Za to takich jak tamten, Rob widywał niemal codziennie. Przybywali ze wschodu, na zajeżdżonych koniach, okryci podróżnym płaszczem - choćby i w środek lata. Zapuszczeni jak trawa za oborą, małomówni i opryskliwi. Karczmarz nie lubił takich gości. Prowokowali burdy, a gdy przychodziło do zapłaty zwykli ulatniać się cichaczem.
Kiedyś jeden próbował wcisnąć mu lonorską walutę. Jeszcze zapewniał, że to równowartość małej wioski, bezczelny.
Przybysz usiadł, jak na błędnego wędrowca przystało, w kącie karczmy. Nogi w ciężkich, okutych butach wyciągnął przed siebie i zakładając ręce za głowę zamówił piwo. Karczmarz westchnął ciężko sięgając po jeden z pustych kufli. Przy okazji posłał mu uważne spojrzenie – nigdy nie wiadomo, co taki chowa pod płaszczem.
Mężczyzna był średniego wzrostu, za to słusznej postury. Sądząc po mięśniach i bliznach, można by uznać go za najemnika – świadczyłby też o tym strój i przypasany przy boku półtorak. Żywe, orzechowe oczy mierzyły gospodę jakby z nutką lekceważenia. Jednak jego włosy nie były, zwyczajem najemników, obcięte na krótko. Opadające na ramiona złociste kosmyki wręcz prosiły się o strzyżenie, a swoją drogą także o solidną kąpiel. Musiał być w drodze od jakichś czterech dni. A przynajmniej od tylu właśnie się nie golił.
Uniósł brew zauważając, jak karczmarz mu się przygląda.
- Jakiś problem? – spytał niedbałym tonem.
- Jeden – odrzekł Rob spokojnie. - Krasnoludzkie nalać, czy Amerońskie?
- Krasnoludzkie – odparł przybysz bez zastanowienia. – Tutejsze szczyny jeszcze zdążą przeżreć mi gardło.
Zaczyna od urągania miejscowemu piwu – pomyślał Rob odwracając się w stronę kuchni – Chłopak aż prosi się o porządne lanie.
Czekając mężczyzna wyjął z kieszeni małą karteczkę, rozwinął starannie i powiódł wzrokiem po koślawym, dziecięcym piśmie. Westchnął lekko z rezygnacją po czym raz jeszcze odczytał wiadomość.
Saed!
Kawka mówi, ze do Ameronu zostały jej trzy dni drogi. Dostała wiadomość od Temiego, przekroczył granicę tydzień temu i pędzi ku nam co sił. Ja bym sie nie zdziwiła, jakby się zgubił. Temi to głupek.
Spotkamy sie przed południem pod Północną Brama. Kawka pisze, że jak się spóźnisz, to kij Ci w oko i jedziemy bez herszta.
Trzymaj sie, Wodzu
Fay
Rob postawił przed Saedem kufel rozbryzgując wokół pianę.
- Zimne Krasnoludzkie, wedle woli – rzucił przewieszając szmatę przez ramię i podrapał się po haczykowatym nosie. – Niczego pan nie przegryzie, hę? Do Ameronu długa droga.
- Jadłem rano. – Saed upił pianę z kufla i ze średnim zainteresowaniem zerknął w górę, na stojącego nad nim karczmarza. – Tak po mnie widać, że zmierzam do Ameronu?
- Ten trakt wiedzie wprost pod Północną Bramę. Nie widzę, gdzie indziej mógłbyś pan zmierzać. – Rob podszedł do sąsiedniego stołu i zaczął wycierać rozlany na nim sos – Do Straży pewnie się zaciągnąć, hę?
- Nie. Raczej nie.
- Heh, bo na takiego do Kapituły to mi pan nie wyglądasz, z całym szacunkiem, he he – karczmarz zaśmiał się chrapliwie. – No to co w takim razie do Ameronu ciągnie, hę?
- Interesy.
- Uuuu, z interesami w stolicy ciężka sprawa. Piwosze trzymają łapę na wszystkim. – Karczmarz pokręcił głową z dezaprobatą. – Próbowałem tam gospodę rozkręcić, ale mnie do gildii nie przyjęli, psubraty.
- Do Gildii Kupieckiej też mnie nie ciągnie, szczerze mówiąc.
