CALANIS
Wysłałem kilka miesięcy temu do jednego wydawnictwa, ale zginęło bez odzewu w czarnej dziurze, dlatego wstawiam tu początek do weryfikacji (to gdzieś jedna trzecia całości).Belt wrócił do sań i zaczął wyciągać elementy szkieletu namiotu. Arktyczny wiatr targał nim podczas pracy i gorzka świadomość, że miał rację wcale nie poprawiła mu humoru. Nie było już czasu na szukanie lepszego schronienia. Przewrócone drzewo, przy którym się chwilę temu zatrzymał, leżało na osi wschód-zachód, według aktualnego bieguna, a wiało zawsze z północy. Zbliżając się do wielkiego oblodzonego pnia od jego południowej strony już wiedział, że to dobre miejsce na postój. Wiało od tygodni i wcale nie chciało przestać, choć Frueauff i cała ta żałosna ekipa z placówki twierdziła, że będzie inaczej. Pieprzeni teoretycy.
Stawianie namiotu zajęło mu prawie pół godziny. Wiatr jeszcze bardziej przybrał na sile a zesztywniałe od mrozu palce nie miały już dobrego czucia. Męczył się z naciągnięciem linek stabilizujących. W końcu podpiął całość do baterii i gruby materiał namiotu natychmiast usztywnił się, dając schronienie. Przeniósł potrzebne rzeczy z sań do środka i zakotwiczył rozłożony kilka metrów dalej statyw turbiny. I tak musiał odpocząć i się ogrzać, a przez noc naładują się wszystkie zapasowe akumulatory. Wolałby w tym czasie siedzieć w bazie, ale Frueauff wypatrzył okienko pogodowe, pierwsze od dwóch lat. „Dla ciebie to przecież i tak nie ma znaczenia” – mówił, - „nie wiem, po co w ogóle bierzesz namiot, tylko cię obciąży”. Głupek nic nie rozumiał.
To było sześć tygodni temu i nie było już sensu zawracać. „Co najmniej trzy tygodnie bez wiatru” - mówił jeszcze Winfried, „nareszcie przestanie wiać!”. Cieszył się przy tym jak dziecko. Albo jak starzec u schyłku życia. Może Winfried już nie wiedział, jaka jest różnica między dniem a tygodniem. Może Winfrieda też dopadła demencja i wszystkie nazwy wymieszały się w jego głowie i tylko je wyciągał i przypisywał losowo do znaczeń.
Głód wypchnął Belta z namiotu dwa dni później. Miał już też serdecznie dość nieustannego wycia, przed którym nie było gdzie się schować. Nic nie wskazywało na to, że huraganowe porywy miałyby się nagle skończyć.
Martwy las niewiele sobie robił z zamieci. Wszystko to, co mogło zostać złamane, przewrócone już dawno upadło i zostało pochowane pod grubą warstwą śniegu. Kiedyś Van Dyke nazwał pierwszą falę zimnego huraganu nową brzytwą Okhama. To, co zbędne i już się nie przyda musiało zostać zniszczone. Stary siwy głupek. Coś tam kiedyś przeczytał czy może usłyszał i się tylko wymądrzał. Kolejny niepotrzebny naukowiec z bożej łaski. Specjalista od nazywania wszystkiego. Nikomu zresztą nie chciało się z nim spierać. Bo i po co? Lepiej było zagrać w kości albo w śnieżnego wilka.
Belt zastanawiał się też jak las będzie wyglądać, gdy w końcu wyjrzy słońce. Gdy ostre światło zagra na wszystkich oblodzonych konarach rozszczepiając się na grubych, wypolerowanych wiatrem warstwach lodu. Chciałby być tym szczęśliwcem, który to zobaczy jako pierwszy. Chciałby założyć w końcu ciemne szkła w swoich arktycznych goglach i zatrzymać się bez żadnego celu. Żeby tylko popatrzeć.
