Renartes [fantasy]

1
W swojej przeszło dwudziestoletniej karierze karczmarza Rob widział już niejedno i niejednego dziwaka obsłużył. Małą mu robiło różnicę, komu podaje piwo, dopóki mógł za to liczyć na należytą zapłatę. Jesteś orkiem? Trollem? Wilkołakiem? Świetnie. Możesz być i samą pieprzoną królową Salomeą, bylebyś zostawił na ladzie sześć dukatów. I kufel do zwrotu, ślicznie dziękuję.

Za to takich jak tamten, Rob widywał niemal codziennie. Przybywali ze wschodu, na zajeżdżonych koniach, okryci podróżnym płaszczem - choćby i w środek lata. Zapuszczeni jak trawa za oborą, małomówni i opryskliwi. Karczmarz nie lubił takich gości. Prowokowali burdy, a gdy przychodziło do zapłaty zwykli ulatniać się cichaczem.

Kiedyś jeden próbował wcisnąć mu lonorską walutę. Jeszcze zapewniał, że to równowartość małej wioski, bezczelny.

Przybysz usiadł, jak na błędnego wędrowca przystało, w kącie karczmy. Nogi w ciężkich, okutych butach wyciągnął przed siebie i zakładając ręce za głowę zamówił piwo. Karczmarz westchnął ciężko sięgając po jeden z pustych kufli. Przy okazji posłał mu uważne spojrzenie – nigdy nie wiadomo, co taki chowa pod płaszczem.

Mężczyzna był średniego wzrostu, za to słusznej postury. Sądząc po mięśniach i bliznach, można by uznać go za najemnika – świadczyłby też o tym strój i przypasany przy boku półtorak. Żywe, orzechowe oczy mierzyły gospodę jakby z nutką lekceważenia. Jednak jego włosy nie były, zwyczajem najemników, obcięte na krótko. Opadające na ramiona złociste kosmyki wręcz prosiły się o strzyżenie, a swoją drogą także o solidną kąpiel. Musiał być w drodze od jakichś czterech dni. A przynajmniej od tylu właśnie się nie golił.

Uniósł brew zauważając, jak karczmarz mu się przygląda.

- Jakiś problem? – spytał niedbałym tonem.

- Jeden – odrzekł Rob spokojnie. - Krasnoludzkie nalać, czy Amerońskie?

- Krasnoludzkie – odparł przybysz bez zastanowienia. – Tutejsze szczyny jeszcze zdążą przeżreć mi gardło.

Zaczyna od urągania miejscowemu piwu – pomyślał Rob odwracając się w stronę kuchni – Chłopak aż prosi się o porządne lanie.

Czekając mężczyzna wyjął z kieszeni małą karteczkę, rozwinął starannie i powiódł wzrokiem po koślawym, dziecięcym piśmie. Westchnął lekko z rezygnacją po czym raz jeszcze odczytał wiadomość.



Saed!

Kawka mówi, ze do Ameronu zostały jej trzy dni drogi. Dostała wiadomość od Temiego, przekroczył granicę tydzień temu i pędzi ku nam co sił. Ja bym sie nie zdziwiła, jakby się zgubił. Temi to głupek.

Spotkamy sie przed południem pod Północną Brama. Kawka pisze, że jak się spóźnisz, to kij Ci w oko i jedziemy bez herszta.



Trzymaj sie, Wodzu

Fay




Rob postawił przed Saedem kufel rozbryzgując wokół pianę.

- Zimne Krasnoludzkie, wedle woli – rzucił przewieszając szmatę przez ramię i podrapał się po haczykowatym nosie. – Niczego pan nie przegryzie, hę? Do Ameronu długa droga.

- Jadłem rano. – Saed upił pianę z kufla i ze średnim zainteresowaniem zerknął w górę, na stojącego nad nim karczmarza. – Tak po mnie widać, że zmierzam do Ameronu?

- Ten trakt wiedzie wprost pod Północną Bramę. Nie widzę, gdzie indziej mógłbyś pan zmierzać. – Rob podszedł do sąsiedniego stołu i zaczął wycierać rozlany na nim sos – Do Straży pewnie się zaciągnąć, hę?

- Nie. Raczej nie.

- Heh, bo na takiego do Kapituły to mi pan nie wyglądasz, z całym szacunkiem, he he – karczmarz zaśmiał się chrapliwie. – No to co w takim razie do Ameronu ciągnie, hę?

- Interesy.

- Uuuu, z interesami w stolicy ciężka sprawa. Piwosze trzymają łapę na wszystkim. – Karczmarz pokręcił głową z dezaprobatą. – Próbowałem tam gospodę rozkręcić, ale mnie do gildii nie przyjęli, psubraty.

- Do Gildii Kupieckiej też mnie nie ciągnie, szczerze mówiąc.

- Więc bezfrakcyjny. Ha, odważnie. Jeśli mogę coś poradzić – najlepsze interesy robi się w Portowej. – Rob mrugnął porozumiewawczo. Wciąż go nie lubił, ale miał nadzieję naciągnąć go na jeszcze jeden kufelek. – Mój szwagier rozkręcił tam mały biznes, jeśli wiesz co mam na myśli, he he. „ Pod rozpiętym biustonoszem”, zajrzyj kiedy. Polecam.

- Nie omieszkam.

Podczas ich rozmowy w karczmie przebywała jeszcze dwójka gości. Przy stoliku pod oknem w spokoju sączyli zupę i zerkali co chwilę w ich stronę. Nosili odznaki miejscowej Straży Miejskiej. Saed uznał, że najwyższy czas się ulotnić.

- Szalenie miło się z panem rozmawiało – powiedział wstając z krzesła. – Niestety czas mi w dalszą drogę.

- Sześć dukatów – odparł Rob zerkając na pusty kufel.

Dwóch strażników powoli podniosło się ze swoich miejsc.

- Wie pan co – stwierdził Saed przeszukując nerwowo kieszenie – nie chce mi się szukać monet. Łap pan. – Zdjął palca jeden ze złotych sygnetów i rzucił karczmarzowi.

Strażnicy zbliżali się właśnie do jego stolika, lecz gdy tam dotarli – miejsce było już puste. Saed ulotnił się z kraczmy z zadziwiającą szybkością. Wybiegli przed budynek, ale tam mogli już oglądać tylko kurz umykający spod kopyt jego pędzącego konia. Obaj zaklęli szpetnie, jeden splunął na ziemię i zerknął w stronę stajni, ale pościg nie nęcił go tak bardzo jak wypoczynek w cieniu karczmy przy chłodnym Amerońskim. Zawrócił do drzwi.

Pieprzone lenistwo Straży Miejskiej – pomyślałby Rob, gdyby nie był zbyt zajęty dokładnymi oględzinami złotego sygnetu. Delikatnie grawerowany, z nienagannym połyskiem - gnomia robota, bez dwóch zdań.

Złoto uświadomiło karczmarzowi, że twarz mężczyzny była mu dziwnie znajoma. Musiał widzieć ją już gdzieś w tłumie, na jakimś festynie w mieście, albo w trupie aktorskiej, albo…

Albo na liście gończym.

Rob sięgnął za ladę po pergamin, by napisać szybko list do Cytadeli Straży, lecz po chwili zatrzymał dłoń i podniósł znów do oczu złoty sygnet. To był naprawdę, naprawdę porządny sygnet. Wart co najmniej tyle, co nowa dachówka na pokryty łatami dach gospody. I to tak, że starczyłoby jeszcze na kilka nowych stołów i zatrudnienie dziewczyny do roznoszenia piwa.

Schował błyskotkę do kieszeni i wrócił do wycierania stołu. W końcu nigdy specjalnie nie przepadał za Strażą. Niech sami się z nim męczą.


***


Kawka otworzyła jedno oko i jęknęła cicho. O wnętrze jej czaszki obijał się pulsujący ból, w ustach jej zaschło, a wargi skleiły się ze sobą jak przyrośnięte. Czuła się jakby coś wpełzło jej na język i tam zdechło.

Przez chwilę myślała, że oko zaszło jej krwią i już podnosiła rękę do czoła, gdy przypomniała sobie, gdzie jest. Odetchnęła. To tylko te zasłony, przechodzące przez nie światło nadawało całemu pomieszczeniu czerwoną barwę.

Westchnęła raz jeszcze i podniosła się na łokciach.

Łóżko, na którym leżała, było okrągłe. Okrywało je jedwabne prześcieradło, a wokół walały się wielkie, pluszowe poduchy. Na nich, pochrapując cicho, spoczywały cztery nagie, młode dziewczęta. Jedna z nich wciąż trzymała w dłoni butelkę wina.