- Więc bezfrakcyjny. Ha, odważnie. Jeśli mogę coś poradzić – najlepsze interesy robi się w Portowej. – Rob mrugnął porozumiewawczo. Wciąż go nie lubił, ale miał nadzieję naciągnąć go na jeszcze jeden kufelek. – Mój szwagier rozkręcił tam mały biznes, jeśli wiesz co mam na myśli, he he. „ Pod rozpiętym biustonoszem”, zajrzyj kiedy. Polecam.
- Nie omieszkam.
Podczas ich rozmowy w karczmie przebywała jeszcze dwójka gości. Przy stoliku pod oknem w spokoju sączyli zupę i zerkali co chwilę w ich stronę. Nosili odznaki miejscowej Straży Miejskiej. Saed uznał, że najwyższy czas się ulotnić.
- Szalenie miło się z panem rozmawiało – powiedział wstając z krzesła. – Niestety czas mi w dalszą drogę.
- Sześć dukatów – odparł Rob zerkając na pusty kufel.
Dwóch strażników powoli podniosło się ze swoich miejsc.
- Wie pan co – stwierdził Saed przeszukując nerwowo kieszenie – nie chce mi się szukać monet. Łap pan. – Zdjął palca jeden ze złotych sygnetów i rzucił karczmarzowi.
Strażnicy zbliżali się właśnie do jego stolika, lecz gdy tam dotarli – miejsce było już puste. Saed ulotnił się z kraczmy z zadziwiającą szybkością. Wybiegli przed budynek, ale tam mogli już oglądać tylko kurz umykający spod kopyt jego pędzącego konia. Obaj zaklęli szpetnie, jeden splunął na ziemię i zerknął w stronę stajni, ale pościg nie nęcił go tak bardzo jak wypoczynek w cieniu karczmy przy chłodnym Amerońskim. Zawrócił do drzwi.
Pieprzone lenistwo Straży Miejskiej – pomyślałby Rob, gdyby nie był zbyt zajęty dokładnymi oględzinami złotego sygnetu. Delikatnie grawerowany, z nienagannym połyskiem - gnomia robota, bez dwóch zdań.
Złoto uświadomiło karczmarzowi, że twarz mężczyzny była mu dziwnie znajoma. Musiał widzieć ją już gdzieś w tłumie, na jakimś festynie w mieście, albo w trupie aktorskiej, albo…
Albo na liście gończym.
Rob sięgnął za ladę po pergamin, by napisać szybko list do Cytadeli Straży, lecz po chwili zatrzymał dłoń i podniósł znów do oczu złoty sygnet. To był naprawdę, naprawdę porządny sygnet. Wart co najmniej tyle, co nowa dachówka na pokryty łatami dach gospody. I to tak, że starczyłoby jeszcze na kilka nowych stołów i zatrudnienie dziewczyny do roznoszenia piwa.
Schował błyskotkę do kieszeni i wrócił do wycierania stołu. W końcu nigdy specjalnie nie przepadał za Strażą. Niech sami się z nim męczą.
***
Kawka otworzyła jedno oko i jęknęła cicho. O wnętrze jej czaszki obijał się pulsujący ból, w ustach jej zaschło, a wargi skleiły się ze sobą jak przyrośnięte. Czuła się jakby coś wpełzło jej na język i tam zdechło.
Przez chwilę myślała, że oko zaszło jej krwią i już podnosiła rękę do czoła, gdy przypomniała sobie, gdzie jest. Odetchnęła. To tylko te zasłony, przechodzące przez nie światło nadawało całemu pomieszczeniu czerwoną barwę.
Westchnęła raz jeszcze i podniosła się na łokciach.
Łóżko, na którym leżała, było okrągłe. Okrywało je jedwabne prześcieradło, a wokół walały się wielkie, pluszowe poduchy. Na nich, pochrapując cicho, spoczywały cztery nagie, młode dziewczęta. Jedna z nich wciąż trzymała w dłoni butelkę wina.
Kawka przypomniała sobie wczorajszy wieczór i uśmiechnęła się pod nosem.
