To moja pierwsza publikacja na tym forum. Będzie mi miło, gdy wypowiecie się na temat tekstu. Chcę wiedzieć nad czym muszę pracować. Każda uwaga będzie cenną wskazówką.
Usiadłam na starej ławeczce. Oparłszy ostrożnie plecy o obłażącą z farby deskę, wyciągnęłam przed siebie nogi. Wstrzymując oddech, czekałam na nieuniknione. Nic się nie działo. Zadowolona potarłam dłońmi uda. Przede mną roztaczał się piękny widok. Ale to nie był sad, który pamiętałam. Gałęzie uginały się pod ciężarem dorodnych papierówek, wstydliwie zasłaniając popękaną korę. Nad koronami jabłoni nie górował już las, tylko dachy nowo wybudowanych domów. Powietrze... pachniało? Zmarszczyłam czoło. Odruchowo spojrzałam w miejsce, gdzie przed laty znajdowała się ogromna kupa obornika.
– Co? Sprawdzasz, czy jest gnój? – zapytała babcia i podała mi kubek z gorącą czekoladą. – Jak byłaś mała, mówiłaś, że tu pachnie gnójem. – Zaśmiała się. – Dziadek już wtedy mówił, że z ciebie dama będzie, że ty niewsiowa jesteś.
– Przestań. Wiesz, że kocham to miejsce, ale...
– Posuń się, stara jestem, nogi mnie bolą – powiedziała i machnęła ręka, jakby chciała odgonić natrętną muchę.
Zanim babcia usiadła, zdążyłam wstać, oblewając się przy tym czekoladą.
– Ale ta ławka nie wytrzyma – zaprotestowałam.
Seniorka rodu spojrzała na moje okraszone brązową plamą udo. Z kieszeni fartucha wyjęła bielutką chustkę do nosa i podała mi ją bez wahania.
– Bierz, bo plama zostanie. Siadaj – dyrygowała. – Dziadek wszystko robi porządnie. Zobaczysz, ławka wytrzyma.
– Jesteś pewna?
– Siadaj i opowiadaj. Co tam słychać w tym wielkim mieście?
Westchnęłam. Moja twarz była dla niej niczym otwarta księga, kłamstwo nie wchodziło w grę. Siorpnęłam czekolady, a słodki płyn połaskotała mnie po podniebieniu.
– Babciu, pamiętasz, jak na bosaka biegałam po ściernisku? Jak poraniłam stopy?
Słowa na moment zawisły w powietrzu. Ciszę przerwał piejący kogut, który też domagał się uwagi.
– Pamiętam wiele rzeczy... Uciekłaś od profesorka. – stwierdziła.
– Nie chcę rozmawiać o moim małżeństwie – wypaliłam i przygryzłam wewnętrzną stronę policzka.
Babcia przygwoździła mnie wzrokiem.
– A o czym chcesz?
Usiadłam na rozklekotanej ławce i odstawiłam kubek na trawę.
– Babciu, przepraszam. – Złapałam pomarszczoną dłoń i mocno uścisnęłam. Przysunęłam się bliżej i oparłam głowę na jej ramieniu.
Przyciągnęła mnie i mocno przytuliła.
– Jesteś tu i to się liczy.
– Jestem, ale nie na długo – wyszeptałam.
– Wiem, dziecinko, wiem. Dzisiaj tu, jutro tam.
Znów poczułam się jak dziewczynka, która stłukła wszystkie jajka w kurniku, bo chciała znaleźć różowego kurczaczka.
– Babciu? Ja...
– Nie – pokręciła głową w geście dezaprobaty – nie wracajmy do przeszłości, chyba że do tej wesołej. Rozwodzenie się nad rozlanym mlekiem nic nie da. Wydoisz krowę, będzie świeże.
Widząc uśmiech na mojej twarzy, poklepała mnie po ramieniu. Odsunęła się pod pretekstem poprawienia chustki na głowie. Ukradkiem otarła łzy.
– Pamiętasz Reksia?
– Pewnie. Mój pierwszy pies. Wujek przywiózł mi go, jak miałam sześć albo siedem lat.
– Ta, na takim rozklekotanym motorku. Biedaczysko.
– Wujek? - zdziwiłam się.
– Nie, pies. Całą drogę wiózł go w torbie. Ledwie go odratowałam.