Uruchomił lokalizator zamontowany na maszcie turbiny, zabezpieczył namiot i ruszył w przeciwną stronę niż poprzednio. Jedno czerwone mrugnięcie co dziesięć sekund. Punkt zero. Po każdych kilkunastu metrach stawiał kolejny wskaźnik z ostro migającą czerwoną diodą, każda następna mrugała o jeden raz więcej. Tylko w ten sposób mógł odnaleźć w tej zadymce powrotną drogę do sań. „Na co ci te diody?” – pytała go przed wyjazdem Alice patrząc jak pakuje karbonowe tyczki do długiego pokrowca. „Czy ty się kiedykolwiek gdzieś zgubiłeś?”. Nic nie rozumiała. Ale podobało mu się ciepło jej ciała, gdy przytulała się do niego nocami. Niczego więcej od niej nie oczekiwał.
Uruchomił lokalizator zamontowany na maszcie turbiny, zabezpieczył namiot i ruszył w przeciwną stronę niż poprzednio. Jedno czerwone mrugnięcie co dziesięć sekund. Punkt zero. Po każdych kilkunastu metrach stawiał kolejny wskaźnik z ostro migającą czerwoną diodą, każda następna mrugała o jeden raz więcej. Tylko w ten sposób mógł odnaleźć w tej zadymce powrotną drogę do sań. „Na co ci te diody?” – pytała go przed wyjazdem Alice patrząc jak pakuje karbonowe tyczki do długiego pokrowca. „Czy ty się kiedykolwiek gdzieś zgubiłeś?”. Nic nie rozumiała. Ale podobało mu się ciepło jej ciała, gdy przytulała się do niego nocami. Niczego więcej od niej nie oczekiwał.
Właściwie wszystko, co miał było mu niepotrzebne. Tak między sobą mówili, myśląc głupio, że ich nie słyszy. Niepotrzebne zapasy, baterie, latarka, bloczki, haki. Najlepiej, żeby poszedł piechotą z gołymi rękami i nie wrócił. „Niepewny w lojalności, nieprzewidywalny w działaniu”, jak opisał go Sasza przy jednej z ostatnich narad. Może to dlatego, że ledwo mówił. Kiedyś ojciec powiedział mu, że tak jest dobrze, że tak będzie dla niego bezpieczniej. Może to był błąd, wszyscy traktowali go przez to jak półgłówka, a on rozumiał więcej niż oni. „Po co ci umieć pisać, przecież ledwo mówisz!” - krzyczała na niego udająca nauczycielkę pani Freudenberg kilka lat temu, gdy był jeszcze dzieckiem. Nie umiała go wygnać z niby-klasy i zdesperowana wzywała Blunta. Ojca nie było w placówce i nie miał go kto bronić. Stary wielki Blunt przychodził więc z grubym kablem i rozwiązywał problem. A Imroth siedział z tyłu i płakał. Odnajdzie kiedyś Imrotha i mu powie o wszystkim. Napisze mu, że miał rację. Że był jedynym przyjacielem. Jedynym. I że wszystko potrzebuje czasu. Tylko musi dotrzeć do celu.
Sygnalizator wbitej sondy ninhydrynowej wyrwał go ze wspomnień. „Właściwie na co ci sonda?” – pytał Koionkovsky, ich lekarz i biolog zarazem. „Wiesz, że niektóre ziemskie sępy potrafiły wyczuć zapach zakopanej w ziemi padliny z pięciu kilometrów? Dobra, może nie jesteś sępem, ale czy naprawdę taki traper jak ty nie potrafi znaleźć martwej zwierzyny pod śniegiem?”. Lubił Koionkovskiego, lekarz nieraz musiał mu pomagać i robił to bez żadnych komentarzy. Nie to, co Frueauff, albo szczególnie rudy MacGregor. Ten to zawsze musiał coś dodać.
Zamienił szerokie narty na rakiety śnieżne i zawęził obszar poszukiwań kilkoma odczytami. Kopanie w śniegu nie było trudne, przynajmniej do pierwszej zlodowaciałej warstwy. W dole głębokim na półtora metra miał już osłonę przed wiatrem. Po kolejnym kwadransie kopania odsłonił się pierwszy fragment sierści.