Kiedy jest się młodą, odważną i pyskatą dziewczyną – w dodatku półelfką – niełatwo jest znaleźć miejsce na nocleg i obudzić się rano z nienaruszoną cnotą. Chyba, że ma się znajomości w miejscowym burdelu. Jak to mówią: pod latarnią najciemniej.
Właśnie wstawała, by się przeciągnąć, gdy ktoś cichutko zapukał i nie czekając na „proszę” otworzył drzwi.
- Witaj, kochana – zawołała pogodnie wchodząca kobieta, lecz natychmiast ściszyła głos widząc, że pozostałe dziewczęta ciągle śpią. – Ach, moje pisklątka jeszcze nie wstały. Ostro wczoraj zabalowałyście, hm?
Kobieta zaśmiała się, a jej śmiech brzmiał tak poczciwie, że można by ją wziąć za radosną, wiejską gosposię. Z wyglądu zaś przypominała elegancką guwernantkę. Włosy, ufarbowane na jaskrawy, rudy kolor upięła szpilkami w wysoki kok, a figurę podkreśliła prostą suknią z głębokim dekoltem. Wyeksponowany biust odwracał uwagę od wyraźnie pomarszczonej szyi.
- Dzień dobry, Mamo Mab – powiedziała Kawka dopinając gorset włożony na koszulę.
- Już się wynosisz? Wiesz, że możesz tu zostać tak długo, jak zechcesz.
- Wiem, Mamo Mab. Ale rozumiesz, jak to jest. Herszt nie będzie czekał.
- Ach, znowu ta wasza hanza. – Burdelmama zaśmiała się z lekceważeniem. – Kiedy skończysz z tymi wygłupami i zajmiesz się poważną pracą, złociutka?
- Taką, jak etat u ciebie? – spytała rozbawiona Kawka i zawiązała na biodrach satynową chustę.
- Chociażby – odparła Mab chyba trochę urażona jej ironią. – Drzwi „Purpurowej Róży” zawsze stoją przed tobą otworem. Nie masz pojęcia ilu klientów już o ciebie pytało. Gdyby nie moja interwencja już dawno miałabyś na szyi niewolniczą obróżkę, kochana. W dzisiejszych czasach zdecydowanie nie jest bezpiecznie mieszańcom samotnie włóczyć się po ulicach.
- Dziękuję, Mamo Mab. Radzę sobie. Nie jestem przecież sama. – Kawka włożyła oficerki na spodnie i przeczesała palcami czarne włosy.
- Skądże. Masz przecież tę swoją zbójecką hałastrę – rzekła z przekąsem Mab. – Jednak jeśli z czasem stracisz ochotę na tańce, kradzieże i chlanie na umór, a od spania w lesie na liściach złapiesz wilka i przemrozisz sobie tyłek – wiesz, gdzie się udać.
- Oczywiście. „Purpurowa Róża” stoi przede mną otworem.
- Długo tak jeszcze będziesz, April?
- Do oporu, Mamo Mab. – Kawka mrugnęła wesoło, zawiesiła u boku szablę i ruszyła do drzwi.
- Chodzi o niego, prawda? – spytała burdelmama krzyżując ręce pod biustem. –Masz ciągoty do tego waszego herszta. Jak mu tam?
- Saed – odparła spokojnie Kawka kładąc dłoń na klamce. – Daj spokój. Skurwysyn jakich mało.
- Z takimi dobrze sobie radzisz, kochanieńka.
- Nie. Naprawdę. – Obejrzała się otwierając drzwi. – Jeśli coś poza dobrą zabawą trzyma mnie w tej hanzie, to nie jest to Saed.
- Skoro tak twierdzisz. – Mama Mab wzruszyła ramionami. Przecież wiedziała lepiej. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, zawsze chodzi o mężczyznę. – Niech no tylko uważa na ciebie tam, w Ameronie. To nie jest dobre miejsce. Zbyt przebiegłe, zbyt… ciekawskie. Nie boisz się?
- Jak to mówią, Mamo Mab… - Kawka uśmiechnęła się pod nosem. – Pod latarnią najciemniej.
Mrugnęła jeszcze raz do burdelmamy i wyszła z pokoju.