Próbowałam sobie przypomnieć wujka Emila, jego nieodłączną towarzyszkę fajkę oraz motocykl, na którym mnie woził. Pamiętałam wyprawę dwoma autobusami PKS, długą pieszą wędrówkę i budę, w której były ślepe szczeniaki. I to, że na krok nie chciałam od nich odejść. Do domu wróciłam z gorączką.
– Byłam taka szczęśliwa, kiedy wujcio wyjął z torby puchatą kulkę! Dostałam tego z plamką na oku. Spał ze mną. A i jeszcze pamiętam, że woziłam go w wózku dla lalek.
– A mam krzyczała, że niszczysz taki drogi wózek z Peweksu...
Obie wybuchłyśmy śmiechem.
– Jak ten czas leci. Od kiedy – zawahała się – Reksio zdechł...
– Reksio nie zdechł, babciu.
Spojrzała na mnie niepewnie.
– Jak to nie zdechł?
– Babciu, ja wiem, co się stało. Wiem, że na starość oślepł i zrobił się agresywny. Wiem, że ugryzł tatę i dziadek go... No wiesz.
– No patrz, a ja do dziś myślałam, że wierzysz, że uciekł.
Rozsiadłam się wygodnie na ławce.
– Nie tyle że wiem, że nie uciekł, ale wiem też, co się z nim stało.
– No tak. To by tłumaczyło, czemu nie zjawiłaś się wtedy na kolacji. – Przymrużyła oczy. – Gdzie się schowałaś?
Pochyliłam się do przodu i odwróciłam głowę w kierunku drzew.
– Za orzechem. Pamiętasz, były tam ułożone bale słomy. Schowałam się za nimi.
– Ty nicponiu, toż to zaraz obok klatki z królikami! Mogło ci się coś stać!
– E tam. Nie bawiłam się z królikami. – Położyłam rękę w okolicach serca. – Przysięgam.
– Wdziałaś wszystko?
– No tak. – Zastanowiłam się chwilę. – Dziadek włożył Reksia do tej starej beczki i potem wsadził wtyczkę do gniazdka. Zamknęłam oczy i zatkałam sobie uszy. Kiedy odważyłam się zerknąć, to dziadek palił papierosa. Ściemniało się. Słyszałam, jak mnie nawołujesz, więc wróciłam do domu.
Babcia zamyśliła się na moment.
– I nic nie pisnęłaś. Ani słówkiem.
– Nie miałam ochoty o tym rozmawiać.
– I to ci zostało do dziś. Uparta jak osioł – wyszeptał.
– Puściłam uwagę mimo uszu, bo jedna myśl nie dawała mi spokoju.
– Babciu, a o co chodzi z tymi królikami?
– Nie mogę powiedzieć. W ten dzień strasznie ucierpiała dziadka duma.
– Co? A niby czemu? – podpuszczałam.
– Obiecałam, że nie powiem.
– Babciu, minęło tyle lat... Dziadek się nie obrazi.
– Obrazi, nie obrazi. Tu chodzi o dane słowo.
– A nie możesz tak jakoś inaczej nakreślić o co chodzi?
– Uparte dziewuszysko z ciebie. Będziesz mi teraz wiercić dziurę w brzuchu, co?
– Babciu, proszę.
– Dość tego siedzenia. Chłodno się robi, a i szarlotka już pewnie ostygła. Chodź na babciny placek.
Posłusznie poczłapałam za nią do domu. Gdy usiadłam za stołem w kuchni pełnej wspomnień, cynamon połechtał moje nozdrza. Kichnęłam.
– Na zdrowie, dziecino – rzekła, stawiając przede mną solidny kawał ciasta.
– Tyle cukru. Ja nie słodzę.
– Cukier ci nie zaszkodzi, chuda jesteś.
Ostatkami sił powstrzymałam się od komentarza. Wsadziłam duży kawał ciasta do buzi i zamarłam. Zniewalający smak. Smak dzieciństwa.
– Dzisiaj jesteś, jutro cię nie ma. Moja świeczka już przygasa.
O mało się nie zakrztusiłam.
– Mówię jak jest. Lata lecą. – Spuściła głowę, by podnieść ją po chwili i pościć mi oczko. – Byleby nie skończyć tak jak Reksio.
Przyglądałam się jej z otwartymi ustami, a mój mózg pracował na przyspieszonych obrotach. Reksio, prąd, króliki...
– Boże, dziadek usmażył wszystkie króliki!
– Ci, nie wszystkie, tylko te z dolnych klatek. – Zaśmiała się cicho. – A pamiętasz, ile pasztetu było? Na pół roku wystarczyło.