzątał się za ladą. – To dziadostwo służyło mi od kilkunastu lat. Niech pan pomyśli, co tu będzie za jakiś czas! Istne piekło!

            Nie ciągnąłem rozmowy. Dziadek miał już i tak o kilka zmartwień na głowie za dużo.

            Podszedłem do stoiska z gazetami i rozpocząłem poranny przegląd. Co dzień rano przychodziłem do tego kiosku i oddawałem się tej czynności. Jak zwykle były tylko Trybuna Ludu, Żołnierz Wolności i Fundamenty. Dziś jeszcze ukazał się Kraj Rad, z którego spozierała na mnie niebiańsko radosna twarz kołchoźnicy otoczona żółtymi liśćmi. Odwróciłem wzrok i z westchnieniem sięgnąłem po Przekrój.

            Na ogół nie kupowałem nic, choć zdarzało mi się wracać do domu z mnóstwem papieru. Nigdy nie pokusiłem się o prenumeratę którejś z gazet.

            Kiedy przejrzałem prawie wszystkie stojaki bez ciekawych znalezisk, poczułem się trochę rozczarowany. Wyciągnąłem jeszcze dłoń na odczepnego po „Trybunę Ludu”. Jak należało się spodziewać – prawie nic bez wąsów Stalina.

            Na jednej stronie ujrzałem jednak nagłówek: „Przełomowe badania w dziedzinie mikrobiologii”. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że nazwisko naukowca podane w artykule brzmiało zupełnie po polsku. Podświadomie wrzuciłem to do worka opisanego: interesujące. Zwinąłem gazetę w rulon i odwróciłem się, by zapłacić. Wtem rozległ się jakiś hurgot, a potem szum.

            Zza kontuaru wyłonił się staruszek. W rękach trzymał rachityczny wentylatorek owiewający mu twarz.

            - Wreszcie. Znalazłem!

            Uśmiechnąłem się pod wąsem i zapłaciłem. W drodze na przystanek jeszcze kilka chwil delektowałem się żarem z nieba. Następnie, odczekawszy swoje, nabitym po brzegi Chaussonem pojechałem na budowę.



***



            - Ej, ty tam! Przywieźże mi wreszcie te cegły!

            Westchnąłem. Po plecach spływały mi strużki potu. Na niebie paliło bezlitosne lipcowe słońce. Otarłszy czoło i splunąwszy na ziemię, z ociąganiem wykonałem polecenie kierownika. Z czegoś trzeba żyć.

            - Jesteśmy na półmetku – z dumą zatrąbił szef, wodząc wzrokiem po budowie, gdy byłem dostatecznie blisko, żeby go usłyszeć.

            - Gadanie. Przecież to dopiero drugi rok planu.

            - He, he. Wiśniewski, zobaczysz, już niedługo będziesz zapisywać się na mieszkanie dla wnuków w tej dzielnicy!

            - Jasne, szefie.

            - A tymczasem się nie obijaj. Do roboty!

            - Jasne, szefie.

            Zdjąłem kask i spojrzałem w niebo. Było bezchmurne i orzeźwiająco błękitne. Na jego tle rysował się ogromny kształt Pałacu Kultury i Nauki imienia, a jakże, Józefa Stalina. Po sześciu godzinach pracy radość ze świecącego słońca rozpłynęła się w niepamięci. Było wczesne popołudnie, a z nieba lał się żar. Nad asfaltem drżało powietrze. Spiekota.

            Właśnie miałem wziąć się do dalszej harówki, ale nie zrobiłem trzech kroków, gdy poczułem gwałtowny wybuch z tyłu czaszki. Opuściła mnie świadomość.



            Rozdział drugi: jedna cegła za dużo



            Ciemność. Cierpienie. Odór stęchlizny.

            Leżałem na brzuchu z twarzą wbitą w coś kłującego i cuchnącego. Każdy mięsień rozszarpywał nieznośny ból. Czułem, że balansuję na granicy życia i śmierci. Nie zamierzałem skapitulować. Uniosłem się na łokciach, po czym chwiejąc się i dygocząc jak nowonarodzony cielak, wstałem. Pociemniało mi w oczach i posłyszałem zgrzyt kości. Co się dzieje, do diaska? Gdzie ja jestem? Budowa... MDM... walący się na mnie ogrom Pałacu Kultury... Wypadek. Tak. Wiem już. Miałem wypadek. Jestem ranny. Teraz pewnie jestem w szpitalu. Co się stało?! I dlaczego nic wokół nie wygląda na szpital?!

            To miejsce w ogóle nie przypominało niczego; wokół walały się sterty zbutwiałych gratów, w kącie leżał ruski samowar, a wszystko wokół oblepione było kłębami lepkich pajęczyn. Ściany z gołej cegły wszędzie usiane były pęknięciami. Wszystko to skrywał półmrok, bowiem jedyne źródło światła stanowiła tląca się w rogu naftówka.

            Na wpół przytomny doczłapałem się do ściany. Kierowałem się ślepym instynktem. Pęcherz rozdzierała mi fala bólu. Rozpiąłem rozporek. Wystrzępione spodnie odsłaniały kolana. Na oskalpowanych nogach zostały tylko resztki skóry.

            Trysnąłem strugą czerwonego moczu. Wtedy nie mogłem o tym wiedzieć, ale gdyby w moich żyłach płynęło choć trochę krwi, prawdopodobnie straciłbym przytomność.

            Spróbowałem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Nie udało się. Zawyłem.

            Podniosłem ręce do oczu. Dłonie. Przerażające. Niepodobne do niczego. Płaty gnijącej skóry odklejały się od ciała. Struchlałem. Chciałem wierzyć, że to tylko sen. Uderzyłem się pięścią w rozpaczliwej próbie zakończenia koszmaru. Nie poskutkowało.

            - He, he. Patrzcie go!

            Zaskoczony, odwróciłem się. W drzwiach ktoś stał. Wszystko rozmywało mi się w oczach; nie mogłem dostrzec szczegółów sylwetki, tyle tylko, że była krępa i mocno zgarbiona. Śmiał się – dziwnie, szyderczo i jakoś tak trupio. Za nim z mrocznej czeluści wychynęło kilku innych i zaczęło mu wtórować. Rechot unosił się po całym tym okropnym miejscu. Nie zrozumiałem. Nie dostrzegłem w tej sytuacji nic śmiesznego.

            - He, he, widzę, że kolega sobie wykoncypował, że ściana to jaka sławojka, czy jak?

            Byłem na tyle oszołomiony – i wciąż wierzyłem, że jestem w onirycznym horrorze – że nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Nasunęło mi się tylko histeryczne:

            - Cóż, do diaska?!

            Po raz kolejny zlustrowałem swoje ciało. Wyglądałem jak gnijące zwłoki. Pojąłem nagle, skąd wziął się trupi odór, a odpowiedź mnie zdruzgotała. Ze mnie.

            - Co się ze mną, do cholery, dzieje?! – ryknąłem prosto w obleśny ryj kurdupla. Stał blisko mnie i w wątłym świetle mogłem dostrzec jego gębę. Prawy oczodół miał ogołocony ze skóry, więc jedno oko było jakby wybałuszone na zewnątrz. Wyglądał jak niedokończona sekcja zwłok.

            - Spokojnie, staruszku. Nie gorączkuj się. – Jeszcze bardziej wyszczerzył pniaki zębów. – Masz sporego farta. Ale póki co mniejsza z tym. – Położył mi cuchnącą dłoń na ramieniu. – Opowiem ci o wszystkim, tylko się tak, kurde, nie wydzieraj wniebogłosy, bo aż łeb pęka!

            - Staruszku? – zapytałem, ale zaraz zamilkłem.

            - Jeśli chcesz, he, he, może być nawet „młodzieniaszku”! Ale nie to jest ważne, a co jest – dowiesz się, tylko, niech to szlag, daj sobie opowiedzieć. Zgoda? – Zsunął łapę z mego barku i dał do uściśnięcia.

            Przez chwilę wahałem się. Wciąż nie pojmowałem sytuacji. Po krótkim namyśle odwzajemniłem gest. Skwitował to krótkim „tajest, synu”.

            Wtedy przyfasoliłem typowi prosto oczy. Coś najpierw chrupnęło, potem chlupnęło i z plaskiem wylądowało na ścianie.

            Nie minęła sekunda, a leżałem, przygnieciony masą odrażających ciał. Nie mogłem się uwolnić, więc wszystkie siły włożyłem w ryk.

            - Czego ode mnie chcecie, kreatury?! Niech ten sen się wreszcie skończy, do diaska! – Ryczałem jak opętany, aż zabrakło mi tchu.

            - Stary! Na mózg ci padło?! – usłyszałem ochrypły głos mikrusa. Kątem oka dostrzegłem, że trzymał się za jedno oko – a raczej oczodół, drugą ręką bowiem szukał czegoś w ciemnościach.

            Przez kilka minut miotałem się pod zgrają gnijących półtrupów, zaś pozbawiony przeze mnie oka człowieczek poszukiwał zguby. W końcu opadłem z sił, więc tylko wydawałem z siebie ochrypły charkot, siląc się na groźny ton.

            - Puśćcie mnie, cholernicy!

            - Ty jełopie! Nic nie widzę! Zaraz cię zatłukę! – nie odejmując dłoni od twarzy, wydzierał się rozpaczliwie świeżo upieczony cyklop.

            Miał ku spełnieniu tej obietnicy świetną sposobność, bowiem leżałem pod zwałami smrodliwego tałatajstwa. Powstrzymał się jednak. Słabłem coraz bardziej i w końcu nie mogłem nawet rzucać mięsem.

            - Niech będzie, krótka piłka. Przestaniesz się wiercić i pogadamy poważnie? – zaproponował bezoki. Miałem ochotę charknąć mu w twarz, lecz niezbyt komfortowa pozycja nie pozwalała mi na to. W końcu przytaknąłem.

            - Dobrze, już dobrze. Wystarczy.

            Z ociągniem zleźli ze mnie. Wstałem i rozprostowałem obolałe kości. Rozejrzałem się; wokół, słaniając się na kikutach nóg, sterczało kilka żywych trupów. Ten, któremu wybiłemo oko, zbliżył się do mnie, łypnął nieco w górę, na moją twarz, i z upiornym uśmiechem wycedził:

            - Witaj wśród martwych.

            - Toż to jakaś błazenada! – Byłem otoczony przez zgraję upiornych indywiduów. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Właśnie odlałem się na ścianę i rozkwasiłem nieznajomemu twarz. I, cholera, bardzo starałem się powstrzymać, ale nie mogłem. Z bojowym okrzykiem rzuciłem się na potępieńców.



***



            - Panowie, bądźmy poważni.

            Teraz, kiedy leżałem skrępowany na ziemi, te słowa nie były za grosz tak przekonujące, jak być miały. Mój głos drżał, podobnie zresztą jak i wszystkie części ciała.

            Zabrali mi lampę. W ogóle nie byłem zauroczony faktem, że zostałem sam jeden w ciemnej pakamerze związany jak baleron. Mówiąc otwarcie, byłem przerażony.

            Głupia zagrywka – pomyślałem. – Chcą mnie tylko nastraszyć, trzymając tutaj. Na pewno zaraz wrócą. Przecież to nieeleganckie, zostawiać tak człowieka.

            Wytężyłem wzrok. Nasunął się wniosek, że jestem w walącej się ruderze. Wyraz „rudera” zazwyczaj nie poprawia mi humoru.

            Ciemność nabrała jakiejś przejmującej głębi. Przestała być tylko brakiem światła, a stała się siedliskiem koszmarów. Tych wszystkich strachów, przez które nie mogłem spać w dzieciństwie, a które wróciły do mnie w tym podziemiu. Oni odeszli, zostawiając mnie sam na sam z przerażeniem.

            W jednej chwili nabrałem pewności, że nie powrócą. Zostawią mnie tutaj na pastwę jakichś trupojadów. Ja skonam w męczarniach, a potem zgniję jak truchło, wzgardzone nawet przez szczury.

            Szamotałem się jeszcze, ale z każdym ruchem opuszczały mnie siły i ogarniało zwątpienie. Palce zesztywniały od rozpaczliwych prób zdarcia więzów. W końcu zwaliłem się na ziemię i pogrążyłem w apatii.