***
W stodole Nelsonów niepodzielną władzę sprawowała rozrastająca się szybko, kazirodcza kolonia kotów. Przywództwo nad nimi obejmował wielki, rudy kocur, którego pysk usiany był pamiątkami po licznie stoczonych bitwach o utrzymanie władzy. Teraz Wódz, razem ze swoimi siostrami, żonami, babkami, córkami, braćmi, ojcami, synami, dziadkami, wnukami i wnuczkami siedział na belce pod stropem obserwując śpiącego w dole na sianie człowieka. Był to niewielkiego wzrostu młodzieniec, o potarganych, jasnych włosach - pachniał piwem, końmi i długą podróżą. Wśród kociej kolonii wzbudził niemałe zainteresowanie.
Bury kociak, pretendent do przejęcia władzy w stodole, ostrożnie zeskoczył z belki i wylądował na sianie tuż obok chłopaka. Cała rodzina wstrzymała oddech, gdy człowiek obrócił się na bok i mruknął coś pod nosem. Bury zatrzymał się na chwilę i niezrażony ruszył dalej. Dla pewności trącił raz łapą bok tego chrapiącego stwora i nie doczekawszy się reakcji wdrapał się na jego pierś. Kocia kolonia nastroszyła wąsiki w napięciu.
Bury z dumnie uniesionym ogonem przemaszerował po człowieku i pochylając się nad jego wykręconą do tyłu głową zajrzał mu do ust. Gdyby koty potrafiły się śmiać, właśnie zachichotałyby złośliwie.
Ku uciesze braci bury kociak obrócił się tyłem do twarzy człowieka, uniósł ogon i już szykował się do strzału…
… Gdy chłopak obudził się psując całą zabawę.
Temminio usiadł gwałtownie i otworzył oczy. Przetarł twarz dłonią. Chwilę po przebudzeniu zdawało mu się, że coś burego przemyka mu przed oczami, ale gdy się rozejrzał, wokół tylko kury grzebały spokojnie w sianie.
Światło przechodzące przez szpary w drewnianej ścianie przegoniło z jego głowy resztki snu i dodało otuchy. Przeciągnął się.
Był głodny. Ostatni posiłek jadł chyba dwa dni temu i stanowił już tylko zamglone wspomnienie. Przeszukał dłonią zagłębienie w sianie, z triumfem uniósł przed oczy wygrzebane stamtąd jajko. Pozachwycał się nim jeszcze trochę, rozbił i wypił ze smakiem.
Stoczył się ze stogu siana wzniecając w powietrze chmurkę kurzu. Otrzepał koszulę, kołnierzyk uniósł zawadiacko. Był gotowy do drogi. Podszedł do bram stodoły i już zamierzał podważyć skobel, gdy tchnięty nagłą ostrożnością postanowił wyjrzeć jeszcze raz przez szparę w deskach na zewnątrz.
W duchu podziękował bogom za zesłanie mu przeczucia. Przez szczelinę, na oświetlonym porannym światłem podwórku, czekał w ciszy pan Nelson – potężny, barczysty chłop z kowalskim młotem w dłoni. Obok, trzymając kawałek deski, czuwała jego żona.
- Te, Maruś – zagadała konspiracyjnym szeptem. – A jak tam w środku jaki wilkołak czy inny wąpier siedzi?
- Cichajże, babo – uspokoił ją mąż. – To ino włóczęga, co się po cudzych stodołach szwenda, jaja kradnie a dziewki gwałci. Słyszałżem jak się wieczorem z Jagną na sianie kotłował. Już ja dziewuchę oćwiczę, jak z pola wróci, a temu szachrajowi zaraz lanie sprawię, niech no tylko łeb przez drzwi wychyli!
Temi jeszcze raz zerknął na młot w wielgachnej dłoni pana Nelsona i przełknął ślinę. Wcale nie uśmiechało mu się wyjście na zewnątrz i tłumaczenie kowalowi co wyprawiał z jego córką poprzedniego wieczora. Szybko rozejrzał się po stodole. Zawsze jest jakieś wyjście! Wierzył w to przez całe życie i z tą samą wiarą uparcie szukał jakiegoś okna, dołu, wlotu, przez który mógłby umknąć niezauważony. Jest! Na górze, oświetlona złocistymi promieniami światła, jak jakieś boskie objawienie, wisiała obluzowana deska stropu. Tworzyła szczelinę, przez którą dało się zobaczyć błękitne niebo. Mógłby bez trudu dostać się tamtędy na dach, a z dachu… z dachu już dokądkolwiek. Byle zniknąć zanim gospodarzowi znudzi się czekanie.