Wielki ren przymarzł do podłoża i nie dał się ruszyć. Belt używał elektrycznie podgrzewanej krótkiej katany do odcinania truchła, ale i tak uszarpał się zanim dał radę przesunąć całe sztywne ciało na płachtę brezentu. Ocenił go na trzysta kilogramów. Odciął mu poroże i nogi w kolanach, odpoczął chwilę, założył liny i wygramolił się z dołu. Wyciął w śniegu coś w stylu pochylni i korzystając z podwójnego bloczka wytargał byka na powierzchnię.
Ciekawe jak Frueauff wyobrażał sobie rozkawałkowanie takiej tuszy przy minus pięćdziesięciu stopniach i takim wietrze - myślał Belt pakując się godzinę później z reniferem do namiotu, podnosząc od razu temperaturę. Na razie udało mu się wyciąć jęzor, który zjadł praktycznie na surowo, gdy tylko odtajał na płycie grzewczej. Poza tym godzinny marsz w śniegu pod lodowaty wiatr z obciążeniem trzystu kilogramów zupełnie go wyczerpał. Odmrażanie takiej masy musiało potrwać, więc wsunął się tylko do śpiwora i zgasił światło.
Wiatr wył i nie chciał przestać. Mimo tego w południe następnego dnia Belt był gotowy do dalszej samotnej drogi. „Dlaczego on ma iść sam?” – przypomniało mu się jak pytała wszystkich drobna Sandra, zazdrosna o to, że sypiał tylko z Alice. Śliczna Alice o oczach łani kilka razy przechwalała się wśród dziewczyn jak wyglądają noce spędzane z Beltem.
Może Sandra miała rację. We dwójkę byłoby raźniej, szczególnie nocami. Praca z mięsem byłaby szybsza. A tak – ile dziś przejedzie, skoro już pół dnia minęło? Dwadzieścia mil? Trzydzieści? Do czterech tysięcy jeszcze sporo brakuje. „Dwoje ludzi to za dużo na sanie” – starał się jej tłumaczyć rudy MacGregor. „Poza tym nie wiadomo, czy Belt nie potraktuje towarzysza podróży jako prowiant, he he he. Przecież nie będzie miał sondy”. Rudy MacGregor zawsze się śmiał ze swoich durnych dowcipów na jego temat, które i tak nikogo innego nie śmieszyły. Jeszcze się spotkamy – myślał Belt ruszając ostrożnie swoją karawaną na płozach. Dodatkowe sto kilo mięsa oznaczało wolniejszą jazdę.
Trzy dni później wyjechał z lasu. Tylko czy to był jeszcze las? Miliony białych kikutów drzew, jakby zaostrzone szkliste strzały wycelowane w niebo. Gdyby tak dało się je wystrzelić w górę i przedziurawić grube ciemne chmury – myślał Belt. Może w końcu dotarłoby trochę ciepłych promieni i stopiło ten śnieg. Może jeszcze coś by urosło w tym lesie. Jedyne rośliny, jakie jadł w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, to te z żołądka i jelit renifera. Były gorzkie i śmierdzące, ale na pewno wciąż miały trochę witamin. Pamiętał ostre słońce z wczesnego dzieciństwa, gdy jeszcze dało się pływać w lodowatej wodzie Zatoki Shugonów.
Pamiętał też księżyc Ginban. „Już go nie ma” – mówił wszystkim Van Dyke. „Rozwalili go i jego pył otoczył całą atmosferę. Już nie da się tu żyć. Nie ma księżyca i dlatego nas też nie będzie. Wszyscy zginiemy”. Siwy, stary głupek. Też mi nowina. Przecież i tak nikt nie jest nieśmiertelny. Nawet ten Crawford, chociaż kto go tam wie.
