Latest post of the previous page:
Może i żyję w jakimś matrixie, ale do tych kwestii mam zdecydowanie (może zbyt) idealistyczne podejście.Traktowanie ludzi, którzy chcą coś wydać, jak ubogich krewnych, miętoszących nerwowo czapkę w sieni, wydaje mi się niegodnym i niewłaściwym.
Denerwują mnie (choć w jakiś sposób to rozumiem) wszelkie wymogi wydawnictw, co do formatu i formy (elektroniczna/tradycyjna) nadsyłanych tekstów. Ale przecież oni są tam po to, żeby czytać teksty (nawet najbardziej grafomańskie, nawet klasyczne rękopisy) i odpowiadać Autorom: "tak" lub "nie".
Nie mówiąc już o tym, że zakichanym obowiązkiem powinna być odpowiedź, czy tekst w ogóle dotarł (tradycyjny) lub czy dał się otworzyć (elektroniczny). Przecież gdy wysyła się tekst pocztą tradycyjną, to może on nie dojść, a gdy przesłany jest pocztą elektroniczną, to mogą wystąpić techniczne problemy z jego otworzeniem.
Niemniej jednak wiem, że jest inaczej. Dotarło to do mnie dobitnie, gdy na jednym z forów literackich (nie chcę wymieniać nazwy, bo nie lubię źle mówić o nieobecnych), szanowna redaktor wyraziła opinię, iż przesyłanie propozycji wydawniczej do kilku wydawictw równocześnie jest niekulturalne. "Bo przecież oni czytają i jak ktoś wcześniej przyjmie tekst do druku, to ich praca idzie na marne". Sorry, a praca osoby, która dany tekst storzyła, to co? Mam doświadczenia z wieloma wydawnictwami. Moja książka jest już w księgarniach, a niektórzy nie odezwali się nawet słowem (wymienię chlubne wyjątki, które odpowiedziały: Prószyński, Supernova, WAB) i gdybym szedł za radą "życzliwej" pani redaktor, to czekałbym już prawie od roku. Zapewne w nieskończoność.
Przeczytanie powieści zajmuje około dwóch dni, a jej napisanie? Pewnie średnio gdzieś tak sto, albo kilkaset razy więcej...
Nie będzie dobrze, dopóki obie strony nie zrozumieją, że wydawanie książek powinno się odbywać na warunkach partnerskich.