Nie tracąc czasu wdrapał się z powrotem na stertę siana i podskoczył, by dosięgnąć belki pod dachem. Szlag! Za wysoko. Od wolności dzieliło go zaledwie kilka centymetrów. Niemal nie myśląc o tym, co robi, zdjął pasek od spodni i przerzucił go przez belkę. Zapiął końce i na tym prowizorycznym zawieszeniu podciągnął się do góry. Teraz mógł już swobodnie dosięgnąć obluzowanej deski, powiększyć szczelinę i wedrzeć się na górę. Gdy już opierał się rękami na krawędzi dachu, coś śmignęło między jego nogami i omal nie stracił równowagi. Nie było czasu, by przyglądać się uważniej, ale odniósł wrażenie, że było to coś o puszystym, burym futerku.
Wrota stodoły otworzyły się gwałtownie, Nelson wpadł do środka wymachując groźnie młotem i rozejrzał się dookoła sapiąc jak zajeżdżona chabeta. Jego rozjuszony wzrok zatrzymał się na pasku zawieszonym pod sufitem.
- Tam umknął, wyroń przeklęty! – zawył wściekle wskazując na dziurę w stropie. – Leć no Bogna do obory po drabinę, zara go za fraki na ziemię ściągniem!
Tymczasem Temi już balansował na granicy dachu, z rękami rozłożonymi szeroko na boki. Do wtóru krzyków z dołu próbował uchwycić równowagę na wilgotnym jeszcze od rosy drewnie. Największy problem w owej chwili stanowił fakt, że pięć metrów przed nim dach się kończył. Co dalej – nie wiedział, ale wierzył, że te pięć metrów wystarczy, by wpadł mu do głowy jakiś genialny pomysł.
- Złaź tu, hyrtonie przebrzydły! – wołała pani Nelsonowa. – Jużci na dół, marcho chędożona!
Podeszwy butów ślizgały się na porośniętych mchem deskach, a przepaść była coraz bliżej.
Już tylko bogowie mogą mi pomóc – pomyślał Temi i spadł z dachu.
Upadek był krótki i – o dziwo – nawet bezbolesny. Wylądował na czymś dużym i miękkim, czym po chwili, ku jego przerażeniu, okazał się brzuch pana Nelsona.
- Do kroćset… – wysapał powalony na ziemię kowal. Chłopak nie miał zamiaru czekać aż dojdzie do siebie. Szybko poderwał się na nogi i pobiegł naprzód.
W uciekaniu posiadał wieloletnią praktykę. Na otwartej przestrzeni nie mieli z nim szans.
Słysząc za plecami okrzyki państwa Nelsonów dobiegł do ogrodzenia, zatrzymał się na chwilę, by porwać pod pachę wałęsającą się obok kurę i jednym skokiem przesadził płot. Stamtąd mógł skręcić już na trakt, ale pobiegł jeszcze kawałek dalej, na sąsiednie pole. Tam pasł się spokojnie wychudzony gniadosz, z wytartym czaprakiem narzuconym na grzbiet i patykiem w pysku zamiast wędzidła – nie wybrzydzając chłopak wskoczył na niego w biegu i kopnął go piętami w boki. Zaskoczona chabeta skoczyła do przodu jak poparzona.
Bezsilne krzyki Nelsonów cichły w oddali, a Temi, ściskając pod pachą szamoczącą się kurę, galopował szaleńczo w stronę traktu.
Tak to się robi w Berengwaldzie! – pomyślał z triumfem i ruszył cwałem na południe.
***
Pogoda była doprawdy cudowna na morską żeglugę. Niebo miało czystą, szafirową barwę, słońce przygrzewało miło, a od zachodu wiał łagodny wiatr. Okręt o wdzięcznej nazwie „Wesoła Wdówka” kołysał się spokojnie na falach. To był jeden z tych dni, kiedy załoga nie miała właściwie nic do roboty, poza szorowaniem pokładu. Wolny czas zabijała więc piciem i śpiewem, a że na śpiew było o tej porze nieco zbyt gorąco – zadowoliła się piciem.