            Czas płynął. Nie wiem, jak długo tkwiłem w stuporze z wyrazem beznadziei na twarzy, wlepiając wzrok w ścianę, spowity kłębiącymi się myślami. Może kilka, może kilkanaście godzin. A może pół życia.

            W końcu wrócili. Na odgłos kroków zamiast ulgi poczułem jeszcze większą trwogę. Jakby to nie byli ludzie, lecz zwyrodniali mordercy.

            Blask światła sprawił, że musiałem zmrużyć oczy. Mimo to dostrzegłem, że do środka wszedł tylko jeden. Odstawił lampę na miejsce, po czym podszedł do mnie. Nawet nie drgnąłem.

            - Witam cię znowu, furiacie! – odezwał się mój dobry znajomek. Do diabła z nim, nie mam mu nic do powiedzenia!

            - Co jest, mowę ci odjęło? – ciągnął szyderczo. – Nic to. Mam mnóstwo czasu, mnie się nigdzie nie spieszy. Tobie również, mam nadzieję? Znakomicie! Zatem żegnam!

            - Nie! – wrzasnąłem w końcu, gdy stał już na progu.

            - Hę? – Mężczyzna zwrócił głowę w moją stronę.

            Przez chwilę siedziałem w milczeniu i wbijałem wzrok w ziemię.

            - O co chodzi? – wyszeptałem. – Nic... nic już nie rozumiem.

            Konus parsknął śmiechem.

            - O co chodzi? Człowieku! Dwa razy próbowałem ci to wyjaśnić. I co? To! – Wskazał palcem lewy oczodół, teraz już przysłonięty czarną przepaską.

            Mimo że miałem ochotę ze sobą skończyć, wykrzesałem z siebie głupi uśmiech. W odpowiedzi tylko napuszył się jak paw, poprawił zmurszałą tweedową marynarę i odparował:

            - Dobra, pogadajmy jak cywilizowani ludzie. Jak mam się do ciebie zwracać?

            - Nazywam się Wojciech Wiśniewski. Że zapytam – czy rozmowa cywilizowanych ludzi polega na tym, że jeden z nich leży z gębą przyklejoną do podłogi?

            - Trudno powiedzieć. Ale jeśli nie, chyba wyjątek potwierdza regułę, nie?

            - Przedstawiłem się! A ty? Masz jakieś imię?

            - Jak mam być szczery, gdybym był tobą, nie traciłbym energii na kłótnie. Może umknęło to twojej uwadze, ale wciąż leżysz unieruchomiony, w przeciwieństwie do mnie.

            - Darujmy sobie te ceregiele. Rozwiążesz mnie? – wysyczałem, starając się wywrzeć na nim odpowiednie wrażenie, ale jednocześnie nie przesadzić. Obawiałem się, że odbije mi do reszty, jak kolejne godziny spędzę w samotności.

            - Ha! Skąd przypuszczenie, że zamierzam cię wypuścić? Przecież...

            - Gdybyś nie zamierzał, po co byś tu jeszcze przychodził? Dobrze wiesz, że jestem wykończony i nie mam na nic sił. Teraz już tylko pastwisz się nade mną. – Złapałem oddech.

            Knyp otworzył usta, jakby chciał coś odparować, lecz po chwili zrezygnował. Oburzył się jak dziecko, cicho zmełł pod nosem wiązankę przekleństw.

            - Nienawidzę...

            Po chwili zostałem uwolniony. Zwlokłem się z ziemi. Byłem od niego o głowę wyższy, jednak moje ciało nie nadawało się do niczego, tym bardziej do bójki. Kiwałem się przez chwilę w milczeniu naprzeciwko mikrusa.

            - I co?

            - Jak to co? Jesteś martwy.

            Parsknąłem śmiechem. Absurdalność tych słów walnęła w mój mózg jak młotem, potem jeszcze raz i znów, aż przerodziło się to w monotonne bębnienie w głowie. Przez krótką chwilę zastanawiałem się, czy raz jeszcze nie gruchnąć tego typka w nochal. Jego uśmieszek z każdą sekundą wydawał się coraz bardziej wkurzający.

            - Jaki jestem...?

            - Jak to jaki? Martwy. Nieżywy, umarły, zdechły, sztywny...

            - Dość!

            Odwróciłem się w bok. Z moich spierzchniętych ust trysnął gęsty, cuchnący strumień. Grubas gapił się na mnie ze wstrętem, kiedy wyrzygiwałem resztki jedzenia. A może to wcale nie jedzenie? Zaciskałem oczy jak najmocniej, odpychając myśl, że wypluwam własne wnętrzności.

            - Nie martw się. Znam ten ból. Ja też tak miałem. Wszyscy to przechodzili. – W głosie człowieczka dało się słyszeć sarkazm, za to współczucia za grosz.

            Gdy już nie miałem czym wymiotować, pozostałem przez chwilę w pozycji klęczącej. Starałem się uporządkować mętlik w głowie. Mocno pragnąłem móc wstać, a potem bezczelnie wybuchnąć śmiechem prosto w zieloną gębę tego człowieka. Coś jednak pokrzyżowało mi plany. Skurczony żołądek, obłędne przerażenie, a może nerwowy paraliż kończyn? Co chwilę miałem odruch wymiotny. Wreszcie wspiąłem się na wyżyny własnych możliwości.

            - Dla... dlaczego twoja skó... – Spojrzałem na swoją dłoń. – Dlaczego moja skóra jest... – Ten ohydny wyraz nie chciał przejść mi przez gardło.

            - Głąbie, nic do ciebie nie dociera! Znasz odpowiedź na to durne pytanie. Nie żyjesz! Wąchasz kwiatki od spodu... to znaczy, powinieneś!

            - To przecież absurd! – krzyknąłem, siląc się, by słowa zabrzmiały w moich ustach przekonująco. – Martwi ludzie... nie żyją!

            - Brawo, Sherlocku! – rzucił, zachichotawszy.

            - Ale, a... co w ogóle, do jasnej cholery to znaczy? Co to znaczy, że nie żyję?!

            - A to znaczy, że nie funkcjonują twoje pieprzone organy życiowe! Zresztą, co ja będę się rozwodził, nie znam się na tym. Przyłóż dłoń do serca.

            Zamurowało mnie. W normalnej sytuacji wydałoby mi się to absurdalne, ale nie miałem ochoty przykładać dłoni do serca. Wolałbym dać się poćwiartować niż przyłożyć cholerną dłoń do serca.

            Ale zrobiłem to. I nie poczułem nic. Jakbym macał zimną skałę. Z początku wydało mi się, że nie trafiłem we własne ciało, ale kiedy spojrzałem w dół, zachciało mi się ryczeć. Mazać się jak baba. Naraz wzięła mnie ochota by walnąć głową w ścianę. Moje serce. Moje biedne serduszko, co oni zrobili? Tyle lat z tobą spędziłem, a teraz mi cię zabrali! Bydlaki! Łajdaki! Chyba podświadomie dałem wyraz rozpaczy, bo niziołek podszedł do mnie i z nieokazywaną dotąd czułością objął ramieniem.

            - No już, nic się nie stało. Wszystko będzie dobrze. Usiądź spokojnie, poradzimy sobie.



***



            - To jest Zbyszek, to Jarek, to Tomek, a tam w kącie schował się Marcin. Ludziska, to jest Wojtek.

            Zbyszek okazał się potężnie zbudowanym facetem. Jakby oceniać po wyglądzie, niegardzącym kuflem piwa od czasu do czasu. Oczy, wraz z całą twarzą, wyrażały znudzenie, może nawet zniesmaczenie „życiem”. Z kolei Jarek sprawiał przy nim wrażenie drobnego, żeby nie powiedzieć: mikroskopijnego. W zamian za to jego twarz miała wyraz stosunkowo pogodny, jakby fakt, że siedzi w zaszczanych podziemiach. nie wywierał na nim większego wrażenia. Tomek, wydawałoby się, stanowił – a przynajmniej za życia mógł stanowić – świetny materiał na męża. Tak, kiedyś bez wątpienia był ułożony, elegancki i szarmancki. Tym niemniej sytuacja zdawała się pogrążać go w depresji, wzrok miał wbity w ziemię jak jakiś nieszczęśnik. Jeśli chodzi o Marcina, przypomniał mi doktora Jekylla w czasie choroby – nieśmiały i skryty. Tak przynajmniej oceniłem po fakcie, że stał w kącie, jakby chciał pozostać sam. Dojrzałem tylko, że był wysokiego wzrostu i raczej cherlawy.

            Wszyscy, jak jeden mąż, świecili zgnilizną. Resztki ich skóry świeciły na kolor plasujący się gdzieś między grynszpanem a khaki. Żaden nie mógł się poszczycić nadmiarem zębów, za to każdy podartym strojem i skórą. Po kolei pozdrowiłem jednego po drugim gestem dłoni, nie zbliżając się.

            - A ja, szanowny kolego, o co dopytywałeś się tak żarliwie – rzekł grubawy konus – mam na imię Edward.

            Nastała cisza. Spodziewałem się, że coś się wydarzy, a tu nic. Wciąż sterczałem, wciąż wdychałem zakurzone powietrze, wciąż nie wiedziałem, gdzie się znajduję.

            - I co? Tak po prostu żyjecie... mieszkacie tutaj? Tylko w pięciu?

            - Trochę tak. Jesteśmy wygnańcami, skazanymi za niewinność wyrzutkami albo jeszcze czymś tam równie epickim. Pomyliłeś się tylko w rachunkach; nie pięciu. Sześciu.

            - Nie rozumiem. Jest tu jeszcze ktoś?

            - Jest. I chyba właśnie usiłuje doprowadzić mnie do szału głupimi pytaniami.

            - Ale... w sensie, że ja? Panowie, rozumiem waszą gościnność, ale... ale nie mogę tu zostać.

            - Możesz, nie możesz – odezwał się Jarek. – Kogo to obchodzi? Musisz.

            - Jak to? Dlaczego?

            - Najzwyczajniej w świecie nie masz po co wychodzić do ludzi. Wezmą cię od razu za jakiegoś zombie. Choć tak naprawdę nie musisz tu siedzieć. Wciąż pozostaje ci Las Kabacki albo coś podobnego – sprostował Edward.

            - Czyli mam rozumieć... że już nigdy nie zobaczę świata na zewnątrz? Będę siedział w tych egipskich ciemnościach po wsze czasy? – Ta myśl spadła na mnie jak lawina.

            Nastała cisza. Wszyscy patrzyli na mnie jakoś tak dziwnie.

            - Chyba żartujesz?

            - Nie. A powinienem? W takiej sytuacji?

            Wnet wszyscy buchnęli śmiechem.

            - Chybabym już wolał Las Kabacki – zaśmiał się Jarek.

            - Oczywiście, że wychodzimy. Mam dla ciebie propozycję. Dziś, kiedy zrobi się ciemno, a ulice opustoszeją, oprowadzę cię po Warszawie. Zgoda?

            - Znam Warszawę! Co w niej ciekawego do oglądania?

            - Zobaczysz, Wojtek. Sam się zdziwisz, jak mało znasz własne miasto. – Grubas zachichotał pod nosem.



***



            - Przy okazji… – zagadnął Edward.

            - Hę?

            - Z którego jesteś?

            - Hę?

            - Pytam, z którego jesteś roku.

            - Wiem, rozumiem – żachnąłem się. – Tylko co to za idiotyczne pytanie?

            Edward pacnął się w czoło otwartą dłonią.

            - Źle spytałem. Który mamy rok?

            - Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi…

            - Po prostu powiedz.

            - Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi. Chyba musisz kupić sobie kalenda…

            Przerwał mi, krztusząc się kanapką (na której wartości odżywcze raczej nie postawiłbym własnej głowy). Zatrzymał się, oparł dłońmi o kolana, po czym wypluł przeżuty chleb.

            - O co chodzi? – zaniepokoiłem się.

            - Stary – obwieścił takim tonem, jakby chciał mi oznajmić, iż w pojedynkę, uzbrojony w gumową kaczkę, ruszam zniszczyć flotyllę U-Bootów – będziesz miał niespodziankę.

            - Nie rozumiem. Chyba jest coś, o czym nie wiem.

            - Nie zastanawiaj się, tylko chodź dalej.