To nie było tak, że las dawał lepszą ochronę przed wiatrem. Ogołocony z liści i gałęzi nie był zwartą ścianą. Frueauff mówił, że dopiero jak opuści las to będzie najgorzej. Czy jest coś, gdzie Frueauff się nie mylił? Może zresztą ten port, do którego go wysłali też już nie istnieje. Może to dlatego Imroth nie wrócił. Wysłali Imrotha cztery miesiące temu z zapasami i najlepszym sprzętem, jaki mieli. A teraz najlepszym sprzętem jest Belt. Ostatnią nadzieją, jak mówił Blackhorn.
Timothy Blackhorn - dyrektor tajnej północnej placówki badawczej planety Calanis wezwał go jakiś czas temu na spotkanie. Mieli tam być wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia. Czyli byli po prostu wszyscy.
- Nie możemy dłużej czekać – zaczął Blackhorn, gdy tylko Belt wszedł do dolnej sali i usiadł na jedynym pustym fotelu. – Teraz twoja kolej.
Belt milczał zastanawiając się nad tym zdaniem. Czy chodzi o to, że ma się teraz odezwać? Ale, na jaki temat? Przecież przyszedł na spotkanie tak jak chcieli. Rozejrzał się po obecnych. Wszystkie twarze skierowane były ku niemu. Patrzyli w napięciu oczekując jakiejś reakcji. Chyba wiedzieli, o co chodzi, może omawiali to zanim przyszedł - pomyślał. Obserwowali go jakby miał nagle eksplodować, albo przynajmniej po raz pierwszy w życiu odpowiedzieć pełnym zdaniem, wielokrotnie złożonym. Niedoczekanie wasze.
- Dostaniesz zapasy tylko na trzy dni – dodał Berthold beznamiętnym głosem. Jakby właśnie ogłaszał, że jutro też będzie zimno, a nie, że szanse są w związku z tym zerowe.
Ale to zdanie określiło sens pierwszego stwierdzenia dyrektora.
- Iiimmrooth mmiał nna na czczteery – wyjąkał Belt.
- Ciesz się, że cokolwiek możesz dostać – dodał zastępca dyrektora.
- Ttttyyttygoodnie – dokończył.
- Poradzisz sobie bez zapasów, przecież wszyscy o tym wiemy – powiedział Blackhorn uciszając Bertholda gestem. – Przestanie wiać. Dasz radę dotrzeć do portu w piętnaście dni.
- Chhcę sso-sso-ssooondę – wymęczył.
- Imroth dostał sondę i została nam tylko jedna. Nie możemy ci jej dać.
Niektórzy patrzyli gdzieś przed siebie, ktoś odchrząknął. Przebycie czterech tysięcy mil w takich warunkach bez zapasów było misją absolutnie niewykonalną. Dla normalnego człowieka. Blackhorn chyba ciągle zakładał tak jak większość w bazie, że Belt nie potrafi liczyć i nie wie ile można pokonać w dwa tygodnie. Bo o tym, że Belt nie jest normalny przekonani byli wszyscy.
- Tylko ty możesz tam dotrzeć – dodał przekonująco Van Dyke. - Natura cię stworzyła do tego właśnie zadania.
- I żeby nas uratować – dołączyła Alice patrząc błagalnie na niego swoimi wielkimi brązowymi oczami. – Uratuj nas, Belt.
Przez następne dni wszyscy go unikali, wręcz chowali się w labiryncie podziemnych korytarzy i kondygnacji. A on chodził od osoby do osoby i żebrał o sprzęt. O sondę, o diody, o dodatkowe sanie, o zbrojony namiot, a nawet o zwyczajne linki. Wiedział, że nie ma daru przekonywania, lecz znał najlepiej z nich wszystkich warunki na zewnątrz. I to, co jest istotne do przeżycia kilku tygodni na czterdziestostopniowym mrozie przy nieustannie wiejącym wietrze i zacinającym śniegu. Był ich głównym żywicielem ostatnich trzech lat, najlepszym poszukiwaczem zamarzniętych zwierząt.
To było siedem tygodni temu i czas się zaczął zacierać.