Na dziobie Wdówki, niczym galion, stała w dumnej pozie młoda dziewczyna, właściwie dzieciak jeszcze. Wiatr szarpał jej jasnymi włosami i połami koszuli, oficerki błyszczały w słońcu, tak jak i złota rękojeść przypasanego u boku kordelasa. Jedną rękę opierała swobodnie na biodrze, drugą przytrzymywała na głowie granatową piracką czapkę. Ufnymi szarymi oczami patrzyła na wprost – na coraz bliższą linię stałego lądu.
- Fay, do kroćset morskich diabłów! – zawołał starszy marynarz Jyrlich znad butelki podłej wódki. – Co tak stoisz, jak widły w gnoju, złaźże stamtąd i napij się czego!
- Ja podziwiam, Jyrl! – zawołała wesoło Fay. – Spójrz tylko! Ameron jak na wyciągnięcie dłoni!
- Sram na Ameron – odparł pirat elokwentnie. – Ino bród, smród i podatki. Tylko dziewki mają przednie, za to z syfem – kijem bym nie dotknął!
- Marudzisz, Jyrl. – mruknęła dziewczyna zapatrzona w horyzont. – Ameron to potęga. Pomyśl tylko! Sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców i tylko dwustuosobowy oddział Straży Miejskiej. Wyobrażasz to sobie?
- A idź z tym swoim Amerunem. – Jyrlich machnął ręką lekceważąco. – Tylko na łajbie masz prawdziwe życie, tak ci powiem! Zaciągłabyś się gdzie do majtkowania, choćby i na Wdówce.
- Majtkowania – prychnęła Fay. – Już ja wiem, co to u was majtkowanie.
Ameron coraz wyraźniejszym kształtem rysował się na horyzoncie. Nad miastem, jak ogromna latarnia morska, górowała Wieża Kapituły otoczona budynkami Akademii. Fayrie Wieża wydała się jakaś… złowroga. Jak jedna z tych, w których baśniowi źli czarnoksiężnicy zamykają piękne księżniczki, tyle że zamiast księżniczki, zdawało się tam czyhać coś, czego lepiej byłoby nie uwalniać.
Pokręciła głową odganiając od siebie ponure myśli i niemal w tym samym czasie na statku zapanowało większe niż dotychczas poruszenie. Marynarze zaczęli biegać, wykrzykiwać rozkazy, zwijać liny. Okręt przechylił się na lewo i Fay o mało nie wpadła do wody. Zeskoczyła na pokład.
- Jyrlich! Co tu się dzieje, do jasnej Anielki?
- Zawracamy, Fay – odparł spokojnie Jyrl nie przerywając czyszczenia pokładu.
- Jak to zawracamy?! Do Ameronu mieliśmy płynąć!
- No i wszak dopłynęliśmy. Przeca nie podrzucimy Ci tyłka do samego portu, nie? Tam się te szczury ze Straży kręcą.
- No ale… Ja chcę na ląd! Łódź mi chociaż dajcie!
- Nie ma mowy, mała. Płyniemy do Oseh, łodzie ratunkowe się przydadzą.
- No niechże Was sraka wszeteczna dopadnie! – zaklęła Fay i wskoczyła na burtę. Spojrzała na ląd. Byli już prawie u brzegu! Niemal na…
Niemal na wyciągnięcie ręki.
- No dobra, chłopaki – orzekła Fay zdejmując czapkę.– Miło się z wami żeglowało.
- Fay, co ty wyprawiasz? – Jyrl ze zdziwienia nawet zapomniał wpleść w zdanie jakieś przekleństwo. Dziewczyna tymczasem chwyciła kapelusz w zęby i skoczyła do wody.
Połowa załogi dopadła natychmiast do burty i spojrzała w dół. Wszyscy szukali nerwowo małej jasnej plamki włosów Fay pośród zielonkawych fal zatoki.
- Jest! – krzyknął ktoś w końcu wskazując jakiś punkt na wodzie,
- Do trzystu nieświeżych krewetek, jak ona płynie!
- Śmiga jak młoda flądra! Zuch dziewczyna!
- Jest już w połowie drogi do brzegu!
I rzeczywiście, Fay przepłynęła już połowę dystansu. Woda przyjemnie chłodziła jej ciało i choć przeżyła chwile grozy, gdy coś otarło się o jej łydkę, to do brzegu dostała się bez większych problemów. Dysząc ze zmęczenia objęła rękami jeden z pali słynnego amerońskiego molo. Wczepiając palce w obrastające go glony i wodorosty wspięła się powoli na górę i wycieńczona opadła na deski. Chwilę gapiła się w pogodne niebo po czym wstała i rozejrzała się powoli.
W ten śliczny dzień w porcie pachniało rybą. Śmierdzieli nią straganiarze, marynarze, niewolnicy, rybacy, lokalni oszuści, a nawet zwykli obywatele, którzy akurat wybrali się na spacer po molo. Odetchnąwszy powietrzem Ameronu Fay wyprostowała się, wycisnęła wodę z pirackiej czapki i wcisnęła ją na głowę. Jeden z przechodniów, młody okularnik w szacie Akademii spojrzał na nią dziwnie. Dziewczyna pokazała mu język.
- No co? Pływałam trochę dla zdrowia – mruknęła pod nosem, a chłopak oddalił się pośpiesznie.
W pobliżu kręciło się czterech Strażników Miejskich. Wszyscy zajmowali się właśnie kontrolą wypływającej w morze łajby „Pijana Mewa”. Fay nie tracąc czasu przemknęła ostrożnie za straganami, oglądając niektóre, jakby miała zamiar coś kupić. Nie starała się skradać. Skradający się ludzie zwykle zwracają na siebie uwagę.
Zamiast przekroczyć bramę prowadzącą z portu do miasta, skręciła w lewo, na piaszczysty brzeg. Już chciała ruszyć ścieżką wzdłuż murów, gdy przypomniała sobie o czymś niezwykle ważnym – wierzchowiec! Nie przybędzie przecież na spotkanie z hanzą pieszo. Jest wszak Renartes. Lisiczką. Bez broni i konia to jakby się nago pokazać.
Zaczęła rozglądać się nerwowo.
Na plaży cumowało kilka łodzi, a nawet większych statków, dla których zabrakło miejsca w porcie. Jeden z nich szczególnie przyciągnął uwagę Fay – był dość duży, a jego głębokie zanurzenie wskazywało na spore obciążenie ładunkiem. Oczy dziewczyny zabłysły, gdy załoga zaczęła wyprowadzać ów ładunek na ląd.
Konie. Całe stado, jeden po drugim schodziły na ląd.
Dziękując gwiazdom za łut szczęścia zaczęła spacerować powoli w tamtym kierunku, by nie spłoszyć zwierząt i nie zwrócić na siebie uwagi. Dopiero, gdy była dostatecznie blisko, a załoga i poganiacze akurat nie zerkali w jej stronę przystąpiła do swojego popisowego numeru. Zabawne, że po tak długim czasie kradzież koni wciąż wyzwalała w niej dreszczyk emocji.
Nie mając czasu na selekcję, wybrała pierwszego z brzegu wierzchowca, którym okazał się siwy źrebiec – niski i lekki, żeby łatwo dał się dosiąść i prowadzić. Nie miał siodła, więc rozpędziła się i z biegu wskoczyła mu na grzbiet. Przytrzymała się jego szyi, gdy zaskoczony wierzgnął kopytami i korzystając z zamieszania wśród reszty stada ścisnęła jego boki łydkami, poganiając naprzód.
Niełatwo było utrzymać się bez siodła, tak jak niełatwo było kierować bez ogłowia. Jednak Fay miała dziwny dar dogadywania się z końmi. Wyrobiła go sobie, gdy zmuszona do częstej zmiany koni i jazdy – jak to zwykła mawiać – „na pasażera”, wyćwiczyła sztukę jeździectwa graniczącego wręcz z woltyżerką.
Gnała więc na oklep po piaszczystej plaży, do wtóru cichnących w dali wściekłych okrzyków, do których zdążyła już dawno przywyknąć. Pędziła wzdłuż murów Ameronu, na spotkanie hanzie pod Północną Bramą.
Zwolniła za zakrętem. Nie ścigali jej. Zmrużyła oczy wpatrując się przed siebie i uśmiechnęła się pod nosem widząc dwie sylwetki jeźdźców.