Kawka przypomniała sobie wczorajszy wieczór i uśmiechnęła się pod nosem.

Kiedy jest się młodą, odważną i pyskatą dziewczyną – w dodatku półelfką – niełatwo jest znaleźć miejsce na nocleg i obudzić się rano z nienaruszoną cnotą. Chyba, że ma się znajomości w miejscowym burdelu. Jak to mówią: pod latarnią najciemniej.

Właśnie wstawała, by się przeciągnąć, gdy ktoś cichutko zapukał i nie czekając na „proszę” otworzył drzwi.

- Witaj, kochana – zawołała pogodnie wchodząca kobieta, lecz natychmiast ściszyła głos widząc, że pozostałe dziewczęta ciągle śpią. – Ach, moje pisklątka jeszcze nie wstały. Ostro wczoraj zabalowałyście, hm?

Kobieta zaśmiała się, a jej śmiech brzmiał tak poczciwie, że można by ją wziąć za radosną, wiejską gosposię. Z wyglądu zaś przypominała elegancką guwernantkę. Włosy, ufarbowane na jaskrawy, rudy kolor upięła szpilkami w wysoki kok, a figurę podkreśliła prostą suknią z głębokim dekoltem. Wyeksponowany biust odwracał uwagę od wyraźnie pomarszczonej szyi.

- Dzień dobry, Mamo Mab – powiedziała Kawka dopinając gorset włożony na koszulę.

- Już się wynosisz? Wiesz, że możesz tu zostać tak długo, jak zechcesz.

- Wiem, Mamo Mab. Ale rozumiesz, jak to jest. Herszt nie będzie czekał.

- Ach, znowu ta wasza hanza. – Burdelmama zaśmiała się z lekceważeniem. – Kiedy skończysz z tymi wygłupami i zajmiesz się poważną pracą, złociutka?

- Taką, jak etat u ciebie? – spytała rozbawiona Kawka i zawiązała na biodrach satynową chustę.

- Chociażby – odparła Mab chyba trochę urażona jej ironią. – Drzwi „Purpurowej Róży” zawsze stoją przed tobą otworem. Nie masz pojęcia ilu klientów już o ciebie pytało. Gdyby nie moja interwencja już dawno miałabyś na szyi niewolniczą obróżkę, kochana. W dzisiejszych czasach zdecydowanie nie jest bezpiecznie mieszańcom samotnie włóczyć się po ulicach.

- Dziękuję, Mamo Mab. Radzę sobie. Nie jestem przecież sama. – Kawka włożyła oficerki na spodnie i przeczesała palcami czarne włosy.

- Skądże. Masz przecież tę swoją zbójecką hałastrę – rzekła z przekąsem Mab. – Jednak jeśli z czasem stracisz ochotę na tańce, kradzieże i chlanie na umór, a od spania w lesie na liściach złapiesz wilka i przemrozisz sobie tyłek – wiesz, gdzie się udać.

- Oczywiście. „Purpurowa Róża” stoi przede mną otworem.

- Długo tak jeszcze będziesz, April?

- Do oporu, Mamo Mab. – Kawka mrugnęła wesoło, zawiesiła u boku szablę i ruszyła do drzwi.

- Chodzi o niego, prawda? – spytała burdelmama krzyżując ręce pod biustem. –Masz ciągoty do tego waszego herszta. Jak mu tam?

- Saed – odparła spokojnie Kawka kładąc dłoń na klamce. – Daj spokój. Skurwysyn jakich mało.

- Z takimi dobrze sobie radzisz, kochanieńka.

- Nie. Naprawdę. – Obejrzała się otwierając drzwi. – Jeśli coś poza dobrą zabawą trzyma mnie w tej hanzie, to nie jest to Saed.

- Skoro tak twierdzisz. – Mama Mab wzruszyła ramionami. Przecież wiedziała lepiej. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, zawsze chodzi o mężczyznę. – Niech no tylko uważa na ciebie tam, w Ameronie. To nie jest dobre miejsce. Zbyt przebiegłe, zbyt… ciekawskie. Nie boisz się?

- Jak to mówią, Mamo Mab… - Kawka uśmiechnęła się pod nosem. – Pod latarnią najciemniej.

Mrugnęła jeszcze raz do burdelmamy i wyszła z pokoju.


***


W stodole Nelsonów niepodzielną władzę sprawowała rozrastająca się szybko, kazirodcza kolonia kotów. Przywództwo nad nimi obejmował wielki, rudy kocur, którego pysk usiany był pamiątkami po licznie stoczonych bitwach o utrzymanie władzy. Teraz Wódz, razem ze swoimi siostrami, żonami, babkami, córkami, braćmi, ojcami, synami, dziadkami, wnukami i wnuczkami siedział na belce pod stropem obserwując śpiącego w dole na sianie człowieka. Był to niewielkiego wzrostu młodzieniec, o potarganych, jasnych włosach - pachniał piwem, końmi i długą podróżą. Wśród kociej kolonii wzbudził niemałe zainteresowanie.

Bury kociak, pretendent do przejęcia władzy w stodole, ostrożnie zeskoczył z belki i wylądował na sianie tuż obok chłopaka. Cała rodzina wstrzymała oddech, gdy człowiek obrócił się na bok i mruknął coś pod nosem. Bury zatrzymał się na chwilę i niezrażony ruszył dalej. Dla pewności trącił raz łapą bok tego chrapiącego stwora i nie doczekawszy się reakcji wdrapał się na jego pierś. Kocia kolonia nastroszyła wąsiki w napięciu.

Bury z dumnie uniesionym ogonem przemaszerował po człowieku i pochylając się nad jego wykręconą do tyłu głową zajrzał mu do ust. Gdyby koty potrafiły się śmiać, właśnie zachichotałyby złośliwie.

Ku uciesze braci bury kociak obrócił się tyłem do twarzy człowieka, uniósł ogon i już szykował się do strzału…

… Gdy chłopak obudził się psując całą zabawę.



Temminio usiadł gwałtownie i otworzył oczy. Przetarł twarz dłonią. Chwilę po przebudzeniu zdawało mu się, że coś burego przemyka mu przed oczami, ale gdy się rozejrzał, wokół tylko kury grzebały spokojnie w sianie.

Światło przechodzące przez szpary w drewnianej ścianie przegoniło z jego głowy resztki snu i dodało otuchy. Przeciągnął się.

Był głodny. Ostatni posiłek jadł chyba dwa dni temu i stanowił już tylko zamglone wspomnienie. Przeszukał dłonią zagłębienie w sianie, z triumfem uniósł przed oczy wygrzebane stamtąd jajko. Pozachwycał się nim jeszcze trochę, rozbił i wypił ze smakiem.

Stoczył się ze stogu siana wzniecając w powietrze chmurkę kurzu. Otrzepał koszulę, kołnierzyk uniósł zawadiacko. Był gotowy do drogi. Podszedł do bram stodoły i już zamierzał podważyć skobel, gdy tchnięty nagłą ostrożnością postanowił wyjrzeć jeszcze raz przez szparę w deskach na zewnątrz.

W duchu podziękował bogom za zesłanie mu przeczucia. Przez szczelinę, na oświetlonym porannym światłem podwórku, czekał w ciszy pan Nelson – potężny, barczysty chłop z kowalskim młotem w dłoni. Obok, trzymając kawałek deski, czuwała jego żona.

- Te, Maruś – zagadała konspiracyjnym szeptem. – A jak tam w środku jaki wilkołak czy inny wąpier siedzi?

- Cichajże, babo – uspokoił ją mąż. – To ino włóczęga, co się po cudzych stodołach szwenda, jaja kradnie a dziewki gwałci. Słyszałżem jak się wieczorem z Jagną na sianie kotłował. Już ja dziewuchę oćwiczę, jak z pola wróci, a temu szachrajowi zaraz lanie sprawię, niech no tylko łeb przez drzwi wychyli!

Temi jeszcze raz zerknął na młot w wielgachnej dłoni pana Nelsona i przełknął ślinę. Wcale nie uśmiechało mu się wyjście na zewnątrz i tłumaczenie kowalowi co wyprawiał z jego córką poprzedniego wieczora. Szybko rozejrzał się po stodole. Zawsze jest jakieś wyjście! Wierzył w to przez całe życie i z tą samą wiarą uparcie szukał jakiegoś okna, dołu, wlotu, przez który mógłby umknąć niezauważony. Jest! Na górze, oświetlona złocistymi promieniami światła, jak jakieś boskie objawienie, wisiała obluzowana deska stropu. Tworzyła szczelinę, przez którą dało się zobaczyć błękitne niebo. Mógłby bez trudu dostać się tamtędy na dach, a z dachu… z dachu już dokądkolwiek. Byle zniknąć zanim gospodarzowi znudzi się czekanie.