            Ulicę, którą wraz z nowymi towarzyszami przemierzałem, spowijał mrok. Musiało być już po północy, gdyż latarnie z obydwu stron drogi były wyłączone. Właściwie nic nie widziałem, tym bardziej że trzymaliśmy się blisko bloku, usiłując pozostawać jak najgłębiej w ciemności. Gdy zadarłem głowę, udało mi się dostrzec jakąś poświatę w obłokach.

            Staraliśmy trzymać się z dala od ludzi, ale wydało mi się to zbędne. Wokół panowała cisza. Przez chwilę wydała mi się wręcz niezręczna. Odniosłem wrażenie, że jesteśmy jedynymi ludźmi na całym świecie. Rozwiało się ono, gdy uszy rozdarł mi głośny warkot silnika jakiegoś samochodu. Dotąd nie zdarzyło mi się spotkać z takim rykiem maszyny. Wzdrygnąłem się.

            - Jesteśmy już blisko – rzekł Edward, kiedy łoskot ucichł. Wprawdzie nie zobaczyłem tego, ale wydało mi się, że na jego twarzy kwitnie uśmieszek.

            - Blisko czego?

            - Ćśśś… – uciszył mnie. – Tutaj może być niebezpiecznie. To znaczy, dla nas.

            Dojrzałem, że blok faktycznie kończy się, a nieduża uliczka wypływa spomiędzy budynków. Dalej latanie były już zapalone, a poświata, która wcześniej była tylko lekką smugą na niebie, nasiliła się. Po chwili z każdym krokiem narastało we mnie niedowierzanie.

            Kiedy już weszliśmy w migotliwe światło latarni, stanąłem osłupiały.

            Uczucia, jakie zaczęły się kłębić wewnątrz mnie na ten widok, można by było łatwo, zwięźle i obrazowo opisać. Niestety, wymagałoby to użycia wyświechtanych frazesów, czego staram się unikać, jakem żyw. Po prostu stanąłem i gapiłem się przed siebie z opadającą szczęką, podczas gdy Edward, Jarek, Tomek, a nawet Marcin przyglądali mi się z niemą satysfakcją.

            Naprzeciw mnie rozciągało się centrum Warszawy. Tak przynajmniej wnioskowałem po ogromnym gmachu Pałacu Kultury. Górował nad wszystkim dokoła. Nie było tu już zalążek szkieletu, tylko płonący pełnią blasku moloch. Wtem w głębi duszy urosłem w przekonanie, że choć postawili go nasi odwieczni oprawcy, miano pałacu.

            Otaczające go budynki w większości pochłonięte były przez ciemność. Nie stało to na przeszkodzie, abym dostrzegł ich nieludzkie – nieraz prawie równe potężnemu pałacowi – rozmiary. Nie chciałem uwierzyć w cały budynek zbudowany wyłącznie ze szkła, więc uznałem to za majak. Chciałem raz jeszcze upewnić się, że nie jestem w jakimś onirycznym świecie i poprosić któregoś z pozostałych, żeby mnie uszczypnął. A może nawet zdzielił piąchą. Nie wydałem z siebie ani słowa..

            Kiedy tak stałem, ulicą Marszałkowską przejechało kilka ciemnych, ale ogromnych pojazdów. Tym też byłbym się dziwił, gdyby moja uwaga nie była całkowicie skupiona na kontemplacji potężnego serca Warszawy.

            Raz jeszcze wyłączyłem się i stałem, nie zważając na upływający czas. W końcu jednak zostałem wyrwany z zadumy.

            - Chyba już się nasterczałeś. Pora wracać.

            Trudno było mi na to jakoś sensownie odpowiedzieć. Kiedy próbowałem dobyć głosu, ten jakby stanął w gardle. Mimo wszystko chciałem oderwać się od tego widoku i porozmyślać. A przede wszystkim zadać trochę pytań. W końcu udało mi się tylko rzec:

            - Dobrze. Wracajmy.

            W drodze powrotnej milczałem. Nawet gdybym chciał, pewnie wydałbym z siebie tylko niezrozumiały bełkot. Nigdy wcześniej nie spodziewałem się, że wrażenia wzrokowe – zwłaszcza widok miasta, w którym spędziłem niemal całe życie – mogą być tak potężne.

            Teraz mrok wydał mi się mniej mroczny. Dostrzegałem na ulicy samochody, ale żadnego z nich – choć interesowałem się tym swojego czasu – nie byłem w stanie rozpoznać. Tylko kamienica, wzdłuż której poruszaliśmy się, sprawiała wrażenie znajomej.

            - Szczęśliwego nowego, dwa tysiące ósmego roku – zaszydził kurdupel. Raz jeszcze odezwała się we mnie ochota wgnieść mu nieco nos.

            Szedłem z oczami wbitymi w ziemię. Wciąż byłem pod niesamowitym wrażeniem tego, co zobaczyłem, i wciąż wydawało mi się, że trafiłem w jakieś miejsce, do którego nie pasuję. Niby to samo, niby żyłem tam od urodzenia, a jednak coś innego, jakby zupełnie nieznajomego.

            Nie zauważyłem nawet, kiedy moi towarzysze rozpierzchli się. Edward chyba nawet zawołał, żebym biegł za nim, ale najwyraźniej nie zwróciłem na to uwagi. Kiedy podniosłem wzrok, ich już nie było w jego zasięgu. Przystanąłem. O co chodzi tym razem? Zgrywają się ze mnie?

            Wtem dostrzegłem ciemną postać nadciągającą po chodniku. Zataczała się co chwilę. Naraz zrozumiałem, dlaczego cała spółka zapadła się pod ziemię. Niestety, mężczyzna – bo zauważyłem, że był to mężczyzna – zbliżył się na tyle, że raczej na pewno zdążył mnie zauważyć. Niespecjalnie się tym przejąłem. Sprawiał wrażenie na tyle pijanego, że nie powinno mu się wydać dziwne spotkanie z podgniwającym mężczyzną w podartym płaszczu.

            Trochę się przeliczyłem. Pijus bełkotliwym głosem zażądał:

            - Ej, ty. Dawaj… dawaj kasę albo cię okroję! – W dłoni mężczyzny zabłysnął nóż. Jegomość zaśmiał się gardłowo, widocznie zadowolony z żartu. Mnie jakoś udało się nie wybuchnąć śmiechem.

            Nagle odczułem dziwny głód. Przypomniałem sobie, że już od strasznie dawna – od pół wieku! – nie miałem nic w ustach. W końcu pół wieku to niemało. Tylko co z tym zrobić?

            Odpowiedź przyszła sama. Bandyta skoczył na mnie z nożem i pijackim okrzykiem. Ja natomiast, nie bardzo panując nad sobą, rzuciłem się nań, przewaliłem i wgryzłem zwierzęco w ciepłe ciało. Straciłem świadomość.



***



            - Człowieku, daj sobie na wstrzymanie!

            Moje oczy powróciły do jako takiej sprawności, a ja odzyskiwałem powoli kontrolę nad umysłem. Wnet poczułem, że ktoś ciągnie mnie za ubranie od tyłu. A ja tak bardzo chciałem przeć naprzód, w jedynie podświadomości znanym celu. Następnie udało mi się dojść do faktu, że nie mogę poruszać rękami. Ktoś mnie trzymał. Zakręciło mi się w głowie. Opadłem na kolana. Zaraz potem wyrżnąłem o ziemię. Z bólem głowy podniosłem się, w czym ktoś mi pomógł.

            - C… co się stało? – wydukałem drżącym głosem.

            Otworzyłem szeroko oczy. Mimo ciemności udało mi się go zobaczyć. Bandyta. Leżał na ziemi w kałuży krwi. Ogromna dziura w kurtce ukazywała jeszcze większą w tułowiu chłopaka. Groteskowo wielka, spozierała na mnie wymownie. Zachciało mi się wymiotować. Dotknąłem skóry wokół ust. Kiedy podetknąłem dłoń pod oczy, po palcu spływała ciemna ciecz. Odwróciłem się. Edward stał za mną z zakłopotaną miną. Pozostali milczeli, niedwuznacznie zerkając na grubaska.

            - Zapomniałem ci powiedzieć… – rzekł żałośnie – i nie pomyślałem, że przez pięćdziesiąt lat całkiem ominął cię motyw zombie w kinie…

            - O co chodzi?! – zakrzyknąłem.

            - No… czasem możesz mieć takie odruchy… które niezbyt mogą się spodobać ludziom.

            - Więc to gówno prawda, że jesteśmy skazani na wygnanie za niewinność! Ty bezczelny łgarzu!

            Mikrus spuścił wzrok.

            - No… przecież to nie nasza wina…

            - Jestem krwiożerczym – ba, ludożerczym! – monstrum, a ty nie wspomniałeś o tym ani słowem! Czemu ja wciąż trafiam na takich ludzi?!

            Edward zamilkł. Jeszcze raz spojrzałem na truchło bandyty. Tym razem dostrzegłem w wybałuszone przedśmiertnym paroksyzmie oczy. Całą wolę wkładając w opanowanie się, rzekłem cicho:

            - Trzeba coś z nim zrobić. Jakieś pomysły?

            - Zostawmy go tu, poleży, nikt nie zauważy – podsunął Jarek.

            - Zamknij się. – Tomek trzepnął go po głowie. – Może wrzucimy go do naszej piwnicy, do „Komnaty Śniących”?

            - Brr… Rzygać mi się chce na samą myśl – zaprotestował Zbyszek. – Nie chcę w pobliżu siebie żadnych trupów, jeśli nie ma takiej potrzeby. Od kiedy Wojtek – Wskazał na mnie – się obudził, zabraniam trzymania u nas czegokolwiek, co kiedyś żyło, ale już przestało.

            Właściwie nie zrozumiałem nic z tego, o czym mówili, więc przytakiwałem tylko.

            - Hej, chłopaki – wtrącił się Edward. – A może po prostu zrobimy komuś psikusa? – Zachichotał, a po upływie chwili z uśmiechami zawtórowała mu reszta.



***



            Ich rozumienie „psikusa” leżało daleko poza mymi kompetencjami. Jednak fakt, iż chichocząc, podnieśli ciało, a potem strasznie długo szli – a z nimi, mimo woli, ja – ciemnymi zakątkami Warszawy, nie wróżył najlepiej.

            - Dokąd idziemy? – zapytałem, kiedy przestałem rozpoznawać okolicę.

            - Do starego Janka – z uśmiechem odrzekł Zbyszek.

            - Mówcież po ludzku! – oburzyłem się.

            - No tak, przecież nie wiesz. Stary Janek to nasz ukochany obywatel. Chociaż, obawiam się, ta miłość jest nieodwzajemniona. W każdym razie Janek ma wyjątkowo bystry wzrok i pewnego razu udało mu się zobaczyć naszą czwórkę.

            - Czwórkę?

            - Tak. Wtedy nie obudził się jeszcze Marcin. Zresztą, mniejsza z tym…

            - Jak to? Czyli wszyscy budziliście się w różnym czasie?

            - Cicho! Zadałeś mi pytanie o Janka. Jest to wyjątkowo wścibski typ. Łaził chyba za nami, bo po raz drugi wyczaił naszą bandę. A my rzadko kiedy pozostajemy dłużni. – Uśmiechnął się. – I tak to się potoczyło. Parę razy sprawialiśmy Jankowi różne niespodzianki. Niewykluczone, że kiedyś spróbował zgłosić nas na policję, ale pewnie został uznany za wariata. W końcu kto by przypuszczał, że w warszawskich podziemiach kryją się martwi ludzie, co nie? Wariat jeno. – Jarek puknął się w czoło. – W związku z tym wszystkim, jak już mówiłem, stary Janek to nasz ulubiony człowiek.

            - To tutaj! – oznajmił Tomek. Wskazał wolną ręką balkon na parterze w jakimś obskurnym bloku.

            - Wciąż nie rozumiem, co chcecie zrobić.

            Nie zrozumiałem i nikt nie chciał mi tego tłumaczyć. I choć wcale tego nie pochwalałem, wraz z resztą uciekłem w nastroju wesołości, kiedy wrzucili zmasakrowane zwłoki na balkon.



