
Poruszył się ...
Zamrugał powiekami, wydął zrogowaciałe wargi ...
Jego obrośnięte szlakiem poszarpanych blizn, wąskie nozdrza, drgały rytmicznie, nasycając splugawione płuca gęstym, cuchnącym powietrzem...
I ona odetchnęła...
Sprawdzonym, wyćwiczonym sposobem, zdusiła w zarodku rodzący się w sercu płomień...
Tak jak on winien, zastygła, tępym, nieprzytomnym wzrokiem omiatając umorusany plamami brunatnych farb, zmierzwiony materiał starych spodni. Oblizując spękane usta, odliczyła powoli do dziesięciu ...
Potem jeszcze raz ... i jeszcze ...
Wreszcie, spłynęła bezwładnie na twardy, drewniany stołek, którym winna wspierać swe umęczone długą pracą, nadwerężone stawy. Niby pozbawiona życia kukła, pozwoliła, by przysłonięta zawiązaną z tyłu chustą, głowa opadła na skryte pod wełnianą koszulą, falujące coraz spokojniej piersi.
Pędzel, szeleszcząc twardniejącym włosiem, zakreślił na poczerniałych deskach podłogi kilka nieregularnych kręgów...
Przymknęła powieki...
Kilka zimnych, czystych, niby źródlana woda łez, ożywiło wyblakłe od dawna szlaki wijących się na spodniach plam...
Zacisnęła wargi...
Z przeciwległego, nie rozjaśnionego światłem kandelabru, brudnego kąta, wynurzył się leniwie szarawy cień. Gdy stanął on na środku niewielkiej salki, jego sylwetka urosła nagle, rysując na pokrytej pajęczyną ścianie, karykaturalną postać o spiczastej, szerokiej głowie.
Deski zaskrzypiały upiornie pod naciskiem okutych żelazem buciorów.
Uzbrojony w świecznik, podreptał ku zaryglowanym od zewnątrz wierzejom. Jego ruchy powolne były i ociężałe, co jakiś czas kreślił szyją okręgi, masując mięśnie i ożywiając zastałą tkankę.
Zatrzymał się przy wrotach. Po trzykroć zdzielił weń zwiniętą w pięść dłonią.
Nie oliwione zawiasy zaskrzeczały głucho, niby kraczące wrony.
- Sprawione ? – Pordzewiała zasuwa odpełzła na bok.
- Nie ... – odparł chłodno pomniejszony już cień. – Jeszcze nie ...
Gwardzista zmrużył powieki.
- Po znachora poślij, niech jej wizyty oczekuje ...
- Może co źle pójść !? – żołdak mocniej jeszcze na wilgotne deski naparł.
- Zrób, com powiedział ... – syknęło widmo. – Zamknij zasuwę ...
Płomienie trzech świec zadrgały, niby jesiennym wiatrem muśnięte. Mężczyzna zwrócił się pospiesznie w stronę dogasającego paleniska. Odetchnął głośno ...
Po prawicy masywnego komina, tuż przy krawędzi obrośniętej kurzem ściany, ustawiony był niewielki sekretarzyk. Duch zawisł nadeń, ramieniem zwinął drewnianą roletę.
Ustawił kandelabr na odsłoniętym blacie, zrzucił na plecy spiczasty, przystrojony pajęczyną kaptur...
światło promieniujących świec odarło z cienia lico pozbawionego już maski człowieka...
Jego otoczone gęstą szczeciną usta, wydęły się nieznacznie w złośliwym, pełnym pogardy grymasie. Jaśniejące zrodzoną ze świecznika aurą, zmęczone ślepia, wodziły po ustawionych w równych rzędach, legionach szklanych fiolek i ampułek.
Alchemik przymknął powieki, rozwarł wrota umysłu. Z otchłani pamięci, niby rybak z morskich głębin, łowił dryfujące gdzieś tam, tajemne receptury zasłyszanych niegdyś od mistrza eliksirów.
łowił cierpliwie ...
Wreszcie, wyciągnął sieci...
Zmęczone, jedynie na wpół otwarte oczy, wpatrywały się w lśniący blat sekretery. Pozbawione ich kontroli dłonie, niczym podmuchy burzowych wiatrów, kreśliły nad biurkiem dziwne, enigmatyczne znaki i niezrozumiałe symbole. Szklane buteleczki zderzały się ze sobą, nasycając komnatę cichą symfonią dźwięcznych pobrzękiwań i zapachu zawartych weń, tajemnych ingrediencji. Ramiona alchemika drgały, unosiły się i opadały, związane łańcuchem szaleńczego tańca, usta zaś wtórowały im, karmiąc uszy szeptanymi w zapomnianych językach zaklęciami...