Nie tracąc czasu wdrapał się z powrotem na stertę siana i podskoczył, by dosięgnąć belki pod dachem. Szlag! Za wysoko. Od wolności dzieliło go zaledwie kilka centymetrów. Niemal nie myśląc o tym, co robi, zdjął pasek od spodni i przerzucił go przez belkę. Zapiął końce i na tym prowizorycznym zawieszeniu podciągnął się do góry. Teraz mógł już swobodnie dosięgnąć obluzowanej deski, powiększyć szczelinę i wedrzeć się na górę. Gdy już opierał się rękami na krawędzi dachu, coś śmignęło między jego nogami i omal nie stracił równowagi. Nie było czasu, by przyglądać się uważniej, ale odniósł wrażenie, że było to coś o puszystym, burym futerku.

Wrota stodoły otworzyły się gwałtownie, Nelson wpadł do środka wymachując groźnie młotem i rozejrzał się dookoła sapiąc jak zajeżdżona chabeta. Jego rozjuszony wzrok zatrzymał się na pasku zawieszonym pod sufitem.

- Tam umknął, wyroń przeklęty! – zawył wściekle wskazując na dziurę w stropie. – Leć no Bogna do obory po drabinę, zara go za fraki na ziemię ściągniem!

Tymczasem Temi już balansował na granicy dachu, z rękami rozłożonymi szeroko na boki. Do wtóru krzyków z dołu próbował uchwycić równowagę na wilgotnym jeszcze od rosy drewnie. Największy problem w owej chwili stanowił fakt, że pięć metrów przed nim dach się kończył. Co dalej – nie wiedział, ale wierzył, że te pięć metrów wystarczy, by wpadł mu do głowy jakiś genialny pomysł.

- Złaź tu, hyrtonie przebrzydły! – wołała pani Nelsonowa. – Jużci na dół, marcho chędożona!

Podeszwy butów ślizgały się na porośniętych mchem deskach, a przepaść była coraz bliżej.

Już tylko bogowie mogą mi pomóc – pomyślał Temi i spadł z dachu.

Upadek był krótki i – o dziwo – nawet bezbolesny. Wylądował na czymś dużym i miękkim, czym po chwili, ku jego przerażeniu, okazał się brzuch pana Nelsona.

- Do kroćset… – wysapał powalony na ziemię kowal. Chłopak nie miał zamiaru czekać aż dojdzie do siebie. Szybko poderwał się na nogi i pobiegł naprzód.

W uciekaniu posiadał wieloletnią praktykę. Na otwartej przestrzeni nie mieli z nim szans.

Słysząc za plecami okrzyki państwa Nelsonów dobiegł do ogrodzenia, zatrzymał się na chwilę, by porwać pod pachę wałęsającą się obok kurę i jednym skokiem przesadził płot. Stamtąd mógł skręcić już na trakt, ale pobiegł jeszcze kawałek dalej, na sąsiednie pole. Tam pasł się spokojnie wychudzony gniadosz, z wytartym czaprakiem narzuconym na grzbiet i patykiem w pysku zamiast wędzidła – nie wybrzydzając chłopak wskoczył na niego w biegu i kopnął go piętami w boki. Zaskoczona chabeta skoczyła do przodu jak poparzona.

Bezsilne krzyki Nelsonów cichły w oddali, a Temi, ściskając pod pachą szamoczącą się kurę, galopował szaleńczo w stronę traktu.

Tak to się robi w Berengwaldzie! – pomyślał z triumfem i ruszył cwałem na południe.


***


Pogoda była doprawdy cudowna na morską żeglugę. Niebo miało czystą, szafirową barwę, słońce przygrzewało miło, a od zachodu wiał łagodny wiatr. Okręt o wdzięcznej nazwie „Wesoła Wdówka” kołysał się spokojnie na falach. To był jeden z tych dni, kiedy załoga nie miała właściwie nic do roboty, poza szorowaniem pokładu. Wolny czas zabijała więc piciem i śpiewem, a że na śpiew było o tej porze nieco zbyt gorąco – zadowoliła się piciem.

Na dziobie Wdówki, niczym galion, stała w dumnej pozie młoda dziewczyna, właściwie dzieciak jeszcze. Wiatr szarpał jej jasnymi włosami i połami koszuli, oficerki błyszczały w słońcu, tak jak i złota rękojeść przypasanego u boku kordelasa. Jedną rękę opierała swobodnie na biodrze, drugą przytrzymywała na głowie granatową piracką czapkę. Ufnymi szarymi oczami patrzyła na wprost – na coraz bliższą linię stałego lądu.

- Fay, do kroćset morskich diabłów! – zawołał starszy marynarz Jyrlich znad butelki podłej wódki. – Co tak stoisz, jak widły w gnoju, złaźże stamtąd i napij się czego!

- Ja podziwiam, Jyrl! – zawołała wesoło Fay. – Spójrz tylko! Ameron jak na wyciągnięcie dłoni!

- Sram na Ameron – odparł pirat elokwentnie. – Ino bród, smród i podatki. Tylko dziewki mają przednie, za to z syfem – kijem bym nie dotknął!

- Marudzisz, Jyrl. – mruknęła dziewczyna zapatrzona w horyzont. – Ameron to potęga. Pomyśl tylko! Sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców i tylko dwustuosobowy oddział Straży Miejskiej. Wyobrażasz to sobie?

- A idź z tym swoim Amerunem. – Jyrlich machnął ręką lekceważąco. – Tylko na łajbie masz prawdziwe życie, tak ci powiem! Zaciągłabyś się gdzie do majtkowania, choćby i na Wdówce.

- Majtkowania – prychnęła Fay. – Już ja wiem, co to u was majtkowanie.

Ameron coraz wyraźniejszym kształtem rysował się na horyzoncie. Nad miastem, jak ogromna latarnia morska, górowała Wieża Kapituły otoczona budynkami Akademii. Fayrie Wieża wydała się jakaś… złowroga. Jak jedna z tych, w których baśniowi źli czarnoksiężnicy zamykają piękne księżniczki, tyle że zamiast księżniczki, zdawało się tam czyhać coś, czego lepiej byłoby nie uwalniać.

Pokręciła głową odganiając od siebie ponure myśli i niemal w tym samym czasie na statku zapanowało większe niż dotychczas poruszenie. Marynarze zaczęli biegać, wykrzykiwać rozkazy, zwijać liny. Okręt przechylił się na lewo i Fay o mało nie wpadła do wody. Zeskoczyła na pokład.

- Jyrlich! Co tu się dzieje, do jasnej Anielki?

- Zawracamy, Fay – odparł spokojnie Jyrl nie przerywając czyszczenia pokładu.

- Jak to zawracamy?! Do Ameronu mieliśmy płynąć!

- No i wszak dopłynęliśmy. Przeca nie podrzucimy Ci tyłka do samego portu, nie? Tam się te szczury ze Straży kręcą.

- No ale… Ja chcę na ląd! Łódź mi chociaż dajcie!

- Nie ma mowy, mała. Płyniemy do Oseh, łodzie ratunkowe się przydadzą.

- No niechże Was sraka wszeteczna dopadnie! – zaklęła Fay i wskoczyła na burtę. Spojrzała na ląd. Byli już prawie u brzegu! Niemal na…

Niemal na wyciągnięcie ręki.

- No dobra, chłopaki – orzekła Fay zdejmując czapkę.– Miło się z wami żeglowało.

- Fay, co ty wyprawiasz? – Jyrl ze zdziwienia nawet zapomniał wpleść w zdanie jakieś przekleństwo. Dziewczyna tymczasem chwyciła kapelusz w zęby i skoczyła do wody.

Połowa załogi dopadła natychmiast do burty i spojrzała w dół. Wszyscy szukali nerwowo małej jasnej plamki włosów Fay pośród zielonkawych fal zatoki.

- Jest! – krzyknął ktoś w końcu wskazując jakiś punkt na wodzie,

- Do trzystu nieświeżych krewetek, jak ona płynie!

- Śmiga jak młoda flądra! Zuch dziewczyna!

- Jest już w połowie drogi do brzegu!