***



            Nie wiem jak, ale dotarliśmy do naszej nory niezauważeni, choć słońce wyszło zza horyzontu, zanim nawet byliśmy blisko. Mój wzrok dał jasno do zrozumienia, że po napotkaniu jasnego nieba nie chce trafiać do podziemia. Nie mogłem jednak nic poradzić. Po incydencie, jaki miał miejsce tego dnia, zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stanowię wobec ludzi. Leżałem na dziurawym, brudnym materacu w jednej z podziemnych komnat i w najbliższym czasie nie chciałem się odeń oddalać. Rozmyślałem w milczeniu.

            Wielką trudność stanowiło pogodzenie się z myślą, że nagle trafiłem do przytłoczonej mniejszości. Pięć osób – może więcej, nie dane było mi się jednak o tym przekonać – w stosunku do wielu milionów.

            W dodatku jedyne, co mogłem zrobić, to unikać kontaktu z ludźmi. Nagle poczułem się bezsilny jak nigdy wcześniej. Przed oczami pojawił mi się obraz zmasakrowanego chłopca, który w gruncie rzeczy był niewinny – nie chciał mnie zabić, co najwyżej okraść – a w zamian poniósł tak beznadziejną śmierć. Zacząłem wyrzucać sobie, że zbezcześciłem zwłoki zupełnie przypadkowej osoby. Wyobraziłem sobie niczemu niewinnego starego Janka, jak odnajduje niepodobne do człowieka ciało. Teraz przestało mnie to śmieszyć. Szybko odrzuciłem ten widok. Przeraził mnie.

            Byłem sam. Zupełnie znienacka te dwa słowa wydały mi się prawdziwsze niż wszystko inne. Tak przerażająco prawdziwe. Byłem pozostawiony na łaskę, tylko nie wiedziałem czyją! Nie zmieniała tego piątka w sumie nieznanych mi ludzi, którzy podzielali ten nędzny los. Byłem jak dzikie zwierzę. Niebezpieczny dla każdego, kto śmiał się zbliżyć.

            Wezbrała we mnie chęć zapłakać. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo żałosny jestem. Były robotnik, teraz wygnaniec. Po chwili walki z własnym ciałem – które nagle przestało być mi bliskie – uroniłem łzę.

            I postanowiłem. Zdecydowałem się na ostateczny krok, który miał mnie uwolnić od walącej się rzeczywistości. Wstałem. Spojrzałem na sufit. Był w nim hak, na którym wiesza się lampę. Z pewnością wytrzyma.

            Poszedłem do sąsiedniej komnaty, w której pozostawali wszyscy. Nie leżeli na materacach. Siedzieli skupieni wokół jednej lampy naftowej i o czymś rozmawiali.

            - Edward – rzekłem obojętnym tonem.

            - Tak? – Dopiero teraz zauważył moją obecność.

            - Będę potrzebował jakiegoś sznura. Mocnego. I jeszcze stołka

            Podniósł brwi. Po chwili jednak jego twarz przybrała przykry wyraz. Zrozumiał. Wstał, podszedł do mnie i patrząc mi prosto w oczy, grobowym tonem rzekł:

            - Jesteś pewien, Wojtek? Czy tego chcesz?

            Przez chwilę milczałem. Nie zastanawiałem się jednak. Decyzja zapadła. Zdziwiłem się tylko tak suchą reakcją.

            - Tak.

            - Rozumiem. Jak widzę, jesteś przekonany. Dostaniesz to, czego chcesz. Jutro w nocy.

            Zapadła grobowa cisza.



***
Ostatnio zmieniony śr 06 maja 2009, 22:38 przez Bin, łącznie zmieniany 1 raz.

2
            Edward obiecał. I obietnicę wypełnił. Następnego dnia wyszedł na dość długo, a kiedy wrócił, miał ze sobą rzeczy, o które prosiłem. Wziąłem je od niego i zaszyłem się u siebie. Wyjątkowo długo siedziałem w milczeniu. Gapiłem się na sznur. Z pewnością był solidny. Sprawdzałem to raz za razem, nie mogąc zebrać się do kupy i zrobić swojego. Ani razu nie zastanawiałem się nad słusznością decyzji.

            W końcu westchnąłem i podniosłem się na nogi. Raz jeszcze rozciągnąłem sznur rękami. Nie robiąc na nim najmniejszego wrażenia, zawiązałem pieczołowicie pętlę. Nawet nie wiem, skąd u mnie ta umiejętność. Nie obeszło mnie to. Nagle rozległ się szept.

            - Chodźcie, chłopaki, będzie to robił!

            Po chwili do pokoiku weszli wszyscy. Niewzruszeni, poważni. Zdrajcy, pomyślałem, nawet nie dadzą mi odejść w spokoju. Mimo to nie wypowiedziałem słowa. Edward odchrząknął.

            - Chcemy ci towarzyszyć w tym… trudnym momencie.

            - To prawda – dopowiedział Jarek. – Wiele dla nas znaczysz.

            Jasne. Grosza by za mnie nie dali.

            Bez słowa wziąłem nieduży stolik z kąta i postawiłem dokładnie pod hakiem. Wysokości w pomieszczeniu powinno wystarczyć na krótki sznur. Stanąłem na drewnianym mebelku.

            Wszyscy patrzyli na mnie. Pewnie gdyby mieli kapelusze, zdjęliby je z głów. Głupia myśl w takiej sytuacji.

            Przywiązałem sznur do haka. Każdą czynność wykonywałem powoli, niemal z mozołem. Usłyszałem ciche chlipnięcie któregoś z chłopaków.

            Przełknąłem ślinę. Założyłem pętlę na szyję.

            Po raz pierwszy zwątpiłem w podjętą decyzję. Z jednej strony czekała na mnie haniebna, samobójcza śmierć, a z drugiej – namiastka życia. Żałosna imitacja. Cień.

            Potem zeskoczyłem ze stołka.

            Sznur z wielką siłą zacisnął się na szyi. Przed oczami przeleciało mi milion obrazów. Czy to prawda, co mówią, że przed śmiercią widzi się własne życie? Nie chciałem go oglądać. Jeden raz wystarczy. Co to w ogóle za idiotyczny przesąd? Kto miałby to potwierdzić?

            Zawisła nade mną ciemność. Zawisła, he, he, dobre słowo!

            Ale… to nie ciemność! To ściana! Cały czas widzę przed sobą ścianę! Czy szubienica była za krótka? Słyszałem kiedyś o tym, że w przypadku, gdy szubienica była za krótka, wisielec mógł podziwiać widoki jeszcze przez kilka chwil. Zaraz… co się działo, gdy sznur był za długi? A tak… odpadała głowa…

            Nagle przez uszy przeszedł mi rechot. Co? Niemożliwe! To moi towarzysze. Naigrywają się z wisielca?! Chamstwo i bestialstwo!

            Wnet zrozumiałem.

            - Taak, strasznie śmieszne – wychrypiałem przez zaciśnięte gardło. – Ale zdejmijcie mnie stąd. Trochę tu niewygodnie…

            Pięciu kumpli sterczało wokół, a ja wisiałem jak jakiś tuman. Tak, strasznie wierni to kumple.

            - Nie stójcie tak! Zaraz się tu uduszę – wrzasnąłem. Ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy leżeli na brzuchach ze śmiechu.



            W końcu mnie zdjęli.

            - Stary, jeszcze sporo musisz się nauczyć – ze łzami w oczach powiedział Jarek.

            - Wy to wyśmialibyście własne matki, gdyby nadarzyła się okazja, prawda? – wyparowałem.

            - Wybacz, nie mogliśmy się powstrzymać. – Edward wciąż chichotał. – Zresztą, sądziłem, że domyślisz się, że jak już jesteś martwy, nie możesz odebrać sobie życia!

            - Widocznie mało myślę. – Ten cały wygłup trochę mnie zawstydził. Z wielkiej powagi sytuacja zmieniła się w wyśmiewanie mnie. A przecież chciałem tylko się zabić.

            - Idź już spać. Jeszcze źle skończysz.

            - Dlaczego nie powiedzieliście, że to się tak skończy?! – zapytałem ze zdenerwowaniem w głosie.

            - Przepraszam, ale byłeś taki poważny! Nie mogłem ci popsuć niespodzianki!

            Oburzony, odszedłem do pokoju, gdzie w milczeniu spędziłem resztę doby.



***



            Moja obraza nie trwała długo. Już kolejnej nocy siedziałem we dwójkę z Edwardem, patrząc na niesamowite miasto. Za drugim razem wrażenia na ten widok wcale nie były mniejsze, choć udało mi się nie ulec emocjonalnemu paraliżowi.

            - Zastanawiałeś się kiedyś – zagadnąłem po dłuższej chwili milczenia – dlaczego jest tak, jak jest?

            Przez chwilę nie odzywał się i choć pytanie nie było precyzyjne, wiedziałem, że on rozumie.

            - Oczywiście. Każdy z nas się zastanawiał. Podobnie zresztą jak wysiłki każdego z nas spełzły na niczym.

            - Naprawdę? A ty? Czego próbowałeś?

            - Kiedy się obudziłem, byłem tylko ja. A obok mnie pięć trupów. Otrząsałem się z tego tygodniami, ale nie w tym rzecz. Kiedyś zdarzyło się, że poszedłem do lekarza, żeby spytać, co jest ze mną nie tak, czegoś się dowiedzieć. Skończyło się to tak jak to twoje spotkanie… czyli raczej nieprzyjemnie. Mogło być o tym głośno. W każdym razie nie udało się namierzyć sprawcy.

            Wzdrygnąłem się.

            - Jak to było u ciebie za życia? Tęsknisz za swoimi czasami? Za rodziną?

            - Raczej nie. Nie miałem rodziny. Właściwie wy, zombie, jesteście jedynymi ludźmi, do których kiedykolwiek się przywiązałem. Żyłem samotnie, aż pewnego dnia zasnąłem. I obudziłem się taki.

            Zaskoczyło mnie to wyznanie. Ja również nigdy nie miałem dzieci, a tym bardziej kobiety. Rodzice zginęli, oboje. Ojciec jako pilot na wojnie, matka popełniła samobójstwo.

            - A jak jest z pozostałymi? Orientujesz się?

            - Nie za bardzo. Ale, szczerze mówiąc, wątpię, żeby któryś z nich miał za czym tęsknić. No, może Tomek. Wszyscy wydają mi się socjopatami albo kloszardami spod mostu. – Zaśmiał się smutno.

            - Może coś w tym być.

            Obydwaj zamilkliśmy. Zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem, lecz moje myśli były zbyt chaotyczne. Nie udało mi się dojść do niczego konkretnego.

            - Wiesz, co będziemy robić po śmierci? – rzucił grubas filozoficznie.

            - Nie wiem. Ale niezmiernie mnie to interesuje.

            - Będziemy pić! – Wyciągnął zza pleców dwie butelki. Uśmiechnąłem się, bo choć wiedziałem, że ich zawartość nie należy do najwytrawniejszych, to nie miałem w ustach nic mokrego od dość dawna.

            Otworzyłem swoją butelkę zębami, po czym wlałem w siebie ćwierć jej zawartości.

            - Ej, ale to na nas podziała?

            - Ni cholerę – zarechotał. – Ale możesz udawać, że się upijasz.

            Faktycznie, po kilku minutach wciąż nie odczuwałem żadnych skutków. Nie obeszło mnie to. Piłem, żeby pić, nie żeby się upić. Minęło mniej więcej pół godziny, a zostaliśmy bez niczego. Niebo zaczęło się rozjaśniać.

            - No, dość tych tego dobrego. Spadamy do domu.

            Wstawszy, ruszyliśmy. W połowie drogi tryknąłem go ramieniem, a on spojrzał na mnie pytająco.

            - Wyjaśnisz mi wreszcie, o co chodzi z tymi zombie?

            - No… to będzie długa historia! – odparł wesoło.

            Zatoczyłem się i omal nie buchnąłem śmiechem.



***



            - I dlatego, mniej lub bardziej, jesteśmy zombie – zaśmiał się grubas.

            - No to już wiem, co mnie ominęło przez pięćdziesiąt lat. Krew, flaki i zombie.

            - Trafnie powiedziane.

            - Poczekaj chwilkę. – Zatrzymałem się. – Zrobię przegląd prasy.

            Podszedłem do śmietnika. Ten zwyczaj tak głęboko wszedł mi w krew, że nawet po śmierci nie mogłem się powstrzymać przed sprawdzaniem gazet.

            W środku znajdowało się mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, ale również i gazeta. W wątłym świetle księżyca udało mi się odczytać ogromny biały nagłówek na czerwonym tle: FAKT.