W okrytym całunem hebanu, nieoświetlonym kącie, niby ćma, zatrzepotało szare widmo ...
Niezwiązany już ciasnymi okowami zimnego transu, demon poruszył niezgrabnie zdrętwiałą szyją. Spętany zaklęciem, nie był jednak w stanie unieść masywnego ciała z twardego, drewnianego siedziska. Przebijał więc napierający nań mrok, widzącymi w ciemnościach ślepiami obserwując pracującego oprawcę...
Szron na powrót spowił czarną duszę bestii.
Nie było już ratunku.
Iskra nadziei, która na moment rozpaliła wygasłe już niemal i skostniałe z zimna serce, siłą obutych żelazem buciorów młodego alchemika zduszona została i rozbita w pył...
Gdy ostatnim wysiłkiem zniewolonej woli, stwór wybudził się z krępującego zmysły snu, wytężając słuch, oczekiwał, iż młody sługa zaniecha tego wieczora kolejnych prób i do następnej fazy ceremonii powróci dopiero nazajutrz. Czuł, że siły zdesperowanej malarki opuściły wreszcie jej wątłe ciało, zaś ona sama poddała się już lamentom i rozpaczy.
Próżne były to nadzieje ...
Zaklęty wiedział już, że nie otrzyma od losu kolejnej szansy...
Nie zostanie na powrót zatrzaśnięty w cuchnącej śmiercią i przegniłą posoką celi, nie dostanie od opatrzności tych kilku, wytęsknionych godzin życia... Nie będzie miał szansy, by zapomnieć, by wymazać z pamięci wiedzę, która przekazana mu została podczas narodzin i która tak rozpala niegodne serca i umysły śmiertelnych ludzi. Jego oprawcy położą na niej swe plugawe łapska, ich dusze oświecone zostaną prawdami, od których uzależnili się przed wiekami, lecz które nie dla nich zostały zesłane...
Stukot okutych żelazem buciorów ...
Tym razem nie zdoła się wybudzić ... Mikstura jest silniejsza...
Woń czarnego bzu, niczym szturmująca twierdzę armia, poczęła wdzierać się do zabliźnionych nozdrzy ...
Cisza ...
- Plunę na ciebie ... – alchemik zatrzymał się na środku sali. - Nie łudź się, odmieńcze, tym razem nie rozewrzesz już powiek ...
Niesione echem kroki ...
Dotyk ciepłej, delikatnej dłoni, która uczepiwszy się porytej bruzdami żuchwy, rozwarła zrogowaciałe wargi.
Coraz silniejszy zapach czarnego bzu...
Jego ostry, kaleczący tkanki, gorzkawy smak. Gardło smagane rozpalonym do czerwoności żelazem, eksplodujący w agonii żołądek.
Nieznośne skurcze, cieknąca z ust piana...
Odrętwienie...
- Plunę na ciebie ...
Stukot okutych żelazem buciorów...
Cisza ...
- Nie maż się ... – ostry, zimny głos. – Wypij ... Wyostrzy ci to wzrok, ujrzysz go, mimo otaczającego nas mroku ...
Cichy szmer, zduszone sapnięcie ...
Alchemik odarł ze sztalugi spaczone płótno, nałożył świeże.
- Ostatni raz ... – szepnęła.
- Ostatni ... – przytaknął młodzieniec.
Odkaszlnęła, wypiła.
Sen ...
***
Tak jak polecił, zamknęła na oczy.
Ból ustąpił...
Czuła ciepło słonecznych promieni i delikatny, ożywczy chłód masujących zmęczoną twarz podmuchów porannego wiatru.
Wsłuchała się w cichy śpiew krążących po krużganku słowików.
Odetchnęła...
- Powoli zaczyna działać ...
Stojący obok, wsparty mahoniową laską starzec, odrzucił z twarzy niesforny kosmyk długich, siwych włosów. Przejechał pomarszczoną dłonią po kołyszącej się na wietrze, równo przyciętej brodzie.
- Tak ...