I rzeczywiście, Fay przepłynęła już połowę dystansu. Woda przyjemnie chłodziła jej ciało i choć przeżyła chwile grozy, gdy coś otarło się o jej łydkę, to do brzegu dostała się bez większych problemów. Dysząc ze zmęczenia objęła rękami jeden z pali słynnego amerońskiego molo. Wczepiając palce w obrastające go glony i wodorosty wspięła się powoli na górę i wycieńczona opadła na deski. Chwilę gapiła się w pogodne niebo po czym wstała i rozejrzała się powoli.

W ten śliczny dzień w porcie pachniało rybą. Śmierdzieli nią straganiarze, marynarze, niewolnicy, rybacy, lokalni oszuści, a nawet zwykli obywatele, którzy akurat wybrali się na spacer po molo. Odetchnąwszy powietrzem Ameronu Fay wyprostowała się, wycisnęła wodę z pirackiej czapki i wcisnęła ją na głowę. Jeden z przechodniów, młody okularnik w szacie Akademii spojrzał na nią dziwnie. Dziewczyna pokazała mu język.

- No co? Pływałam trochę dla zdrowia – mruknęła pod nosem, a chłopak oddalił się pośpiesznie.

W pobliżu kręciło się czterech Strażników Miejskich. Wszyscy zajmowali się właśnie kontrolą wypływającej w morze łajby „Pijana Mewa”. Fay nie tracąc czasu przemknęła ostrożnie za straganami, oglądając niektóre, jakby miała zamiar coś kupić. Nie starała się skradać. Skradający się ludzie zwykle zwracają na siebie uwagę.

Zamiast przekroczyć bramę prowadzącą z portu do miasta, skręciła w lewo, na piaszczysty brzeg. Już chciała ruszyć ścieżką wzdłuż murów, gdy przypomniała sobie o czymś niezwykle ważnym – wierzchowiec! Nie przybędzie przecież na spotkanie z hanzą pieszo. Jest wszak Renartes. Lisiczką. Bez broni i konia to jakby się nago pokazać.

Zaczęła rozglądać się nerwowo.

Na plaży cumowało kilka łodzi, a nawet większych statków, dla których zabrakło miejsca w porcie. Jeden z nich szczególnie przyciągnął uwagę Fay – był dość duży, a jego głębokie zanurzenie wskazywało na spore obciążenie ładunkiem. Oczy dziewczyny zabłysły, gdy załoga zaczęła wyprowadzać ów ładunek na ląd.

Konie. Całe stado, jeden po drugim schodziły na ląd.

Dziękując gwiazdom za łut szczęścia zaczęła spacerować powoli w tamtym kierunku, by nie spłoszyć zwierząt i nie zwrócić na siebie uwagi. Dopiero, gdy była dostatecznie blisko, a załoga i poganiacze akurat nie zerkali w jej stronę przystąpiła do swojego popisowego numeru. Zabawne, że po tak długim czasie kradzież koni wciąż wyzwalała w niej dreszczyk emocji.

Nie mając czasu na selekcję, wybrała pierwszego z brzegu wierzchowca, którym okazał się siwy źrebiec – niski i lekki, żeby łatwo dał się dosiąść i prowadzić. Nie miał siodła, więc rozpędziła się i z biegu wskoczyła mu na grzbiet. Przytrzymała się jego szyi, gdy zaskoczony wierzgnął kopytami i korzystając z zamieszania wśród reszty stada ścisnęła jego boki łydkami, poganiając naprzód.

Niełatwo było utrzymać się bez siodła, tak jak niełatwo było kierować bez ogłowia. Jednak Fay miała dziwny dar dogadywania się z końmi. Wyrobiła go sobie, gdy zmuszona do częstej zmiany koni i jazdy – jak to zwykła mawiać – „na pasażera”, wyćwiczyła sztukę jeździectwa graniczącego wręcz z woltyżerką.

Gnała więc na oklep po piaszczystej plaży, do wtóru cichnących w dali wściekłych okrzyków, do których zdążyła już dawno przywyknąć. Pędziła wzdłuż murów Ameronu, na spotkanie hanzie pod Północną Bramą.



Zwolniła za zakrętem. Nie ścigali jej. Zmrużyła oczy wpatrując się przed siebie i uśmiechnęła się pod nosem widząc dwie sylwetki jeźdźców.

- No, Bydlaczku. – Pogłaskała siwka po grzywie. – Pokaż Liskom, jak wygląda prawdziwe powitanie.

Przytrzymała się kurczowo jego szyi i szturchnęła w boki piętami, na co Bydlak zareagował gwałtownym wierzgnięciem i galopem z miejsca. Przeszedł w cwał i pewnie minąłby Bramę, gdyby Fay w odpowiedniej chwili nie wstrzymała go powodując efektowny poślizg i wzniecając mnóstwo piasku wyrzuconego w górę spod kopyt.

- Na litość, Fay – mruknął Saed. – Czy ty nigdy nie nauczysz się jeździć jak człowiek?

- Człowiek to kiepski synonim normalności, Saed - wtrąciła Kawka odrzucając włosy na plecy.

- Oczywiście. Bo półelfy są szczytem zrównoważenia psychicznego.

- A ironia w twoim głosie to już był czysty rasizm, drogi herszcie.

Fay zaśmiała się głośno.

- Dobrze was znowu widzieć, głupki.

- A skoro mowa o głupkach… - zaczęła Kawka

- … chyba widzę na horyzoncie Temiego – dokończył za nią herszt.

Rzeczywiście, od północy ktoś nadjeżdżał. Choć „nadjeżdżał” brzmi zdecydowanie zbyt dumnie w porównaniu do tego, co prezentował tamten jeździec –a prezentował się raczej jak telepiący się w siodle worek kartofli. Gdy zbliżył się jeszcze trochę, nie było już wątpliwości.

- To on – powiedział Saed uśmiechając się pod nosem. – Patrzcie no tylko, przybywa jak dzielny rycerz prosto z pola bitwy.

- Słyszałem to, Saed! – krzyknął już z daleka Temi. Zwolnił i już stępem podjechał do nich na sapiącej ciężko gniadej chabecie.

- Ho ho ho, jest i rumak bitewny – zaśmiał się herszt patrząc na patyk zwisający z pyska gniadosza.

- Daruj sobie. Pięć mil się trzęsłem na tej cholernej szkapie, bez siodła, na samym wytartym czapraku. Rzyć to mi chyba zaraz odpadnie.

- Fay też na oklep, a się nie skarży – zauważyła Kawka.

- Do tego trzeba mieć twardą rzyć – mruknął Temi w odpowiedzi.

- Dobra, spokój hanza – orzekł herszt. – Wszystko według planu. Jesteśmy w Ameronie.

- No właściwie to jeszcze nie jesteśmy – zauważyła nieśmiało Fay.

Cała hanza obróciła się w stronę Bramy. Unieśli głowy. Ponad murami miasta wystawały dachy co wyższych kamienic, flagi Cytadeli, Pałacu no i oczywiście Wieża – strzelista, smukła, wyniosła, jak elegancka matrona czuwająca nad głośną i rozbieganą trzódką swoich pociech. Zza murów dobiegały ich odgłosy życia. Od śmiejących się i płaczących dzieci, przez krzyki przekupek na targowiskach, pijackie śpiewy z karczem i zajazdów, aż po jęki niewolników i strzelanie pańskiego batoga. Mimo wszystko dźwięki zza muru wydały się hanzie dźwiękami wolności.

- No to co? – spytała Kawka. – Wjeżdżamy?

- Taa – powiedział Temi dłubiąc między zębami.

- Temi? Co tak w gębie grzebiesz? Jadłeś co? – Fay obróciła głowę w stronę chłopaka.

- Ano. Kura mi się trafiła po drodze. Zrobiłem rosół.

- Kura? – Saed uniósł brew. – A skądżeś ty kurę dorwał?

- Z pola.

- Oj, Temi, Temi. – Kawka pokręciła głową z rozbawieniem – Ładnie to tak, wieśniaków z ostatniego dobytku okradać?

- Ph! Ostatniego! Żebyś ty widziała, jak im się powodzi! Taką kurę to pewnie i nie zauważą nawet. Nie grzech zabierać bogatym i dawać biednym. A ja przecież biedny.

- Bez dwóch zdań – potwierdził ze śmiechem Saed. – Dosyć gadania. W drogę, hanza.



Z uśmiechem na ustach Renartes przekroczyli Bramę Ameronu.
Świat się zmienia, słońce zachodzi, a wódka się kończy.