            - Będzie przynajmniej co poczytać – odezwałem się, wiedząc, że pewnie nie zrozumiem nazbyt dużo. Jedyne, co udało mi się zapamiętać z ostatniej lektury dziennika, to wdzięczna nazwa: „zderzacz hadronów”, choć za cholerę nie mogłem dojść, co to znaczy.

            Widząc lekką, acz coraz mocniejszą łunę na nieboskłonie, ruszyliśmy do kryjówki.

            Dotarłszy do niej, udałem się wraz z Edwardem w kierunku wspólnej komnaty, gdzie, jak przewidziałem, spokojnie rozkładali się Jarek, Zbyszek, Tomek oraz Marcin. Bez większych konwenansów usiadłem obok Tomka.

            - Możemy porozmawiać?

            - Nie widzę przeszkód.

            - Mam na myśli… w cztery oczy.

            - Aha. – W jego oczach dostrzegłem pytanie. Nie zareagowałem. – Jeśli tak, to chodźmy.

            Podniósł się z miejsca, a ja za nim. Ruszył w kierunku swojego mieszkanka, ale ja gestem pokazałem mu, żeby szedł za mną, do mojego. Gdy tam byliśmy, nie usiadłem, czekając, aż on to zrobi. Nie ruszył się.

            - O co chodzi? – w jego głosie dało się słyszeć zniecierpliwienie.

            - O twoją przeszłość. Ty jeden spośród nas nie wyglądasz na wyrzutka. Chcę cię spytać o twoje życie przed śmiercią.

            Tomek zasępił się.

            - Wolałbym o tym nie mówić.

            - Proszę cię! Wydaje mi się, że zachodzi jakaś regularność, tylko wciąż nie mogę jej jasno dostrzec. Ty możesz mi pomóc.

            - Cała moja rodzina zginęła w pożarze – wypalił. – Pod Warszawą, w Ząbkach.

            Uderzyła mnie prostota, z jaką to wypowiedział. W ogóle uderzył mnie ten fakt. Potwierdzało to moje obawy – a może nadzieje – że nie jesteśmy tylko gromadką zupełnie przypadkowych trupów.

            - Nie wiem, co się działo potem – ciągnął. – Chyba coś we mnie pękło. Od tego dnia… jakbym przestał być sobą. Zerwałem wszelkie kontakty; z ludźmi, ze społeczeństwem... Zamieszkałem pod mostem; szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co trzymało mnie przy życiu. Pewnie nic. Chyba zamarzłem przy tej pieprzonej rzece, bo któregoś dnia wszystko się urwało, a obudziłem się tu.

            Zaniemówiłem. Ostatnie słowa niemal pokrywały się z historią Edwarda. I z moją.

            - Dlaczego cię to ciekawi? – zapytał bezbarwnie.

            - Odnoszę wrażenie… Cholera, sam już nie wiem!

            Tego dnia zadałem to samo pytanie wszystkim. Podejrzewałem, że nikt nie opowie mi nic oryginalnego. I nie myliłem się. Zgodnie z moją drogą myślenia wszyscy w życiu pozostawali samotni.

            Do barłogu położyłem się z natłokiem myśli. I z Faktem. Dłuższą chwilę wegetowałem w bezruchu i wściekałem się na siebie, że nie potrafię wyciągnąć żadnych sensownych wniosków. Ani pół wniosku. W końcu podsunąłem się pod ścianę, żeby oprzeć głowę, i wyciągnąłem przed twarz rozłożysty kawał pulpy. Pierwsze strony przelatywałem wzrokiem szybko i raczej bez zrozumienia. W kółko przelatywały mi przed oczami tylko słowa: „banki”; „kryzys”; „katastrofa” i „Obama”. O ile pamiętam, kryzys skończył się prawie dwadzieścia… nie, siedemdziesiąt lat temu! Wniosek był tylko taki, że łatanie luk w mej wiedzy o teraźniejszości zajęłoby tyle, że teraźniejszość okazałaby się historią współczesną. W końcu, kiedy przemknąłem bez zainteresowania przez artykuł informujący o rocznicy urodzin najstarszego człowieka świata, odrzuciłem brukowiec w kąt i zgasiłem lampę naftową. Położyłem się i zamknąłem oczy. Najstarszy, pewnie. Jeszcze by się zdziwił.

            Zasnąłem.



***



            Z sennej nieświadomości wyrwał mnie młot. Chociaż nie, to nie młot. To jakaś myśl do złudzenia przypominająca młot. Na początku nie mogłem jej schwycić. Gdyby ktoś mnie zobaczył, mogłoby mu przyjść do głowy, że walczę z własnym umysłem. Siedziałem cicho, a twarz moja wyrażała niemal na pewno szczytowe skupienie.

            Podniosłem się i skoczyłem w kąt, a potem w drugi. Dopiero w trzecim znalazłem cel poszukiwań; zmiętą gazetę. Prędko otworzyłem i skanując kolejno strony wzrokiem, natrafiłem na z pozoru absurdalny i bezsensowny artykuł – czy też króciutką notkę.



Dziś (23.03) urodziny obchodzi Stanisław Jaroszewski (124). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jest to sto dwudziesta czwarta rocznica jego narodzin. Tym samym S.J. o dwa lata pobił dotychczasowy rekord należący do Jeanne Calment (1875-1997). Polski rekordzista mieszka obecnie samotnie pod Warszawą. Dotąd nie został odnotowany w Księdze Rekordów Guinnessa, nie wyrażając zainteresowania.



            Stałem dłuższą chwilę, mieląc tani papier w dłoni. Martwy mózg pracował jak szalony. Wciąż narzucałem mu jedno pytanie; skąd znam to nazwisko? Stęchła woń odbierała rozkładającemu się umysłowi swobodę ruchu. Ruszyłem.



***



            Świeże powietrze dobrze mi zrobiło – od razu poczułem się mniej martwy. Odpowiedź wciąż jednak kryła się za gęstą mgłą w zakamarkach mojej świadomości. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale wciąż ściskałem palcami wymiętą gazetę. Wolną ręką podrapałem się po mózgu przez dziurę w czaszce. Nie znoszę, kiedy nie mogę sobie czegoś przypomnieć. Niech to szlag!

            Po raz kolejny przeczytałem artykulik. Wydawał mi się coraz bardziej beznadziejny. Czy w ogóle jest sens robić sobie nadzieje z tak trywialnych zjawisk jak nic nieznaczący zlepek zdań w brukowej gazecie? Czy to zmurszały umysł płata mi figle? Jak zwykle. Powinienem był się do tego już dawno przyzwyczaić. Po raz kolejny łudziłem się.

            Zawróciłem. Lecz sekundę później musiałem powtórzyć ten ruch. Za drugim razem szczerzyłem się szyderczo.



***



            Chodniki w warszawskim centrum wrzały. Trudno byłoby znaleźć tam metr kwadratowy, na którym nie tłoczyłoby się piętnastu pieszych. Tysiące różnorakich ludzi zgniatały się nawzajem; tutaj ogromny, długowłosy typ w czarnej skórze deptał hordy nieszczęsnych staruszek, tam chuchrowaty okularnik posturą przypominający kij od szczotki rozpaczliwie starał się unikać kilku krzepkich, łysych mężczyzn. Całość przypominała psychopatyczną pielgrzymkę podjętą ku czci boga – konsumpcji. Wręcz naszły mnie alterglobalistyczne myśli.

            Aż dziw, że nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Ubrany w płaszcz, skrywając twarz pod podniesionym kołnierzem, stanowiłem idealny przedmiot do wytknięcia palcem. Sunąłem powoli między drzewami, a z prawej strony górował nade mną Pałac Kultury. W tym miejscu było znacznie luźniej – tylko tu i tam jakaś zakochana para oddawała się rozkoszom młodości. Na szczęście wszystkie papużki nierozłączki były zbyt zaaferowane, żeby zwrócić na mnie uwagę.

            Wyszedłem na nieduży placyk. Puste ławki otaczały wielką fontannę – kilkumetrowy strumień rzucał falujący cień. Zbliżyłem się do sadzawki. Wsadziłem ręce do wody. Pod wpływem orzeźwiającego chłodu ułożyłem dłonie w miseczkę i opłukałem obficie twarz, mocząc znaleziony na śmietniku prochowiec. Poczułem się, jakbym dotarł do bram Edenu po wieloletniej wędrówce.

            Niczym rasowy kloszard oparłem się o fontannę i przyjmowałem na twarz ciepłe wiosenne słońce. Strużki wody spływały z resztek włosów za kołnierz, niemal przyprawiając mnie o dygot.

            Kiedy otrzeźwiałem, podniosłem się na nogi i ponownie wsadziłem rękę po łokieć do fontanny. Wymacałem duży, okrągły kształt i wyciągnąłem go na powierzchnię.

            Spory kamień. W sam raz.

            Wytarłem zdobycz połą płaszcza, który teraz przypominał niewydarzony strój kąpielowy. Szybko zebrałem się do kupy, powtarzając w głowie, po co tutaj jestem.

            Niespiesznym krokiem skierowałem się ku ludziom.



***



            Stojąc w zaułku, nie odczuwałem ekscytacji. Raczej idiotyczną wściekłość, że nie potrafię zebrać się w sobie. Boczną uliczką położoną między blokami co pewien czas przechodził koło mnie jakiś maruder. Prowizorycznie się ukryłem (w jeszcze boczniejszej uliczce), zatem żaden mnie nie dostrzegł. Na co ja czekam?!

            Kopnąłem leżącą na ziemi puszkę z rozdrażnienia. Jak to zwykle w tego typu sytuacjach – usłyszał to jakiś idiotycznie wyglądający przechodzień, który zupełnym zbiegiem okoliczności właśnie mnie omijał. Odwrócił się do mnie i patrzył jak kretyn. Siłą rzeczy musiałem działać.

            - Dzień dobry! Czy ma pan może... e... telefon komórkowy?

            Zbliżyłem się do delikwenta, nie odsłaniając twarzy. Ten zmierzył mnie wzrokiem i wykonał nerwowy ruch, jakby chciał się oddalić. Podszedłem do niego i śmielej powtórzyłem pytanie. Mężczyzna wyraźnie się przestraszył i cofnął o krok.

            - Dokąd ci się tak spieszy? – rzekłem zawadiacko. Całkiem spodobała mi się rola niecnego rzezimieszka.

            Teraz typ nie udawał spokoju. Rzucił się z wrzaskiem w przeciwnym kierunku.

            Sięgnąłem do kieszeni. Wymacałem zimny głaz. Kiedy go wyciągnąłem, zaciążył przyjemnie w dłoni. Pomyślałem, czy aby nie jest za duży. Aj, gdzie tam!

            Cisnąłem kamień ze złowieszczą precyzją. Nie na darmo w szkole nazywali mnie Wojtek celne oko. A może wcale mnie tak nie nazywali? Cholera wie, to było (jeżeli faktycznie było) pół i ćwierć wieku temu!

            Jak należało się spodziewać, uciekinier otrzymał nieprzyjemną przesyłkę prosto w potylicę. Upadł, przy czym na dokładkę dostał potężny cios od chodnika. Prosto w twarz. Auć, to musiało boleć!

            Podszedłem do skamlącego na ziemi faceta. Spokojnie odwróciłem go twarzą do siebie. Wzdrygnąłem się.

            - Pomocy! POMOCY!!! – zawył na widok mojej twarzy. – Pomóżcie, ratunku!

            - Nikt ci tu nie pomoże, chłopcze. – Ten tekst wziąłem chyba z jakiegoś filmu i liczyłem, że mówiąc to, wyglądam jak Humphrey Bogart.

            Oczywiście wykrakałem. Zaraz po tych słowach usłyszałem krzyki i podniosłem głowę. Na końcu uliczki (która, czego nie przewidziałem, krzyżowała się z większą uliczką) jakaś postać wskazywała mnie palcem. Sekundę później pojawiły się kolejne i rozpoczęły szaleńczy bieg w moim kierunku.

            Pospiesznie przeszukałem ofiarę i wyciągnąłem maleńkie urządzonko, które według opisu Edwarda było telefonem komórkowym. Nie wystarczyło czasu, by podziwiać wynalazki teraźniejszości, bo nadciągała ku mnie falanga. Runąłem w wir ucieczki.

