Krwistoczerwona dorożka, jakby znikąd wyjechała na główny bulwar Soczi. Skulony z zimna, stangret zachwiał się niebezpiecznie na koźle i zawołał przeciągle, a jego rubaszny głos przebijając się przez tętent kopyt i skrzypiącego pod kołami śniegu, zawisł w mroźnym powietrzu.
- Paniczu Nikołajew, ulica Baderowskiego!
Siedzący we wnętrzu Andriej Nikołajew, reagując na wołanie woźnicy, powolnym ruchem zdjął lśniące w nikłym świetle lampy, binokle i z namaszczeniem odłożył je do skórzanej oprawki. Następnie z cichym westchnieniem złożył leżącą na kolanach książkę, i wraz z ze szkłami, włożył do zniszczonej skórzanej torby. Rozpalona lampa, zwisająca z popękanego sufitu, tuż nad nim, zakołysała się, zamigotała gwałtownie i zgasła, otulając Nikołajewa miękką czernią. Nikołajew lubił ten stan. Siedział z na wpół zamkniętymi powiekami na miękkim siedzeniu, wsłuchując się w głuchy stukot pędzących kół i liczył dla jakieś dziwnej przyjemności mijane latarnie, przygaszone padającym śniegiem. Myśli leniwie wałęsały się wtedy w jakieś nieokreślonej pustce, znikając powoli w wyłożonej brudnym atłasem ściance powozu, tkwiącej w szarym cieniu, naprzeciwko Andrieja.
Powóz zatrzymał się przed lichym, odrapanym budynkiem, przy placu Aleksandrowa grzęznąc w roztopionym, do błotnistej brei, śniegu. Nikołajew chwycił swój bagaż, pchnął od wewnątrz skrzypiące drzwiczki i wyskoczył na posadzkę. Zimne, rosyjskie powietrze zatańczyło wokół niego, nawiewając z pustych ulic, szare płatki. Nic nie robiło tak melancholijnego wrażenia, jak zwarte w półmroku ulice Soczi, ogrodzone, bliźniaczymi, czarnymi kamienicami, ciągnącymi się całymi rzędami, we wszystkich kierunkach świata. Nikołajew zlustrował okolicę mętnym wzrokiem, i podał w milczeniu srebrną monetę stangretowi, wychylającego się znad kozła, z nieumiejętnie skrywaną chciwością w małych, zielonych oczkach. Krążek szybko zniknął za pazuchą, w jednej z dziesiątek kieszeni, w podziurawionym przez czas brązowym futrze woźnicy. Gdy ów człowieczek znowu rozsiadł się wygodnie, na wyłożonej kocem desce, gniade konie prychnęły głośno, wzniecając parę w mroźne powietrze, zastukały kilka razy o wyłożoną kamieniem uliczkę, i ciągnąc za sobą dorożkę, wraz z zwalistą postacią stangreta, zniknęły w jednej chwili za nieprzebytą ścianą gęstniejącego śniegu.
Nikołajew tupnął butami o bruk, strzepując topniejący śnieg, włożył na pokrytą czarnymi, przydługimi włosami głowę, wystrzępiony kapelusz i ruszył w górę ulicy, odchodząc z pogrążonego w ciszy placu Aleksandrowa. Ciągnące się dwoma rzędami latarnie prowadziły go przez opustoszałe miasto, w cieniu milczących kamienic, pod ciemnym firmamentem nieba. Wszystko tu było niezwykle schematyczne, budynki zaś różniły się jedynie wyblakłymi tabliczkami, na których ledwo dało się odczytać numerację. Nikołajew spojrzał w okna kamienic, mrużąc oczy przed spadającym z czarnej czeluści nad nim, szarymi płatkami. Tylko w kilku pokojach paliło się brudne, pomarańczowe światło, ledwo przenikające przez ciężkie kotary, odgradzające maleńki domowy, świat od przytłaczającej, wielkomiejskiej aury.
Przed oczami Nikołajewa, nagle wyrósł monumentalny budynek. Mężczyzna przystanął i ze zdziwieniem przyglądał się kolosowi, który zagradzał mu drogę. Wybitnie brzydka architektura tego budynku sprawiała, mimo wszystko hipnotyczne wrażenie, tak, że Nikołajew wbrew woli uśmiechnął się, a iskierka fascynacji zatańczyła na czarnej źrenicy. Z ciekawością spoglądał na szarą, betonową bryłę idealnie wkomponowaną między czarne rzędy pustawych kamienic, którą wieńczył trójkątny blok, przyozdobiony różnymi wzorami i wymyślnym napisem, oznajmiającym, że tutaj mieści się Teatr Astojewa. ściany budynku, jak dokładnie widział, były lite, i nie sposób w nich było wypatrzyć żadnego okna; jedynie skromne wejście skryte pod surowym portykiem, pozwalało się domyślić, że nie jest to kamienny monument w stylu starożytnych grobowców. Sentencja wyryta w bloku tuż nad portykiem, szczególnie przyciągała wzrok, lecz cała jej mądrość polegała chyba na tym, że nie dało się jej przeczytać.
Wszystko to powodowało jakieś tak przytłaczające swoją wielkością, i zarazem marazmem, wrażenie, że Nikołajew, mimo woli wzdrygnął się i podjął przerwany spacer, pragnąc znaleźć się bliżej tej specyficznej budowli. Było w tym coś pierwotnego, niezwykle ludzkiego, kiedy jakieś skryte niebezpieczeństwo, czy tajemnica pociąga człowieka, bardziej niż rozświetlone jasnym światłem, kawiarniane uliczki.