- No, Bydlaczku. – Pogłaskała siwka po grzywie. – Pokaż Liskom, jak wygląda prawdziwe powitanie.
Przytrzymała się kurczowo jego szyi i szturchnęła w boki piętami, na co Bydlak zareagował gwałtownym wierzgnięciem i galopem z miejsca. Przeszedł w cwał i pewnie minąłby Bramę, gdyby Fay w odpowiedniej chwili nie wstrzymała go powodując efektowny poślizg i wzniecając mnóstwo piasku wyrzuconego w górę spod kopyt.
- Na litość, Fay – mruknął Saed. – Czy ty nigdy nie nauczysz się jeździć jak człowiek?
- Człowiek to kiepski synonim normalności, Saed - wtrąciła Kawka odrzucając włosy na plecy.
- Oczywiście. Bo półelfy są szczytem zrównoważenia psychicznego.
- A ironia w twoim głosie to już był czysty rasizm, drogi herszcie.
Fay zaśmiała się głośno.
- Dobrze was znowu widzieć, głupki.
- A skoro mowa o głupkach… - zaczęła Kawka
- … chyba widzę na horyzoncie Temiego – dokończył za nią herszt.
Rzeczywiście, od północy ktoś nadjeżdżał. Choć „nadjeżdżał” brzmi zdecydowanie zbyt dumnie w porównaniu do tego, co prezentował tamten jeździec –a prezentował się raczej jak telepiący się w siodle worek kartofli. Gdy zbliżył się jeszcze trochę, nie było już wątpliwości.
- To on – powiedział Saed uśmiechając się pod nosem. – Patrzcie no tylko, przybywa jak dzielny rycerz prosto z pola bitwy.
- Słyszałem to, Saed! – krzyknął już z daleka Temi. Zwolnił i już stępem podjechał do nich na sapiącej ciężko gniadej chabecie.
- Ho ho ho, jest i rumak bitewny – zaśmiał się herszt patrząc na patyk zwisający z pyska gniadosza.
- Daruj sobie. Pięć mil się trzęsłem na tej cholernej szkapie, bez siodła, na samym wytartym czapraku. Rzyć to mi chyba zaraz odpadnie.
- Fay też na oklep, a się nie skarży – zauważyła Kawka.
- Do tego trzeba mieć twardą rzyć – mruknął Temi w odpowiedzi.
- Dobra, spokój hanza – orzekł herszt. – Wszystko według planu. Jesteśmy w Ameronie.
- No właściwie to jeszcze nie jesteśmy – zauważyła nieśmiało Fay.
Cała hanza obróciła się w stronę Bramy. Unieśli głowy. Ponad murami miasta wystawały dachy co wyższych kamienic, flagi Cytadeli, Pałacu no i oczywiście Wieża – strzelista, smukła, wyniosła, jak elegancka matrona czuwająca nad głośną i rozbieganą trzódką swoich pociech. Zza murów dobiegały ich odgłosy życia. Od śmiejących się i płaczących dzieci, przez krzyki przekupek na targowiskach, pijackie śpiewy z karczem i zajazdów, aż po jęki niewolników i strzelanie pańskiego batoga. Mimo wszystko dźwięki zza muru wydały się hanzie dźwiękami wolności.
- No to co? – spytała Kawka. – Wjeżdżamy?
- Taa – powiedział Temi dłubiąc między zębami.
- Temi? Co tak w gębie grzebiesz? Jadłeś co? – Fay obróciła głowę w stronę chłopaka.
- Ano. Kura mi się trafiła po drodze. Zrobiłem rosół.
- Kura? – Saed uniósł brew. – A skądżeś ty kurę dorwał?
- Z pola.
- Oj, Temi, Temi. – Kawka pokręciła głową z rozbawieniem – Ładnie to tak, wieśniaków z ostatniego dobytku okradać?
- Ph! Ostatniego! Żebyś ty widziała, jak im się powodzi! Taką kurę to pewnie i nie zauważą nawet. Nie grzech zabierać bogatym i dawać biednym. A ja przecież biedny.
- Bez dwóch zdań – potwierdził ze śmiechem Saed. – Dosyć gadania. W drogę, hanza.
Z uśmiechem na ustach Renartes przekroczyli Bramę Ameronu.