Podmiejski autobus podskakuje na nierównościach drogi, chlapie błotem. Szyby zapaprane śniegową breją, świata prawie nie widać. Zresztą i tak nie ma tu nic do oglądania. Pasażerowie też niewyraźni, jakby zaspani, chociaż zbliża się południe. Pokasłują, siąkają nosami, zapadają się w siebie. Pewnie usiłują przy jak najmniejszym wydatku energii przetrwać tych parę dni pomiędzy świętami a Sylwestrem.
Na szczęście sporo miejsc jest wolnych, więc siedzicie całkiem wygodnie. Udało wam się. Podróż w tłoku, z ruchliwym pięciolatkiem, to dopiero byłaby mordęga, myślisz. Przyglądasz się, jak mały usiłuje rozpiąć kurtkę. Ładnie wygląda w błękicie i rozmiar mu pasuje, chociaż kupowałaś na wyczucie, bez mierzenia. No, wreszcie poradził sobie z podwójnym zapięciem.
‒ Daleko jeszcze? – Obiema dłońmi chwyta cię za rękę. Obejmujesz go mocno, przytulasz.
‒ Cztery przystanki.
‒ Weź mnie na kolana.
Siedząc na twoich kolanach, próbuje narysować coś na szybie.
‒ Dlaczego nic tutaj nie widać?
‒ Bo okno jest brudne z drugiej strony.
Wzdycha, patrzy wokoło, potem przenosi wzrok na swoje buty, mocne trzewiki z twardą podeszwą. Zaczyna machać nogą. Łup, łup, łup – kopie w plastikowe oparcie siedzenia przed wami.
‒ Kochanie, nie rób tak. Przeszkadzasz innym pasażerom.
Przechyla głowę na ramię, wpatruje się w ciebie wielkimi, niebieskimi oczami cherubinka z kiczowatych obrazów. Uśmiecha się.
Łup, łup, łup. Teraz oba trzewiki poszły w ruch. Tęga blondyna – dobrze, że siedzi obok, nie na fotelu, w który tłucze mały – odwraca się w waszą stronę. Musisz być szybsza.
‒ Krzysiu, przecież prosiłam cię. To naprawdę nie jest fajna zabawa.
Uśmiecha się jeszcze szerzej i mruży oczy. Łup, łup, łup. Uderzenia nabierają tempa i siły.
Zdejmujesz go z kolan, sadzasz obok siebie.
‒ Ile raz mam powtarzać, żebyś wreszcie zrozumiał?
‒ Pierdol się, ty stara kurwo!
Cisza. Ustały wszystkie pochrząkiwania i siąkania, ucichł nawet silnik autobusu. Słyszysz w uszach jedynie szum własnej krwi. Zalewa cię fala gorąca. Blondyna zrywa się z siedzenia i sunie w stronę wyjścia, jakby obrażał ją sam fakt, że usiedliście tuż za nią.
Cisza przygniata. Kulisz ramiona i pochylasz głowę. Widzisz tylko granatowy sztruks własnych spodni, powypychanych na kolanach. Z trudem łapiesz oddech. Chyba coś się stało z twoim kręgosłupem, już na zawsze zostaniesz taka skulona.
‒ No proszę, jak pięknie. Żeby tak syn do matki! Ale czego się spodziewać, wiadomo, bezstresowe wychowanie – słyszysz za plecami ironiczny, kobiecy głos.
A jednak. Nie mogło być inaczej. Pierwszy komentarz już jest, zaczynają sypać się następne. Taka okazja!
Autobus staje. Przed oczyma pojawia ci się migawkowy obraz: robisz szeroki zamach i gówniarz w błękitnej kurteczce ląduje za drzwiami, wprost w błotnistej brei.
Nie, to wszystko nie tak. Jeszcze bardziej się kulisz. Żeby nagle zniknąć im z oczu! Przepaść gdzieś, przenieść się do równoległej rzeczywistości grzecznych dzieci i radosnych kobiet. Bo tutaj nie wiesz, co mogłabyś zrobić. Wiesz tylko, że nie wstaniesz, nie rozejrzysz się wokoło. Nie powiesz prosto w te rozradowane gęby, łakome świeżego żeru: nie ja go tak wychowałam! To wcale nie jest mój syn. Spędził u nas święta, teraz odwożę go do domu dziecka.
Autobus znów rusza. Zaciskasz palce na oparciu siedzenia. Fala gorąca zwolna odpływa. Ostrożnie unosisz głowę. Mały ciągnie cię za rękaw, lecz nic nie mówi. Ty też nie. Zostały wam jeszcze trzy przystanki.