Czarne, lśniące w blasku noszonego przez nie światła, latarnie nagle zniknęły przed Nikołajewem, znajdując się jedynie, gdzieś tuż za nim. Budynek z każdym krokiem robił się coraz większy, aż wreszcie Nikołajew stanął w cieniu Teatru. Z bliska budynek robił zgoła podobne wrażenie, choć pustka miejsca, istotnie potęgowała tutaj tajemniczość, która z kolei rodziła w Nikołajewie, nieokreślone napięcie.
Pomiędzy potężnymi kolumnami mieściło się główne wejście. Wystarczyło tylko wejść po kilku stopniach, oblepionych mokrą breją, schodach, by znaleźć się przed oszklonymi, drewnianymi drzwiami, za którymi jarzyło się blade światło. Nikołajew podszedł jeszcze bliżej, prawie dotykając nosem szkła, i wpatrywał się z dziką osobliwością w ludzi, tkwiących we wnętrzu przedsionka i oczekujących na możliwość wejścia na salę teatralną. Barwne kostiumy kobiet, kontrastowały z czarnymi, bądź granatowymi garniturami mężczyzn. Ich piękne, dostojne twarz, tak nienaturalnie blade, budziły fascynację, a zarazem smutek w duszy Nikołajewa. Był to bowiem dlań jakiś inny świat. Nie świat obdartych spodni, znoszonych płaszczy, i zniszczonych szarych parasoli, lecz błyszczących marynarek, lśniących bielą koszul, i pięknych, surowych twarzy, na których czas nie zostawiał żadnych wręcz śladów. Nikołajew przestał gapić się na gości i ze złością zauważył swoją zmęczoną, rysującą się na szkle drzwi, przyprawioną kilkudniowym zarostem. Cofnął się. Wtedy zauważył po prawej stronie gablotę, i trzy kolorowe plakaty, w niej zamknięte i niechętnym wzrokiem odczytał, cicho mrucząc, ich treść.
- „Ułuda” - melodramatyczna historia o Tobie. Reżyserem spektaklu jest nieznany z imienia wędrowny sztukmistrz, przybywający do Soczi z dalekiej Syberii. Zapraszamy na fascynującą podróż, najwspanialsza damo i dostojny paniczu!
Nikołajew podniósł lewą brew z ironią i roześmiał się w głos, z początku cicho, przechodząc w szaleńczy śmiech, odbijający się echem w całym portyku, wzlatującym, aż pod sam zatracony w szarości sufit. Biała otoczka pary wodnej wzniosła się wokół niego jak dym papierosowy, goniona przez wzmagający się zimny wiatr, zacinający śniegiem. Był pewien, że ta cała „Ułuda” to zapewne jakiś pseudofilozoficzny bełkot, który znudziłby nawet łopatę i nie wiedząc czemu śmiał się pogardliwie z tych nieszczęśników, którzy stłoczeni we wnętrzu, spodziewają się czegoś wyjątkowego. Ilekroć bowiem wstępował na, niby to wyjątkowe sztuki, otrzymywał najzwyczajniejszy dramat, przyprószony ideologicznymi bzdurami, dla wyższych sfer, które z uporem poszukiwały idei, jakby w Rosji mało było rzeczy bardziej przyziemnych i wymagających uwagi, dużo głębszej, niż głupie dumanie nad idiotyzmami, nie mającymi żadnego praktycznego sensu. Nikołajew śmiał się z takiej postawy i durnych spektakli, wracając wspomnieniami do sztuk przypominających starą Rosję, nie zaś jej śmieszne modernistyczne oblicze, w którym próbuje gonić cały Zachodni świat, gubiąc swoją dawną tożsamość.
W końcu zakrztusił się lodowatym powietrzem. Ostatni raz spojrzał przez drzwi i ruszył w ciszy w boczną uliczkę, którą zauważył tuż przy Teatrze. Potrzebował samotności i czuł, że jeśli tędy pójdzie, szybko ją znajdzie. Minął sterty rozwalonych mebli, i śmierdzące śmieci na wpół przykryte białym płaszczem i skręcił w prawo. Zdał sobie sprawę, że znajduje się gdzieś na tyłach Teatru i serce zabiło mu mocniej. Wtedy zauważył słabe światło, tuż obok tylnego wejścia do budynku teatralnego. Mocniej ścisnął torbę, która ciążyła mu na ramieniu i podszedł do drzwi. Gdzieś za nim, zaszczekał pies, a na śmietniku coś się poruszyło. Nikołajew odwrócił się. Dwa rozżarzone ślepia, jakieś czarnej kreatury, podobnej do psa wpatrywały się prosto w niego. Nagle zniknęły na moment w czerni nocy. Jakiś dziwny strach ogarnął Nikołajewa, który pchnął drzwi i wpadł do środka pomieszczenia. Usłyszał jeszcze drapanie psich pazurów o liche drewno drzwi i głośne ujadanie, a potem z wnętrza napłynął gryzący zapach papierosowego dymu przemieszany z wonią francuskiego wina. Płaszcz powędrował na stalowy wieszak, a zatrwożony Nikołajew, wkroczył wraz z torbą, po wyliniałym parkiecie, z przedsionka do następnej izby.
To tylko drobny początek, lecz miło byłoby się dowiedzieć jak styl, dobór słów itd. itp. Akcja, narracja zostanie ukazana w innych fragmentach.