            Nigdy nie podejrzewałem, że kiedyś będę uciekał jako stuletnie zombie przed bandą oburzonych warszawian z powodu kradzieży urządzenia, o którego istnieniu nawet nie wiedziałem. Podobnie nie podejrzewałem nigdy, że ucieczka tego typu może być tak trudna. Ale, jak to mówią, zawsze musi być ten pierwszy raz.

            Skoczyłem ku skrzyżowaniu i skręciłem w jeszcze jedną niewielką uliczkę (Boże, ile tego cholerstwa jest!). Tam minąłem pijanego brodacza, po czym pomknąłem przed siebie, otoczony brudnymi blokami.

            Zza pleców docierały do mnie bełkotliwe krzyki. Coś o złodzieju, bandycie, przez chwilę nawet byłem pewien, że usłyszałem mordercę. Aj tam, pewnie mi się przesłyszało.

            Nie bardzo wiedziałem, dokąd biec, więc improwizowałem. Bez oglądania się lawirowałem między budynkami.

            - Oż kurwa! – to rzekłem, ujrzawszy przed sobą ślepy zaułek. – No to się wpakowałem!

            Sprawdziłem dłonią, czy telefon jest na swoim miejscu. Jest. Odwróciłem się i oparłem o ścianę. Mściwa armia nadciągała nieubłaganie.

            - Tu jest! – ryknął jakiś młokos i wskazał mnie palcem!

            Naprzeciw mnie stało kilkunastu zwyczajnych przechodniów. W moich oczach wyglądali jak żądne krwi monstra głodne linczu. Wtuliłem się w leżącą obok mnie stertę śmieci.

            - Oddasz to, co ukradłeś, po dobroci? – spytał poważnym głosem wysoki mężczyzna ubrany na zielono.

            Zbliżali się powoli w ostatecznym marszu ku zagładzie. Mojej.

            - Nawet nie pytaj! Takiego drania trzeba od razu na policję! – zaprotestował wyłysiały facet po czterdziestce.

            Najbliższy z oprawców był nie dalej niż pięć kroków ode mnie.

            I wnet mnie olśniło. Ujrzałem twarz udającego upojenie alkoholowe Edwarda. Ale jeszcze wyraźniej usłyszałem jego opowieść. Opowieść o zombie.

            Podniosłem się momentalnie i zdarłem kołnierz – ukazując twarz. Ustawiłem ręce pod kątem prostym do ciała i pozwoliłem palcom zwisać bezwładnie. Oczy rozproszyłem w szaleńczym zezie, po czym wydałem z siebie nieludzki ryk. W porywie entuzjazmu chyba wywrzeszczałem coś o mózgach.

            Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Całe towarzystwo jednogłośnie podniosło paniczny wrzask. Mężczyźni i nastolatkowie pierzchli bezmyślnie na widok okropnego monstrum, jakie dumnie stanowiłem. Wpadali na siebie, na ściany – jeden dzieciak chyba stracił wyczucie kierunku i uciekał w moją stronę.

            Przez chwilę podsycałem histerię, ale nie miałem w tym celu, zatem gdy wokół mnie nie było już nikogo, zaniechałem starań. Zmęczony, usiadłem na ziemi.



***



            Znów trafiłem do naszego podziemia. Bez słów zignorowałem pytania kolegów o to, gdzie byłem, po co i dlaczego, i zaszyłem się w swojej komnatce. Wyciągnąłem ów tajemniczy przedmiot – telefon komórkowy. Była to niedużych rozmiarów cegiełka z czarnym kwadracikiem u góry oraz podpisanymi przyciskami na dole. Odpowiedzi na pytanie: jak to w ogóle działa? ani trochę się do mnie nie spieszyło.

            - Yyy... Edward!

            - Czego?!

            - Pomóż mi!

            - Nie mogę! Myję się.

            Oczywiście było to kłamstwo. Prawdopodobnie po raz kolejny z miernym skutkiem testował swoją seksualność. Nie chciałem mu o tym mówić, ale często znajdowałem podarte na strzępki papierowe cycki modelek.

            - Chodźże!

            Chwilę musiałem poczekać, ale Edward spełnił żądanie.

            - Co się stało?

            - Jak to włączyć? – Podałem mu do ręki aparat telefoniczny.

            Obejrzał dokładnie, potrząsnął. Następnie odwrócił i obejrzał raz jeszcze, z każdej strony. Wcisnął telefon od góry. Czarny dotąd kwadracik zajaśniał i wybrzmiała głupawa melodyjka.

            - Proszę. Czy to wszytko?

            - Właściwie nie. Muszę zadzwonić pod przypadkowy numer.

            - Hmm... Ale taki przypadkowy, zupełnie przypadkowy?

            - Tak jest.

            Edward wcisnął kilka przycisków. Spojrzał w ekranik, po czym szybko pokazał, w jaki sposób przyłożyć telefon do ucha, i oddał mi go.

            Zrobiłem, jak kazał. Słuchałem pisków w regularnych odstępach dłuższą chwilę, aż mnie rozłączyło.

            - Co jest? – zafrasowałem się.

            - Daj to, spróbujemy zadzwonić pod inny numer.

            Udało się dopiero po kilku podejściach.

            - Halo? – odezwał się kobiecy głos w aparacie.

            Wykonałem nerwowy znak twarzą w kierunku Edwarda. Ten mnie uspokoił gestem dłoni.

            - D... dzień dobry. Ja pani nie znam, pani mnie również, niemniej potrzebuję pomocy.

            Rozmówczyni na chwilę zamilkła, jakby chciała cisnąć słuchawką. Cóż za prostactwo!

            - Słucham?

            - Czy mogłaby pani, oczywiście jeśli pani może, podać mi telefon do biura numerów?

            - Ja... ech, już, chwileczkę.



***



            Po kilku rozmowach telefonicznych wreszcie miałem odbyć tę ostatnią, docelową. Wystukałem numer. Po kilku męczących sygnałach wreszcie po drugiej stronie linii odezwał się głos.

            - Tak, słucham?

            - Dzień dobry, czy to Stanisław Jaroszewski? Pilnie chciałbym z panem porozmawiać, nazywam się...



            Rozdział trzeci: stwórca



            Naprzeciw mnie rysował się, dokoła ogarnięty czernią nieba, dom. Kształtem zbliżony był do wielkiego sześcianu i na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, że zamieszkuje go osoba starsza, wyposażona w nadmiar czasu. Kiedy podszedłem do budowli, nic nie rzuciło mi się w oczy; do żadnej rzeczy, począwszy od niedużego ogródka, poprzez ściany i okna, a na ohydnym krasnalu ogrodowym skończywszy, nie mógłbym się przyczepić. Zbliżyłem się do drzwi, spektakularnie wyrzeźbionych w mahoniu, i wyciągnąłem rękę, aby zapukać. Zaraz jednak ją cofnąłem. Dłuższą chwilę zajęło mi stanie w otępieniu. Nawet nie myślałem za bardzo. Po prostu kontemplowałem fakt, że sterczę pod drzwiami najstarszego człowieka świata.

            Uderzyłem knykciami w drewno trzy razy, po czym na powrót pogrążyłem się w martwocie. Po pewnym czasie w uszach uwydatniło się dudnienie wiatru. Wicher wył potępieńczo. Wydzierał się przeraźliwie, drażniąc bębenki. Zawodził, że hej. Nikt nie odpowiadał ani nie otwierał. Raz jeszcze zabębniłem pięścią w wiekowe drewno, tym razem mocniej. Nic. Cichość.

            - Ach, chrzanię to!

            Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Kiedy zamknąłem je za sobą, irytujące zawodzenie wiatru ustąpiło. Za to pojawił się potwornie intensywny odór naftaliny. Wnętrze wypełnione było ciepłym światłem sączącym się z przykrytej pomarańczowym abażurem lampy na ścianie – wszystko w zasięgu jej światła mieniło się na nieco łososiowy kolor. Na wieszaku poniżej smętnie zwisał szary płaszcz. Jak się domyśliłem, kurz przez lata cierpliwie musiał pokrywać wynędzniałą tkaninę. Korytarz, który zaczynał się od drzwi wejściowych, prowadził do domniemanej kuchni, dwóch zamkniętych pomieszczeń, aż wreszcie – do schodów.

            Postąpiłem powoli. Leciwa podłoga dała o sobie znać głuchym skrzypnięciem. Zacisnąłem oczy, bojąc się, że ktoś może mnie przyłapać na włamaniu. Zupełnie jakby ktoś na tyle zdziadziały, że nie jest w stanie usłyszeć pukania, mógł zwrócić na mnie uwagę. Ruszyłem już pewniej. Po kolei otwierałem drzwi. Pierwsze – nikogo. Nieduża biblioteka. Wstąpiłem do środka, raczej z czystej ciekawości. Tutaj też dał się zauważyć gęsty kurz pokrywający tomiska. Same nudy: Andreas Vesalius – „Budowa ludzkiego ciała”; Georges Cuvier – „Le règne animal distribué d'après son organisation”; Max Schultze – „Die Hyalonemen”. Uśmiechnąłem się, kiedy pośród bzdur na nieznane mi tematy w nieznanych mi językach dostrzegłem nazwisko Raymonda Chandlera, „Żegnaj, laleczko”. Szybko opuściłem ponurą książnicę, odłożywszy wszystkie tytuły na miejsce. Za kolejnymi drzwiami kryło się puste pomieszczenie. Zadumałem się nad tym faktem. Wielu dałoby się pokroić za taki dom.

            Wszedłem do kuchni. Ta przedstawiała się raczej schludnie. Ominąłem zlew, po czym doczłapałem do lodówki. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. I zaświeciło. A w lodówce nic. Po krótkim zastanowieniu skonstatowałem, iż ludzie nie mogą żyć bez jedzenia, i sprawdziłem wszystkie szafki i kredensy. Pustka. Ani jednej stareńkiej bułki. Ani pół nadgryzionego suchara. Zastanowiło mnie to niezmiernie.

            Wzruszyłem ramionami i powoli skierowałem się na korytarz, później ku schodom. Zauważyłem, że wszędzie unosiło się to samo lekko pomarańczowe światło. Nie ustąpiło również na stopniach. Skrzypiały jeszcze upiorniej niż podłoga, ale zdecydowanie parłem naprzód. Wdrapałem się szybko na górę, gdzie wylazłem na kolejny korytarz. Po bokach znajdowało się kilkoro drzwi, ale na końcu stały jedne, otwarte na oścież, i tam poszły moje nogi. Parkiet rozwrzeszczał się już jak Ewa Bandrowska-Turska i dowodził głuchoty właściciela. Opuściłem korytarz.

            - Dzień dobry. – Mój głos zabrzmiał nieswojo. Jakbym przyszedł na rozmowę o pracę i chciał z niej wyjść jak najszybciej.

            Trafiłem do przestronnego pokoju. W zasadzie nie bardzo przypominało to pokój, lecz inne określenia byłyby jeszcze mniej trafne. Chętnie nazwałbym to „koszmarkiem artysty”, ale niech zostanie pokój.

            Ściany były białe, a podłoga brązowa. Oto najbardziej obrazowy opis tego miejsca, jaki udało mi się wydusić. Dodać do tego drewniane wyro pod ścianą oraz biurko i wychodzi mieszkanie człowieka, który posiada wielotomowe rozważania osiemnastowiecznych myślicieli.

            Na cisowym stoliku za biurkiem, odwrócony do mnie plecami, siedział mężczyzna. Wynędzniały staruszek, jak domyśliłem się po układzie ciała wyłysiałej głowie. Stukał w klawisze maszyny to pisania, obok której leżał pokaźny stos kartek. Dziadek odpowiedział na pozdrowienie zdawkowym skinieniem dłonią, drugą podnosząc kubek do ust. Sterczałem bez ruchu w milczeniu.

            - Sto lat! – odezwałem się po chwili, gdy wciąż mnie ignorował. – Chociaż dla osoby w twoim wieku marne to raczej życzenie...

            - Dziękuję, dziękuję... – wymamrotał, po czym sięgnął po kartkę do maszyny, zmiął i wrzucił ją do kosza znajdującego się pod biurkiem. Nie zaszczycił mnie spojrzeniem.

            - Możemy porozmawiać? – rzekłem zniecierpliwiony.

            - Jak najbardziej. Przecież po to tu pan jest, nie mylę się?