Wziął ją pod ramię. Echo ich wolnych kroków roznosiło się po całej arkadzie. Rozbawione wciąż ptaki igrały ze sobą, wirując wśród szerokich łuków i strojnych kolumn.
- Cieszy mnie to, moje dziecko...
Kiwnęła głową.
- Jestem bardzo rad, że tak szybko odzyskujesz siły, wkrótce znów spojrzysz na słońce bez odrazy... – przełknął ślinę. - Ar’zhoo też jest szczęśliwy ...
Szarpnął delikatnie. Skręcili na wschód.
- Nie powinien był dodawać do twej mikstury tak świeżej esencji ... Ale...
Zatrzymali się. Starzec pogładził jej delikatne palce. Jego dłoń była zimna i koścista.
- Jestem rad, że udało ci się skończyć dzieło ... Bardzo nam pomogłaś ...
- Dziękuję ci, panie ...
- Nim odeślę cię do komnat, Tis’aari - ponownie ruszyli – chcę ci coś pokazać. Coś, co mam nadzieję, sprawi ci radość ...
Nim uszła kilkanaście kroków, przewodnik skierował ją ku ziejącym po prawicy odrzwiom.
Wrota rozwarły się z cichym chrzęstem...
Odszedł chłód wiatru i ciepło jasnych promieni.
Znaleźli się w sali. Jej wysokie sklepienie udekorowane było fantazyjnym freskiem, zaś gładkie ściany przyozdobione oprawionymi w ramy płótnami.
Brzęcząc obcasami po kamiennej posadzce, starzec zaprowadził Tis’aari na sam środek pomieszczenia.
- Możesz otworzyć oczy... – zachęcił. – Chcę, byś coś zobaczyła ...
Zawierzając słowom mistrza, rozwarła powieki.
Poczuła ukłucie, zacisnęła zęby.
Ból nie obezwładniał już jednak, tak jak poprzednio.
- Panie ... – jęknęła, omiatając wzrokiem rysującą się przedeń mozaikę. – Panie ...
Niczym pozdrawiający cesarza legioniści, na ścianie, w równych kolumnach i rzędach, ulokowane były portrety odpychających demonów i zniekształconych odmieńców. Ich oblicza budziły grozę, obrzydzenie i strach.
- To twoje ... – rozwarła usta. – Nigdy nie ...
Jego ramię wystrzeliło w górę.
Uniosła twarz...
Na szczycie piramidy, górując nad dziełami mistrza, wisiał przedstawiający malowanego w podziemiach demona, ukończony niedawno obraz.
- Panie ... – łzy zaszkliły się na wysuszonych białkach.
- Zasłużyłaś, Tis’aari ... – ponownie ujął jej drżącą dłoń.- Prześcignęłaś mnie, moje dziecko... Najwyższy czas... Jestem już zbyt stary, by łykać te piekielne mikstury i eliksiry, które warzą dla nas alchemicy ... Począwszy od dzisiaj, to twoje dzieła zapełniać będą komnaty grobowca ...
Dziewczę otarło spływającą po policzku łzę, odgarnęło za uszy czarne loki.
- Czy on !? – ożywiła się nagle.
- Nie ... – pokręcił głową starzec. – Było jedynie kilku, którzy przeżyli ...
Zwiesiła głowę.
- Myślałam, że ...
- Nie obwiniaj się ... To nie twoja wina ...
- Ale ... – głos jej zadrżał.- Dlaczego oni umierają ? Dlaczego, przecież mówiłeś, że ...
Mężczyzna zmrużył oczy. Przyciągnął ją do siebie, przytulił.
- Nie wiem... Nikt tego nie wie... – spojrzał na namalowany przez uczennicę portret. – Są tylko powiernikami ...Rodzą się, bogaci w wiedzę, która jest dla nich bezużyteczna ... My, potrzebujemy jej, by żyć ... Oni nie potrafią przekazać jej nam, my nie potrafimy wydobyć jej w inny sposób ...
- Ale ...
- Już dobrze – pogładził miękką grzywę jej kruczoczarnych włosów.- Już dobrze ...
Pociągnęła nosem.
- Musisz odpocząć ... Ar’zhoo da ci lekarstwo... – poprowadził ją ku wyjściu. – Zaśniesz ... Odpoczniesz ...
Zatrzymali się przed drewnianymi wierzejami.
- Zamknij oczy, moje dziecko ...