<i>(Głos Rozsądku, Sapkowski)</i>

2
Lekkie opowiadanie z mrowiem dziwnych nazw, z których każda inna do innej nie pasująca.



O stylu: jest. Jest dobrze. Kilka pierdół rzuciło mi się w oczy (no, że ciut więcej), ale wydźwięk opowiadania pozwala na pewne rzeczy, to też sie nie czepiałem, tylko zagłębiłem w tekst. Bardzo dobrze budujesz wprowadzenia. Kilka szczegółów, dwa opisy, jakiś tekst i już wszystko gotowe. Tak było przy karczmie, przy burdelu, przy Wdówce - słowem, w każdym rozpoczęciu, i przyznam, że ze wszędobylskiego "Było tu" taka odmiana była mi potrzebna, bo tekst nie męczył. Używasz prostych ale ciekawych porównań (np. zapuszczony jak trawa za stodołą...), które dobrze wtapiają się w tekst, nie tworząc kontrastów.



O opowiadaniu: Nie porwało mnie, ale też nie nużyło. Jest spięte porządnie, widać, że było tutaj dużo pracy włożone, aby wszystko miało swoje miejsce, z tym, że tyle wątków upchanych w tak krótkim tekście uważam za minus.



Podobało mi się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Jako, że nie zwykłem doszukiwać się przysłowiowej igły w stogu siana, a w dodatku jestem zmęczony, a tekst po pierwszym przeczytaniu wydaje się nie posiadać błędów, o tyle mogę wytknąć jedynie nierówne dialogi. Raz widać nawiązania do współczesnej mowy ("ostro musieliście zabalować" itp.), a innym razem (patrz stodoła i pan kowal) nie odbiega od założeń. Swoją drogą drugą opcję uważam za barwniejszą, a przez to - ciekawszą.



Scenariusz zapowiada się całkiem fajnie [bo w tym fragmencie trudno cokolwiek wyłuskać], podobnie narracja oraz wymagający jeszcze jednokrotnej korekty styl*. Całość ujął bym tak - soczyste. Takie pełnokrwiste, opasane nie tylko skórą i koścmi. Po prostu dobre rzemiosło. Czekam na więcej, bądź słowo tytułem wstępu rozjaśniające ogólny zamysł.



* Celem wyeleminowania wspomnianych nierówności.

4
Ogólny zamysł jest dość obszerny, bo to część dość starannie przemyślanej fabuły, z wieloma splatającymi się wątkami. Dlatego liczyłam raczej tylko na ocenę stylu, warsztatu i poprawności tekstu, czego się faktycznie doczekałam. Dzięki za opinie, prawdopodobnie niedługo dodam kolejną część.
Świat się zmienia, słońce zachodzi, a wódka się kończy.

<i>(Głos Rozsądku, Sapkowski)</i>

5
W sumie nie ma o czym mówić, tekst dobrze broni się sam. Na początku było kilka rzeczy które lekko zgrzytały, ale nie ma się co ich czepiać. Do tego tekst jest wesoły, przyjemny i fajnie się czyta. Chętnie poczekam na następną część i mam nadzieję, że nie straci na lekkości

6
Wedłe obietnicy jest i następna część. Nadałam jej tytuł:


Witamy w Ameron


Ameron nazywany był w niektórych częściach świata przeklętym miastem, miastem rozpusty. Faktem jednak było, że dla wielu stanowił odzwierciedlenie raju – głośnego, wulgarnego raju marynarzy, kupców i kurtyzan.

Za to bez najmniejszych wątpliwości można było nazwać Ameron miastem kontrastów.

Tylko tam olśniewające budowle światłych architektów wznosiły się wsparte o ubogie, walące się chatki miejscowej biedoty. Nigdzie, tak jak tam, nie widziało się na ulicach tej wyraźnej kooperacji żebraków i bogaczy, szlachty, kupców, niewolników i uczonych. Na wystawnych ucztach – resztki kawioru rzucane pod stoły psom. Na ulicach – dzieci bijące się o ostatnią, czerstwą kromkę chleba, a wszystko to składające się na jeden, żywy organizm miasta.

Taki był Ameron.

Przypadek sprawił, że młodociana hanza zwąca sama siebie Renartes bądź Lisami zawitała do miasta Północną Bramą wkraczając wprost w czeluście tej mniej szlachetnej części Ameronu – getta. Dzielnicy drowów, półelfów i reszty wyrzutków społeczeństwa, a także handlarzy niewolników poszukujących świeżego towaru. Już od progu powitały ich wylewane z okna pomyje – Fay w ostatniej chwili udało się przed nimi uskoczyć – oraz niechętne spojrzenia smętnych postaci przechadzających się pod budynkami. Nie wyglądali przyjaźnie, ale też niezbyt groźnie. Wychudzeni i brudni sprawiali tylko wrażenie… głodnych. W pewien sposób to właśnie było niepokojące. Jak stado hien otaczające konającego na pustyni, kryjące się w mroku, ale gotowe wyskoczyć na pierwszy sygnał, pierwszą oznakę słabości.

- Pilnuj jej – mruknął Saed do Temiego, dyskretnie wskazując mu małą Fay – Te wygłodniałe psy gotowe zaraz wyrwać jej błyskotki z uszu.

Temi uśmiechnął się i zasalutował w geście „mam oko na wszystko, szefie”.

- O jejciu – westchnęła Fay – To jest ten Ameron? Z daleka wyglądał trochę… trochę czyściej.

- Spokojna głowa, mała. – odparła Kawka – To jest getto. Tu nie ma być czysto i ładnie. To tylko kryjówka dla tych, których nie chcą nigdzie indziej. Zaraz wyjedziemy stąd do Handolwej, a stamtąd już na Rynek. Wtedy zobaczysz.

- Oby. – mruknął Temi przejeżdżając nad czymś, co mogło być czyimś wczorajszym obiadem, albo zmiażdżonym szczurem. Możliwe też, że jednym i drugim. – Uh. Jedźmy szybciej.

Konie chętnie przyspieszyły kroku.

W bramie jednej z obdrapanych kamienic stał mężczyzna różniący się nieco od reszty mieszkańców getta. Przede wszystkim – po wystającym brzuchu i napuchniętych policzkach można było stwierdzić, że jedzenia mu nie brakuje. Poza tym, zamiast łachman miał na sobie nabijaną ćwiekami skórznię, a w dłoni trzymał kilka grubych, metalowych obręczy.

Niewolnicze obroże.

Handlarz zmierzył uważnym wzrokiem Kawkę, jej zgrabną sylwetkę, gęste włosy, biżuterię i krzykliwy strój. Po kilku chwilach chłodnej kalkulacji uśmiechnął się pod nosem.

- Nawet na nią nie patrz. – warknął herszt jedną dłoń dyskretnie kładąc na rękojeści szabli – Jest nasza.

- Zarejestrowana? – spytał handlarz podejrzliwie mrużąc oczy

- Nie twój interes.

- Czyżby? – chrapliwy śmiech odbił się echem w bramie – Jakoś mi nie wyglądacie na takich, co mogą sobie pozwolić na tysiąc dukatów podatku każdego miesiąca. Pokażcie akt własności, albo jeszcze dziś doniosę do Pałacu. Osobiście.

W tym samym czasie, tym samym, płynnym ruchem Saed, Temi i Fay dobyli broni i skierowali ją w stronę tłustego handlarza.

- Zbieraj dupę w troki, albo jeszcze dziś doniosę twój łeb do rzeki i nakarmię nim rybki. Osobiście. – Saed nie podniósł głosu. Mówił wciąż chłodnym, opanowanym tonem, ale to wystarczyło. Łowca niewolników tylko splunął pod kopyta ich koni i zniknął w ciemnej bramie.

Lisy schowały broń z satysfakcją.

- No, dalej, załoga. Zaraz nas tu zmrok zastanie. – Kawka poprawiła włosy i popędziła karą klaczkę.

- Liczyłem na jakieś dziękuję – Saed podrapał się po głowie – Ale chyba się przeliczyłem.

- Nie marudź – zaśmiała się Fay – Grunt że spłoszyliśmy sukinkota!

- Fay, wyrażaj się – upomniała ją Kawka.

- Ucz się elokwencji od naszego herszta! – zawołał radośnie Temi – „Doniosę twój łeb do rzeki i nakarmię nim rybki” – słyszałaś kiedy bardziej finezyjną groźbę?

- Temi. – Saed warknął ostrzegawczo – Jeszcze słowo a zamiast silić się na elokwentne groźby przemienię je w czyn.

- Słyszycie? Prawdziwy wirtuoz!