            - Odwróć się!

            Starzec westchnął. Powolutku odsunął taboret od blatu i równie niespiesznie zwrócił ciało w moim kierunku. Potem podniósł wzrok i spojrzał mi w twarz. Chwilę później znów wbił go w podłogę. Długo się nie odzywał.

            - Słyszałeś... – Odkaszlnął. – Słyszałeś, że gdyby człowiek był nieśmiertelny, pamiętałby tylko sto ostatnich lat z życia?

            Zaskoczyło mnie to pytanie. Pokręciłem głową.

            - Wątpię, żebym był w stanie przypomnieć sobie czterdzieści... – podjął. – Gdyby ktoś spytał mnie, czy miałem żonę sześćdziesiąt lat temu, nie potrafiłbym odpowiedzieć. – Zrobił przerwę. Wstał i artretycznym krokiem podszedł do okna. Uchylił je. – Ale ciebie pamiętam doskonale. Pamiętam każdego z was. Nawet nie wiesz, jak bardzo nie chciałem tego robić...

            Zamilkł.

            Nie do końca rozumiałem, o czym on mówi. Jednak pozbyłem się wątpliwości. Trafiłem do właściwej osoby.

            - Musimy porozmawiać. – Nie do końca jestem w stanie stwierdzić, czy powiedział to on, czy ja. Ale ktokolwiek to był, miał rację.

            Spojrzałem na niego jeszcze raz. Miałem przed oczami wyniszczonego przez czas człowieka. Cała twarz była poorana bruzdami. Na głowie nie zostało wiele siwych włosów, a policzki miał zapadnięte. Nieprzyjemnie było na niego patrzeć.

            Z drugiej strony odczuwałem wściekłość. Podświadomie nienawidziłem tego człowieka. Nie powinienem mu współczuć, tym bardziej że sam nie miałem się lepiej.

            - Proszę, usiądź – zaproponował i wskazał rozkładane krzesło w kącie pomieszczenia. Umiejscowiłem je w pewnej odległości od rozmówcy i usiadłem. – Co chcesz wiedzieć? Nie mam po co czegokolwiek ukrywać. Jeżeli jest na świecie ktoś, kto pragnąłby ukryć całe to zamieszanie, najpewniej leży w grobie.

            - Kim jesteś? I, do cholery, dlaczego? Dlaczego stało się ze mną... to?!

            - Ja? Ja jestem nikim. Może kiedyś byłem... kiedyś to, co robiłem – Zerknął na mnie spode łba – miało znaczenie. To, co robiłem, było ważne dla państwa, ba! Miało być ważne dla całego świata! Gdyby tylko uwierzyli... Cóż, nie gdybajmy. Nie uwierzyli. Potem byłem szaleńcem. To znaczy, tak to wygląda, kiedy teraz na to patrzę. Wówczas wciąż grzązłem w przekonaniu, że jestem wielki i mam znaczenie. Wtedy nie miałem wątpliwości co do własnych szlachetnych celów, a tymczasem nie dostrzegałem, że jestem po prostu mordercą. – Zawiesił głos.

            - Obejdzie się bez tej patetyczności – zauważyłem.

            - Tak czy inaczej, potem już nikt we mnie nie wierzył. Wiesz, jak to jest... sam również przestałem. No i stałem się nikim. Ale to wszystko nie ma znaczenia obok drugiego pytania. Najgorsze jest to, że choć teraz żałuję, nie mam wpływu na to, co było. Mogę co najwyżej ponosić konsekwencje... Dlaczego? Po prostu się nadawałeś. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale za czasów, gdy wszystko należało do państwa, mogło się wydarzyć znacznie więcej. I wiesz co? Nikt o tym nawet nie słyszał!

            Napił się herbaty. W tym samym czasie szczęka powoli mi opadała.

            - Pewnie już się domyślasz – podjął beznamiętnie. – Ja jestem twoim zabójcą. A przynajmniej mniej lub bardziej spowodowałem twoją śmierć. Pewnie coś ci się przydarzyło, dawno temu...

            - Cegła.

            - Hę?

            - Dostałem w głowę cegłą. Pracowałem na budowie. Cholera, nie rozumiem już! Jak mogłem wtedy... zginąć? Wokół było mnóstwo ludzi. Przecież to niedorzeczne, żeby zginąć od idiotycznego ciosu cegłą! – Gdy to mówiłem, starzec siedział bez słowa. Jakby zbierał myśli. Nastąpiła cisza, gdy patrzyłem w jego pomarszczoną twarz wyczekująco. Chciałem przeniknąć do jego głowy i dowiedzieć się wszystkiego. A musiałem stać i czekać. Mężczyzna podniósł niebieskie oczy i rzekł:

            - Niczego nie wymyśliłeś? Aż dotąd? – Zdziwiło mnie to pytanie. Tym bardziej że nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Szukając odpowiednich słów, nie odezwałem się. Po chwili staruszek podjął, na powrót opuściwszy spojrzenie: – Nie. Nawet nie byłeś blisko, żeby dojść, jak głęboko tkwi to zidiocenie. Trudno udawać, żeby mnie to zaskoczyło. Właściwie sam nie zdawałem sobie sprawy, w jak gęstym łajnie siedzę, co dopiero mówić o tobie – ścierwie przeznaczonym do zabicia. Proszę, nie czuj się urażony, ale lata temu tym właśnie byłeś dla mnie. Wówczas nie liczyło się dla mnie, kim jesteś, jak się nazywasz – nawet to, że cokolwiek czujesz. Proszę również, żebyś nie prosił mnie o przeprosiny. Wieki temu każde „przepraszam” straciło znaczenie w moich oczach...

            - Niczego od ciebie nie chcę. Tylko wyjaśnień. Chcę wiedzieć, nic więcej.

            Dziadek – tego dnia po raz nie wiadomo który – westchnął. Znając określenie demencji starczej, usiłowałem przerywać mu tylko w przypadku bełkotliwego słowotoku. Często powstrzymywałem się z całych sił. Spojrzałem na fizys starca.

            Dopiero wtedy zauważyłem, jak blisko śmierci może być człowiek naprzeciwko. Uderzyło mnie rysujące się na jego wynędzniałej twarzy zmęczenie – zmęczenie znacznie różniące się od fizycznego wyczerpania. Świszczący oddech zabrzmiał, jakby przychodził z trudem. Kątem oka dostrzegłem drżącą dłoń mężczyzny, którą opierał o blat biurka. Zrobiło mi się go szkoda.

            - Przepraszam... Czasami tak mam. To już chyba nie te lata. – Zaśmiał się chrapliwie. – Przyszedł chyba czas na odrobinę uczciwości. Wydaje mi się, że w moim życiu trochę jej zabrakło...

            Odchrząknąłem niecierpliwie.

            - Wybacz. Jak już mówiłem, czas na opowieść, posłuchaj więc. Nie gwarantuję, że w stu procentach będzie ona zgodna z prawdą. Ćwierćtora wieku na karku to całkiem sporo.

Dawno temu, niedługo po drugiej wojnie światowej, byłem najzwyklejszym obywatelem. Nauczycielem biologii, jeżeli chodzi o ścisłość. Tak czy inaczej, mój umysł średnio zaspokajała taka nic nieznacząca egzystencja. Nauczanie nastoletnich tuman... przepraszam, nauczanie nastoletniej młodzieży nie stanowiło szczytu moich aspiracji zawodowych. Jednak cóż poradzić? Wredne to czasy, kiedy wielcy równają się małym.

Pozostawało mi spełniać się na własną rękę. To trochę tak, jakby kurczak pragnął zostać mistrzem awangardy. W każdym razie miałem chęci i odrobinę – rzecz to względna, ale wydaje mi się, że nie skłamię – talentu. Badania w dziedzinie mikrobiologii bez żadnego sprzętu czy środków to nie lada wyzwanie. Możliwe, że do końca życia prowadziłbym badania na ropuchach, gdyby nie poznał się na mnie Michał Andrzejewski. Naprawdę nie był to zacny człowiek; powiedziałbym dziś, kanalia, jakich mało. Ale jednocześnie wybitny biolog. Nie do końca pamiętam, w jakich okolicznościach dane było mi go spotkać, wiem tylko, że cieszyłem się jak dziecko, gdy zaproponował mi udział w tym projekcie. Michał Andrzejewski pracował dla rządu; przypomnę, dla rządu Bieruta. Innymi słowy – dla rządu Stalina.

Prowadził badania nad przedłużaniem życia. Owszem, wiem, że brzmi to teraz jak fantastyka naukowa, ale tak było. Sam pewnie wyśmiałbym ten pomysł, gdybym nie był zaślepiony szansą na wyjście z cienia.

Nie chcę zbyt dużo mówić o naukowym aspekcie tego przedsięwzięcia, dlatego że byłoby to dla ciebie niezrozumiałe. Zresztą, nawet gdybym chciał, pamięć mnie już zawodzi...

Pracowałem nad tym dniami i nocami. Jestem pewien. Po pomyślnych testach teoretycznych prowadziliśmy badania na ludziach.

            Wzdrygnąłem się.

            - To jest sedno sprawy. Ty miałeś nieszczęście być jednym z królików doświadczalnych.

            Oniemiałem. Zwyczajnie nie mogłem z siebie wykrztusić słowa.

            - Czy to... czy to znaczy, że jestem efektem nieudanego eksperymentu?! – wreszcie wypowiedziałem zdanie.

            Stanisław Jaroszewski podniósł brwi w wyrazie niezrozumienia.

            - Jak to, nieudanego? Wprost przeciwnie! Jesteś efektem pierwszego eksperymentu, jaki kiedykolwiek mi się udał! Problem w tym, że aby powodzenie tego eksperymentu zostało potwierdzone, musiało minąć pięćdziesiąt lat...

Kiedy efekty nie przychodziły, od razu rząd odwrócił się od nas. Zostaliśmy sami, ja i Michał. Pozostawało nam jedynie kontynuować badania na własną rękę. Odcięliśmy się od społeczeństwa, tylko my dwaj. Żyliśmy ze spadku, jaki otrzymał po rodzinie, i wciąż staraliśmy się dowieść, że to możliwe.

            - I co? Udało wam się?

            - Zamordowałem go. Oszalałem, moja ambicja przerosła zdrowy rozsądek. To Michał miał stać się efektem działania mojego panaceum w ostatecznej formule. Nie stał się. Nie mogłem znieść myśli, że to on zazna mojego geniuszu. – Dziadek odkaszlnął. – Użyłem tego świństwa na sobie. Do dziś pamiętam ból towarzyszący podawaniu dożylnie tej klątwy.

Pewnie domyślasz się już, że nie żyję tak długo przez przypadek. Tak, ty i ja jesteśmy efektem udanego eksperymentu. Szkoda, że nie zdawałem sobie sprawy, jak strasznie udany może być...

            Głos starego ochrypł. Ja siedziałem spięty i czułem ciarki przechodzące po plecach. Byłem wstrząśnięty.

            - Czy to wszystko?

            - Aj tam, wszystko! – Machnął ręką. – Mógłbym o tym mówić całymi dniami. Opowiedziałem ci streszczoną całość, nie więcej.

            Wstałem.

            - Jeśli chcesz mnie oddać władzom – oznajmił Jaroszewski – nie mam zastrzeżeń. Jeśli chcesz mnie zabić, proszę, zrób to dyskretnie. Nie chcę, żeby ludzie specjalnie się mną martwili.

            - Spokojnie. Na razie chodź ze mną.



***



            Starzec nie cieszył się, widząc, że prowadzę go do ciemnego podziemia. Nie uradowały go również nóż, piła łańcuchowa i kanister benzyny leżące na podłodze. A opętańcze uśmieszki na twarzach gotujących się do radochy zombie to już konkretnie go dobiły.

            - No tak, pełna dyskrecja – wychrypiał Stanisław Jaroszewski po raz ostatni w życiu.