Saed i Temi przekomarzali się tak całą drogę przez getto i nawet nie zauważyli, kiedy z ciemnych, wąskich zaułków wyjechali na równą brukowaną ulicę otoczoną straganami. Dzielnica handlowa. Tu było już o wiele weselej, głośniej, choć ciągle niezbyt czysto. Jednak zamiast szczurzych odchodów pod kopytami walały się resztki kolorowych chorągwi i flag, które zapewne zdobiły okna kamienic podczas święta przesilenia. Tutaj nie dało się już określić jednej przeważającej rasy, w zabieganym tłumie można było wyliczyć przedstawicieli niemal każdej nacji – ludzie, gnomy, niziołki, nawet elfy czy krasnoludy, oraz, oczywiście, niewolnicze mniejszości rasowe. Półelfy i drowy w gustownych obróżkach, już nie tak chude i nie tak brudne, przeciskały się przez tłum – śmielej, bo z rozkazu swoich bogatych właścicieli.

- Kawka? Właściwie to dokąd zmierzamy? – zapytała Fay

- Karczma Zielony Kamyk, moi mili. Słyszeliście kiedyś?

Saed spojrzał na Kawkę unosząc brew.

- April, na litość, czy upalne słońce Ameronu do reszty poprzestawiało ci w głowie? Toż to najdroższa speluna w tym przeklętym mieście.

- To, że najbardziej znana, nie znaczy, że najdroższa. Piwo chodzi tam po dwa dukaty. Do tego pieką tam wyborne gęsi, a ja w drodze tak zgłodniałam, że zjadłabym i goblinią zupę.

- Nawet za zupę z goblina trzeba płacić – zauważył herszt – A ja nadwyrężać sakiewki nie zamierzam. Nie wiadomo, kiedy następny zarobek się trafi.

- Zarobek, znając życie, trafi się na miejscu – Temi poprawił się w siodle – Pokręcimy się trochę tu i tam, a czyjaś sakiewka sama do kieszeni wpadnie.

- Tyko ostrożnie – mruknęła Kawka – W Kamyku zawsze patroluje ktoś ze Straży.



Po chwili wyjechali na miejski Rynek i, o ile dzielnica handlowa mogła wydawać im się głośna, to tutaj panował wręcz hałas. Rynek stanowił skrzyżowanie czterech głównych ulic miasta prowadzących do czterech Bram skierowanych na cztery strony świata. To była jedna z najdroższych dzielnic Ameronu. Tylko najbogatsi kupcy mogli pozwolić sobie na mieszkanie w okalających Rynek kamienicach, a stragany pod arkanami należały do najlepszych w mieście złotników i płatnerzy. Właśnie tutaj znajdowała się też – zgodnie z zapewnieniami Kawki – najsłynniejsza gospoda w całej okolicy. Karczma Zielony Kamyk.

Zielony Kamyk wyglądał… uroczo. Przypominał nieco powiększoną wersję domków, jakie na zboczach wzgórz budują hobbity. Przede wszystkim – był zbudowany na planie koła, z nierównych bloków szarego kamienia, po których wiły się młode pędy dzikiego bluszczu. Dach pokryty był zieloną dachówką i nieco porośnięty mchem. Do środka prowadziły półkoliste drzwi, na których framudze widniał zachęcający napis „Witamy W Ameron”.

- Powinno być chyba „witamy w Ameronie” – zauważyła sceptycznie Fay – Ta nazwa się przecież odmienia.

- To pewnie elfy pisały. W ich języku Ameron czy Ameronie: jeden pies. – Saed prychnął lekceważąco – A od kiedy tyś się taka uczona zrobiła, Fayka?

- Nie jestem głupia – odparła dziewczyna zadzierając dumnie nosek

- Bez wątpienia. – przyznała Kawka - Za to elficka część mojej plugawej, mieszanej krwi mówi mi, żeby olać pisownię i wejść w końcu do środka. Co wy na to, hanza?

Hanza była na tak. Cała czwórka jak na rozkaz zsiadła z koni, uwiązała je pod karczmą i przeszła pod bogato zdobionym szyldem do środka.

Wnętrze ich nie zaskoczyło. W środku było tak samo przytulnie i gościnnie, jak wydawało się z zewnątrz. Pod ścianą stały mniejsze i większe stoliki, a na środku zamiast krzeseł do stołów przystawione były fotele i kanapy. Wygodna sofa znajdowała się też przy kominku – pustym o tej porze roku. W głąb karczmy wchodziło się po dwóch rzeźbionych w drewnie stopniach, tak, że tylna część karczmy była nieco wyżej niż ta z przodu. Tam znajdowała się lada, tam też było wyjście do kuchni i spiralne schody na górę.

Jak na tę porę dnia, było tłoczno. Niemal przy każdym stoliku siedzieli roześmiani goście, dziewki ledwie nadążały z roznoszeniem piwa. Nikt zdawał się nie zwracać uwagi na czwórkę kolorowych młodych ludzi, którzy z podniesionymi dumnie głowami wkroczyli do karczmy. Za to Renartes zdążyli już dokładnie zlustrować resztę gości. Porozumieli się spojrzeniami i rozdzielili na cztery strony.

Uwagę Kawki przykuła grupa osób siedzących w głębi karczmy, przy kominku. Ułożyli się wygodnie na kanapach i fotelach wokół niskiego, okrągłego stołu. Rozmawiali swobodnie i co chwilę wybuchali śmiechem, a wokół nich bezustannie kręciły się dziewki donoszące wino. Towarzystwo nazwać by można mieszanym – składało się z wysokiego mężczyzny o ciemnych włosach, młodej, niebieskookiej dziewczyny oraz – ku zdziwieniu Kawki – półelfki o złocistych lokach wypływających figlarnie spod marynarskiego beretu. Nie miała obroży na szyi ani niewolniczego tatuażu. Wyglądała na pewną siebie i zupełnie swobodną, co wśród poniektórych gości wywoływało niemałe zgorszenie.

Jednak szczególną uwagę April zwrócił siedzący w głębokim fotelu elf. Miał niezwykle delikatne rysy twarzy i długie, jasne włosy. Ze swoją niemal dziewczęcą urodą zupełnie nie wpasowywał się w klimat Zielonego Kamyka. Ne jego piersi błyszczała odznaka Straży Miejskiej – nagle Kawka przypomniała sobie skąd kojarzy jego twarz.

To był Kapitan Ayra, sam siebie zwący Najpiękniejszym Elfem Ameronu.

W przeciwieństwie do swoich towarzyszy Ayra nie śmiał się i nie żartował. Wyglądał jakby spał z półprzymkniętymi oczami. Nie zwracał uwagi nawet na siedzącą mu na kolanach kobietę – co było dziwne, jako że była wyjątkowo piękna, w pewien sposób wręcz wyzywająca w swej urodzie. Miała długie ciemne włosy i niemal równie ciemne oczy. Jej twarz też wydawała się Kawce znajoma, ale tym razem za nic nie mogła sobie przypomnieć skąd. Tak czy inaczej – w jej obecności nie miało sensu zbliżanie się do Kapitana. Podeszła więc miękkim krokiem do siedzącego obok ciemnowłosego mężczyzny i przysiadła na oparciu jego fotela. Ten zaś zmierzył ją przelotnym spojrzeniem i uśmiechnął się lekko.

- Nie szukam szybkiej okazji, czarnulko.

- A ja nie szukam szybkiego zarobku – odparła Kawka odrzucając włosy do tyłu. Bransoletki na jej nadgarstku zadzwoniły cichutko.

- Czego więc szukasz?

- Uprzejmego młodzieńca, który wspomoże ubogą przyjezdną lampką wina.

- Jesteś wróżką? – spytała siedząca obok niebieskooka pannica zerkając kątem oka na jej chusty, kolczyki i bransoletki.

- Tancerką – odparła Kawka gładko – To mój pierwszy dzień w mieście.

- Doprawdy? – Ciemnowłosa piękność oderwała się na chwilę od pana Kapitana. – Mogłabym przysiąc, że gdzieś już cię tu widziałam.

- Może przejazdem. – Zainteresowanie towarzystwa nie było tym, do czego dążyła, ale podziałało. Po chwili trzymała w dłoni kieliszek, objęta w talii przez nowego przystojnego znajomego.

- Sir Roderick – przedstawił się całując ją w rękę. – Mów mi Rod.

Zalotny uśmiech, przypadkowy dotyk, powłóczyste spojrzenie spod ufarbowanych rzęs.

Kawka pogratulowała sobie w myślach.



- Popatrz. – Temi szturchnął Fay pod żebra i kiwnął głową w stronę Kawki. – Stara spryciara już znalazła sobie sponsora. Nie zdziwię się jeśli wyjdzie stąd najbardziej wstawiona z nas wszystkich.

Fayrie pociągnęła nosem.

- E tam. Tak jak ona to każdy potrafi.

Stała z Temim pod zakrzywioną ścianą i patrz+yła jak Kawka wdzięczy się do Rodericka. Saed już jakiś czas temu usadowił się wygodnie w jednym z foteli i w spokoju sączył piwo kupione za pieniądze z ostatniej kradzieży. Pieprzony hipokryta – skomentował go pod nosem Temi.

- Każda by potrafiła naciągnąć faceta – powtórzyła uparcie Fay. – To żadna sztuka.

- Ta? – spytał Temminio unosząc brew. – To pokaż.

- Co: pokaż?

- Pokaż jak się naciąga facetów. – Zadowolony założył ręce za głowę. – Podobno każda kobieta to potrafi, a jeśli wierzyć plotkom – ty właśnie jesteś kobietą.

Fay uniosła dumnie głowę i poprawiła kapelusz na głowie po czym stanowczym krokiem pomaszerowała w stronę lady.

Wskoczyła energicznie na stołek przy barze i usadowiła się machając wesoło nogami.

Obok niej siedział krasnolud – na pozór nieszczególnie dobra partia, ale okazał się być właśnie tym, czego szukała.

Zwykle wszystkie krasnoludy wydawały jej się takie same, a ten, choć bądź co bądź typowy przedstawiciel swojej rasy, miał w sobie coś specyficznego. Był łysy, na głowie nosił wyłącznie blizny, za to nadrabiał brodą – gęstą, rudą brodą, imponującą nawet jak na krasnoludzkie standardy. Najwyraźniej wśród gości Kamyka był znany i lubiany, a wszyscy wokół zwracali się do niego „oficerze”, choć nie nosił ani odznaki, ani munduru straży.

- Ojejej – westchnęła głośno Fay. – Ależ dziś gorąco! Oddałabym konia z rzędem za jedno zimne amerońskie!

- A pannica nie za młoda? – zarechotał rudobrody. – Mleko jeszcze pod nosem a o piwo woła!

- Nie sądź po pozorach, mości oficerze – zagadał wesoło karczmarz. – Spójrz tylko: czapka piracka na głowie, włosy przeczesane wiatrem, zapach słonej wody – jak nic się z okrętu jakiego urwała. A wiadomo przecież, że nikt tak nie pije, jako marynarze.

- A jakże! – przytaknęła gorliwie Fay. – W piciu nie było mi równych na całym Południowym Półwyspie. Co ja gadam! W całym Enetarze!

- Słyszycie co też siksa gada? – Krasnolud zaśmiał się rubasznie. – Zaraz gotowa pod sufit ulecieć, tak się nadyma! Rozkoszna z ciebie dziewuszka, ale, z całym szacunkiem, takie chucherko, jak ty padnie pod stołem po pierwszej szklanicy.

Fay prychnęła jak obrażona kotka.

- Pan oficer też jest mały, a niech mnie kraken pożre, jeśli nie pije za dwóch!

- To co innego, kruszynko. Całkiem co innego. Ja jestem krasnoludem. I nie jestem mały! To ludzie urośli ponad miarę!

- Bez wątpienia – zaśmiał się karczmarz – ale co racja to racja. Nikt nie przepije krasnoluda.

- Akurat – fuknęła Fay. – Już ja bym wam pokazała, niech bym tylko miała dwa dukaty.

- Taka jesteś pewna swego? Ha! – Krasnolud klasnął w dłonie. – Podaj no tu dwa kufle amerońskiego, Durnan! Dla mnie i dla tej pannicy skoro chce się mierzyć.

Fayrie obejrzała się przez ramię na Temiego, żeby posłać mu triumfalny uśmiech. Ten odpowiedział jej pełnym uznania, teatralnym ukłonem.



Tymczasem Saed, który nie miał w zwyczaju łasić się i dopraszać o przysługę, sączył swoje piwo ułożony wygodnie w fotelu. Oczy miał przymknięte i nie zwracał uwagi na nic, co się wokół niego działo. Od dwóch tygodni telepał się w siodle po dziurawych gościńcach. Należała mu się chwila wypoczynku.

Nie dane mu jednak było długo cieszyć się spokojem.

- Ej, ty. – Ktoś stanął tuż przed nim, rzucając cień na jego przymknięte powieki. – Zbieraj rzyć z fotela. To moje miejsce.

Saed otworzył oczy i uniósł brwi zaskoczony.

- Jesteś drowem – powiedział, jakby to wyjaśniało sprawę.

- Gratuluję trafnej obserwacji. A teraz jazda mi stąd.

Drow, jak na elfa przystało, był wysoki i ciemnoskóry, a do tego dobrze zbudowany. Ręce skrzyżował na usianej bliznami piersi i groźnie marszcząc brwi wpatrywał się w Saeda.

- Hej, Saed! – zawołała Kawka z głębi karczmy. Właśnie wstawała z kolan Rodericka. – Goście dopraszają się, bym zatańczyła. Zagrasz nam coś?

- Wolne żarty, Kawka – odparł Saed upijając piwa. – Wiesz, że grać nie umiem nawet na grzebieniu. Zresztą, zajęty jestem. Jakiemuś brudasowi zebrało się na dyskusję.

- Jak mnie nazwałeś? – spytał drow zaciskając dłonie w pięści.

- Ja zagram! – zawołał wesoło Temi z drugiego końca karczmy. – Dajcie mi tylko jakiś instrument.

- Świetnie. Kapitan Ayra z przyjemnością użyczy ci lutni, mam rację? – spytała Kawka uśmiechając się uroczo w stronę elfa, który skinął ponuro głową mrucząc coś o wiejskich grajkach. – Fay, chodź tu, ptaszyno! Zatańczysz ze mną.

- Wreszcie! – ucieszyła się Fayrie zeskakując ze stołka i ocierając usta rękawem. – Jeszcze się zmierzymy, panie oficerze. Obowiązek wzywa!

- Udam, że tego nie słyszałem –kontynuował drow – a ty jak grzeczna sunia podwiniesz ogonek i znikniesz z mojego fotela.

- Niech pomyślę. – Saed oparł podbródek na dłoni udając głęboką zadumę. – Wiesz co? Mam lepszy pomysł. Ja dalej będę siedział tutaj, a ty jak grzeczny drowi piesek zabierzesz swoją czarną rzyć sprzed moich oczu. Och, nie zrozum mnie źle. Nie mam nic do drowów. – Wyszczerzył się w złośliwym uśmiechu. – Sam bym sobie jednego kupił.

Temi zaczął grać. Kapitan Ayra skrzywił się patrząc, jak chłopak bezlitośnie szarpie struny, ale wbrew oczekiwaniom, szło mu całkiem nieźle. Grając nie oszczędzał lutni, akcentował dźwięki mocno i pewnie i miało to swój unikalny urok. Pewny rytm sprawiał, że nogi same podrywały się do tańca.

- Jesteś taki cwany, bo wokół pełno Straży, co? – spytał drow mrużąc oczy. – Gdyby nie oni, już byś kwiczał w kałuży własnej krwi.

Kawka i Fay tańczyły na jednym ze stołów, z którego zdjęto wszystkie zbędne kufle i półmiski. Były do siebie odwrócone plecami, jednak kroki wykonywały identycznie, jakby ćwiczyły je od dziecka. Równy, szybki rytm wystukiwany przez obcasy ich butów roznosił się po całym Kamyku, wprowadzał w trans, w którym trudno było powstrzymać się od klaskania i miarowego podrygiwania w takt melodii.

- Męczy mnie ta dyskusja, drowie. Zawrzyj swoją brudną gębę i wracaj do rynsztoku.

Saed wyczuł, że przekroczył pewną granicę. Drow skrzywił się ukazując rząd równych, białych ząbków, po czym z wściekłym okrzykiem machnął potężną ręką wybijając mu z dłoni kufel, który poleciał na podłogę i rozbił się na drobne kawałeczki.

Dźwięk tłuczonego szkła przerwał zabawę, jakby ją ucięto nożem. Temi przestał grać, dziewczyny zatrzymały się w pół kroku i zwróciły głowy w stronę herszta. Spojrzenia wszystkich gości podążyły powoli za ich wzrokiem i skupiły się na rozwścieczonym drowie. Saed wciąż siedział spokojnie, jakby z lekkim żalem wpatrując się w swoją dłoń, w której jeszcze przed chwilą dzierżył kufel.

Pełną napięcia ciszę przerwał niepewny, dziewczęcy głosik.

- Przywal mu, szefie! – powiedziała Fay na granicy szeptu.

Saed uśmiechnął się pod nosem.

- Wedle życzenia, złociutka.

Płynnym ruchem poderwał się z fotela i wykorzystując rozpęd uderzył drowa z pięści prosto w nos. Krew buchnęła na podłogę jasnym strumieniem, a ciemne drowie cielsko wpadło na drzwi i z hukiem wyleciało na zewnątrz.

- Dość! – Kapitan Ayra wyrwał się ze swojego pół-snu i wstał z krzesła nie przejmując się kobietą siedzącą na jego kolanach. Ciemnowłosa piękność spadła na podłogę, zaskoczona jego nagłym ruchem, ale zdawała się nie mieć pretensji. – To nie jest jakaś zasrana speluna tylko porządny zajazd. Chcecie się bić – idźcie na Arenę. Tam macie miejsce na takie potyczki.

Renartes spojrzeli po sobie pytająco. W tym samym momencie skinęli głowami i wyszli otwartymi drzwiami.

Cała czwórka stanęła na schodkach przed karczmą z rękami opartymi na biodrach. Drow leżał na bruku kilka stopni niżej, jedną ręką próbując zatamować krew płynącą z nosa. Podniósł głowę i skrzywił się mrucząc przekleństwa.

- Jeszcze ci mało, czarnuchu? – spytała Fay dumnie zadzierając głowę.

- Odsuńcie się – rzucił drow podnosząc się powoli. – Do was nic nie mam. To sprawa między mną a tym skurwysynem.

- Zadzierając z nim zadzierasz z nami wszystkimi! – oznajmiła stanowczo Fayrie.

- O tak, pozabijajcie się o jakiś stary fotel, durnie. – Kawka prychnęła poprawiając bransoletki na nadgarstkach. – Odpuść sobie, panie drow.

Coś błysnęło. Renartes spojrzeli w dół, na dłoń przeciwnika, w której właśnie pojawił się kastet. Bez słowa dobyli broni.

- Czyście się wszyscy dzisiaj uwzięli? – spytał Kapitan Ayra, który właśnie wyszedł z Kamyka. – Jak zwykle wszystko muszę załatwiać sam. No już, chować to żelastwo. Pójdziecie ze mną. Wszyscy.

Lisy spojrzały po sobie niepewnie. Schowały szable, cofnęły się grzecznie krok do tyłu, po czym jednocześnie, jak na umówiony sygnał rzuciły się do ucieczki, każde w inną stronę. Fay potknęła się o drowa, wciąż klęczącego w osłupieniu, ale szybko podniosła się i pobiegła dalej.



Uciekła w ulicę Handlową, co okazało się dobrym wyborem. To nic, że co chwilę musiała lawirować między beczkami, skakać przez zbłąkane kury i przemykać się między przechodniami. W kolorowym tłumie nikt nie miał szans jej zauważyć.

Obejrzała się przez ramię. Ayra był zaledwie kilka straganów za nią. Rzucił się w pogoń za Fay, jak drapieżnik atakujący najsłabsze ogniwo oddzielone od stada. Zaklęła pod nosem i pobiegła szybciej, przewracając po drodze stragan z owocami. Jabłka rozsypały się prosto pod nogi Kapitana, ale on przeskoczył je jednym płynnym ruchem.

Ulica Handlowa prowadziła do Wschodniej Bramy. Fay wybiegła przez nią na ścieżkę wokół murów, skręciła w lewo i dalej popędziła przed siebie. W oddali zauważyła Saeda, Temiego i Kawkę, którzy też wybiegli na ścieżkę, każde z innej strony. Choć była już mocno zdyszana, przyspieszyła jeszcze, by dogonić resztę hanzy.

- Stać! – krzyknął Ayra.

Nie zatrzymała się. Jeszcze tylko kawałek i umknie bezpiecznie do lasu, razem z resztą. Jeszcze tylko kawałek…

Powietrze świsnęło tuż za jej plecami, lewą nogę przeszył ostry ból. Straciła równowagę, upadła i przetoczyła się po żwirze wydając z siebie przeszywający pisk.

Ayra stanął nad dziewczyną z zakrwawionym mieczem w dłoni. Był całkowicie spokojny, nawet oddech nie przyspieszył mu się znacznie. Jego spokój zachwiał się nieco, gdy zauważył ciemną plamę krwi barwiącą żwir wokół nogi Fay. Zmarszczył brwi.

- Fay! – krzyknęła Kawka dobiegając do przyjaciółki. Cała hanza zawróciła i otoczyła leżącą na ziemi dziewczynkę. Fay była blada i brudna, łzy rozmazały pył po całej jej twarzy. Wciąż płakała i krzyczała głośno, zakrywając oczy by nie widzieć długiej, głębokiej rany wzdłuż swojej łydki.

Ayra widząc jej łzy tracił coraz więcej pewności siebie. Ale nie schował miecza do pochwy, wciąż trzymał go w wyciągniętej ręce.

- Krzyczałem, żeby się zatrzymała. Nie ucieka się przed Strażą. – W końcu poczuł się pewniej i schował broń. – No dobra. Koniec zabawy. Bierzcie dziewczynę, zabieram was do Cytadeli Straży.

Kawka i Temi spojrzeli niepewnie na Saeda. Ten tylko skinął głową w milczeniu i wziął Fay ostrożnie na ręce.



Umieścili ich wszystkich razem, w pięcioosobowej celi. Dwie prycze złączyli ze sobą, żeby rannej Fayrie było wygodniej. Przez małe, zakratowane okienko wpadały do środka ostatnie promienie zachodzącego słońca. Renartes rozsiedli się wygodnie i w spokoju czekali, aż ktoś przyjdzie i powie co dalej z nimi będzie. Byli spokojni, wręcz znudzeni – niejedną noc spędzili już w areszcie. Tylko Fay wciąż łkała cichutko i szlochała w kącie. Kawka głaskała ją uspakajająco po głowie.

- Przestań płakać – powiedział Ayra, który właśnie zszedł do lochu po kamiennych schodach i podszedł do krat ich celi. – Nic ci nie będzie. Medyk powiedział, że za tydzień noga będzie jak nowa.

- Kiedy stąd wyjdziemy? – spytał Saed spokojnie.

- Dobywanie broni w miejscu publicznym, ucieczka przed funkcjonariuszem Straży… spędzicie tu noc albo dwie. Dobrze wam zrobi.

- Niezły początek – stwierdził Temi ponuro.

- Cóż. – Ayra uśmiechnął się złośliwie i zawiesił na pasku klucz do celi. – Witamy w Ameron.

- W Ameronie. – mruknęła cicho Fay i ciągle łkając odwróciła się do ściany.
Ostatnio zmieniony wt 28 kwie 2009, 18:28 przez Esha, łącznie zmieniany 1 raz.
Świat się zmienia, słońce zachodzi, a wódka się kończy.

<i>(Głos Rozsądku, Sapkowski)</i>

7
Ameron nazywany był

Faktem jednak było

można było nazwać Ameron

Taki był Ameron.


W jednym akapicie za dużo tego. Był, był, był, Ameron, ameron, ameron.



Zacząłem czytać drugi fragment, który wrzuciłaś. Jedno co mogę powiedzieć: łatwo się można zgubić. Opisujesz wejście do miasta Renartes, a po chwili pojawia się jakaś Fay, Saed, Tami. Nie wiem skąd, kto i po co. Tak jakby znikąd, z powietrza.



Początek jest trochę sztuczny, pretensjonalny. Powtarzane słowa, na przykład "raj" sprawiają, że pojawia się myśl: nieudolna próba udobitnienia pewnych treści za pomocą powtórzeń. Osobiści jestem wrogiem zbędnego powtarzania wyrazów czy informacji w tekście.


ćwiekami skórznię
Możesz mi wytłumaczyć czego się tyczy termin "skórznia"? Nie bardzo wiem, bo z tego co mi wiadomo chyba nie było czegoś takiego w średniowieczu. W sumie to mniejsza o to, to jest fantasy, tu nie musi mieć nic odzwierciedlenia w rzeczywistości. Czasem zapominam, że średniowiecze i fantasy to dwie różne rzeczy, nawet jeśli to drugie czerpie z pierwszego.



Nie wiem za bardzo, co rzec. Opowiadanie nie wybija się ponad miliony innych opowiadań fantasy. Nie żebym pakował je do jednego worka, ale niestety tak jest.



Przyznam rację poprzednikom, op. lekkie jest, ale co z tego? Nie wiem, ja zawsze widzę wpierw igłę zanim zobaczę stóg.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”