            Koniec
Ostatnio zmieniony pt 10 kwie 2009, 00:40 przez Arrianna, łącznie zmieniany 1 raz.
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

3
Trochę ciężko mi się ciebie czepiać :P Interpunkcję sobie daruję :p
Akurat dziś ten odwieczny stan jakby utracił na sile
dałabym stracił... nie wiem czemu ale utracił mi zgrzyta


Pociemniało mi w oczach i posłyszałem zgrzyt kości.
lepiej usłyszałem


To miejsce w ogóle nie przypominało niczego
niby przeżyję ale trochę jednak dziwne :P
Na oskalpowanych nogach zostały tylko resztki skóry.
wiem o co ci chodzi ale nie wiem czy nogi się skalpuje


Wtedy nie mogłem o tym wiedzieć, ale gdyby w moich żyłach płynęło choć trochę krwi, prawdopodobnie straciłbym przytomność.
ten fragment mi nic nie mówi, w ogóle go nie rozumiem - nie uprzedzaj wydarzeń w ten sposób bo nie kapuję co do mnie piszesz :P


Niepodobne do niczego.
znowu - bardziej na wyobraźnie działa jak na piszesz, że podobne do czegoś :P



Bin, słoneczko! Facet nie opisuje drugiego mówiąc, że byłby dobrym materiałem na męża ;P


Wszyscy, jak jeden mąż, świecili zgnilizną. Resztki ich skóry świeciły na kolor plasujący się
:)



Podoba mi się postać Edwarda - dobrze zrobiona.
Wtem w głębi duszy urosłem w przekonanie, że choć postawili go nasi odwieczni oprawcy, miano pałacu.
miano miano ale co miano? :) coś zgubiłeś


zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stanowię wobec ludzi.
pewnie się tylko czepiam ale dałabym "dla ludzi" :)


Wezbrała we mnie chęć zapłakać.
jakoś to dziwnie brzmi...


- No, dość tych tego dobrego. Spadamy do domu.
tak ma byc?

Czy w ogóle jest sens robić sobie nadzieje z tak trywialnych zjawisk jak nic nieznaczący zlepek zdań w brukowej gazecie?
jakoś dziwnie brzmi nadzieja z - może chociaż powodu?


niemal przyprawiając mnie o dygot.
ten dygot mnie nie przekonuje


Prosto w twarz. Auć, to musiało boleć!
przedtem też pisałeś jego myśli kursywą? może nie zwróciłam uwagi


Odpowiedzi na pytanie: jak to w ogóle działa? ani trochę się do mnie nie spieszyło.
hah trochę dzikie zdanie



Hmm bełkot starca mnie trochę zirytował ale muszę przyznać, że to całe zombiowanie mnie strasznie ubawiło.

Stylistycznie - ok. Czasem jakieś tam zgrzyty ale chyba nic wielkiego mnie nie zabiło. Pomysł - taki czesio :D podoba mi się. Właściwie podobałoby mi się bardziej bez tego początku i końca - takie same zombie ale i tak jest spoko.

Zaczęłam czytać bez entuzjazmu ale potem mnie przyjemnie zaskoczyłeś... tylko żeby tej schodzącej skóry było mniej...

Na tak.



Pozdrawiam serdecznie :)



edit: aha! i jeszcze chciałam powiedzieć, że masz spoko dialogi i dosyć dobrze postacie nakreślone. To, że nie przeszkadzała mi pierwszoosobowa narracja to cud :) a! jedno ale: trochę za długie
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

4
1. Argh! Tylko nie Czesio!

2. Argh! Ile byków!

3. Od dzisiaj, zanim, mając za narratora faceta, będę opisywał faceta, skontaktuję się z tobą ;]

4. Myśli kursywą przewijały się regularnie co jakiś czas w tekście.

4 i 1/2. Chyba będę musiał wyraźniej zarysować cały szereg aluzji do zła komunistycznego rządu (z bełkotu staruszka powinno wynikać, że robiono zombie z ludzi na zlecenie rządu). W końcu to jest literatura zaangażowana!

5. Fajnie, że przeczytałaś i że nie ma tragedii

5
Nie nie! To akurat wynikało Bin... wynikało! Tylko ten bełkot taki bełkotliwy był :)

Tragedii nie ma

Nie musisz się kontaktować tylko facet mówiący o drugim że jest dobrym materiałem na męża jest trochę dziwne :P
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

6
Nikt nie weryfikuje, to chyba muszę się nad tobą zlitować


Przez chwilę toczyłem nierówną walkę z odgłosami
Co to znaczy toczyć walkę z odgłosami? Coś kombinujesz


Jak zwykle były tylko Trybuna Ludu, Żołnierz Wolności i Fundamenty. Dziś jeszcze ukazał się Kraj Rad, z którego spozierała na mnie niebiańsko radosna twarz kołchoźnicy otoczona żółtymi liśćmi. Odwróciłem wzrok i z westchnieniem sięgnąłem po Przekrój
W jednej chwili są tylko te cztery radzieckie gazety, a potem ni stąd, ni zowąd pojawia się Przekrój. Musisz tu dać coś w stylu "Odwróciłem wzrok i, ku mojemu zaskoczeniu, ujrzałem Przekrój"


prawie nic bez wąsów Stalina
"Prawie" zgrzyta. Ale w sumie w kolejnym akapicie piszesz, że jednak coś tam było, więc głupawą uwagę o wąsach Stalina możesz sobie darować


Wtem rozległ się jakiś hurgot, a potem szum
Szum się rozległ? Szum raczej jest ciągły, więc nie może się rozlec


Nie zamierzałem skapitulować
Trochę beznadziejne zdanie jak na tego typu opis. Lepiej coś a la "W głowie obijała mi się tylko jedna, rozpaczliwa myśl: nie kapitulować!"


dygocząc jak nowonarodzony cielak
Pisze się nowo narodzony, ale to swoją drogą, bo tu zgrzyta mi ten "cielak". Lepiej zostawić np. "noworodek"


Tak. Wiem już. Miałem wypadek. Jestem ranny
Jak na mój gust przydałyby się wykrzykniki i ewentualnie jakieś przekleństwo czy inna forma ekspresji


Podniosłem ręce do oczu. Dłonie. Przerażające. Niepodobne do niczego. Płaty gnijącej skóry odklejały się od ciała
Dopiero tutaj zaczyna się taki koszmarek, a według mnie powinien wcześniej - w momencie, kiedy bohater zaczyna obsikiwać ścianę krwią


Jakby to nie byli ludzie, lecz zwyrodniali mordercy.
A mordercy to nie ludzie? Może "zwyrodniałe bestie" czy coś


Pięć osób – może więcej, nie dane było mi się jednak o tym przekonać – w stosunku do wielu milionów
Sześć osób


Zakręciło mi się w głowie. Opadłem na kolana. Zaraz potem wyrżnąłem o ziemię. Z bólem głowy podniosłem się
pojawił mi się obraz zmasakrowanego chłopca
Chłopca? Jeszcze przed chwilą to był żul, łotr, rzezimieszek...


a w zamian poniósł tak beznadziejną śmierć
Raczej bezsensowną


Wyjątkowo długo siedziałem w milczeniu
Wyjątkowo? Wyjątek od czego? Można wykasować


nie miałem w ustach nic mokrego od dość dawna
"Od dość dawna" to nie najlepsze określenie na pół wieku


z ludźmi, ze społeczeństwem
W tym wypadku ludzie i społeczeństwo to określenia bardzo zbliżone. Może lepiej "z przyjaciółmi, ze społeczeństwem"?


Całość przypominała psychopatyczną pielgrzymkę podjętą ku czci boga – konsumpcji. Wręcz naszły mnie alterglobalistyczne myśli
Czy naprawdę sądzisz, że człowiek żyjący za czasów wojny, a potem PRL-u byłby w stanie pomyśleć coś takiego?


Spory kamień. W sam raz
Jak jedziemy równoważnikami, to na maksa: "Kamień. Spory. W sam raz"


Ten tekst wziąłem chyba z jakiegoś filmu i liczyłem, że mówiąc to, wyglądam jak Humphrey Bogart
Podziel na dwa zdania. Kropka po "filmu"


- Tu jest! – ryknął jakiś młokos i wskazał mnie palcem!
Ten wykrzyknik na końcu to konieczny?


domyśliłem się po układzie ciała wyłysiałej głowie
Coś zjadłeś


Stukał w klawisze maszyny to pisania
Literówka


Nie do końca rozumiałem, o czym on mówi. Jednak pozbyłem się wątpliwości. Trafiłem do właściwej osoby.

- Musimy porozmawiać. – Nie do końca jestem w stanie stwierdzić, czy powiedział to on, czy ja. Ale ktokolwiek to był, miał rację
- Proszę, usiądź – zaproponował i wskazał rozkładane krzesło w kącie pomieszczenia. Umiejscowiłem je w pewnej odległości od rozmówcy i usiadłem
Wówczas nie liczyło się dla mnie, kim jesteś, jak się nazywasz – nawet to, że cokolwiek czujesz
Zmień "że" na "czy", będzie lepszy wydźwięk



No cóż. Widać, że masz pomysł - nie chodzi o zombie, choć jest to tematyka tak naprawdę rzadko dotykana w literaturze - tylko całą aferę w to wplątaną. Rząd stalinowski prowadzący badania nad przedłużaniem życia, które to badania prowadzą do obudzenia się pacjentów pięćdziesiąt lat później jako wyrzuceni ze społeczeństwa zombie. Nieczęsto się to spotyka.

Problem w tym, że nie do końca wykorzystałeś potencjał tego pomysłu. Zabrakło mi tutaj konfliktu człowieka z PRL-u ze światem dwudziestego pierwszego wieku. To pierwszy zarzut.

Druga rzecz to fakt, że styl jest niesamowicie nierówny. Przede wszystkim na początku jest dużo gorzej niż na końcu, jakoś lepiej wychodziły ci opisy i tak dalej. Podobnie ma się rzecz - ale to akurat już mi się podoba - z nastrojem. W jednej chwili jest nostalgicznie, chce się umierać, a w drugiej już krew, flaki i w ogóle wesoło. Najmocniej czuć to w końcówce. Przez całą rozmowę Wojtka ze Stanisławem budowałeś nastrój ponury, taki egzystencjalny czy nostalgiczny, a ostatni akapit to już raj dla Jokera.

Styl nie jest najgorszy, ale musisz sporo nad nim popracować. Widać, że od czasu do czasu zdarzają się spójne i zgrabne zdania, ale wciąż jest ich za mało i przeważają takie nie najgorsze, ale też nie najlepsze - czyli średnie.

No i chyba zasadziłeś byka, jeśli chodzi o historię. Musisz spytać, czy w Polsce, za żelazną kurtyną, można było uraczyć książki Raymonda Chandlera. Wydaje mi się, że nie, ale nie jestem pewien.

Chyba tyle. Trzymaj się!

7
Jak obiecałem - przeczytałem.


Dziadek odpowiedział na pozdrowienie zdawkowym skinieniem dłonią, drugą podnosząc kubek do ust.


Uhm. Skinął dłonią? Ale mnie ten kawałek rozbawił :) W ciągu czytelniczym byłem pewien, że tam jest "głowa" i nagle wychodzi, że drugą "głową" podniósł kubek...



Teraz już na poważnie.



O tekście: świetne, miarowe i wyważone opowiadanie, z rozwinięciem, akcją i wyciszonym zakończeniem, Odnoszę wrażenie, że wszystko odbyło się zgodnie z planem. Ciekawa postać głównego bohatera, dobre wprowadzenie, i tekst ciekawy. Od początku wciągnął mnie i jestem zadowolony po tej lekturze. Pomysł nie jest oryginalny - w zasadzie jest to taka zbitka pomysłów, ale broni się sam tym, jak to napisałeś. Ogromnym plusem jest przygotowanie tekstu: akapity, przecinki , atrybuty - wszystko jest dopieszczone i robi wrażenie, przez co czytanie opowiadania jest miłym dla oka przeżyciem.



O stylu: bardzo dobry, ale to mało powiedziane. Bogactwo wyrazów, zwrotów, przenośni to solidne narzędzia, które użyłeś do budowy tekstu. Jest tu całą masa skutecznie oddanych opisów, szczegółów i myśli. Opowiadanie zrobiło na mnie wrażenie nie mniejsze, niż jego przygotowanie. Bardzo mi się podobało.



PS: błędów i wpadek wytaczać nie będę - nikną pod ogromem jakości, którą reprezentuje sobą ten tekst.

PS2: Tytuł do bani :)
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

8
Dzięki wielkie. Zastanawiam się tylko, czy ty tak na serio... ;]



A, no i może masz jakiś pomysł na tytuł? Bo ten jest absolutnie przypadkowy
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron