Zatoka Topielca.
Pomiędzy nocą i dniem, w świetle ponurego przedświtu, wędrowałem pogrążoną w półmroku pustynią. Na niebie wisiały ciężkie ołowiane chmury, pod stopami chrzęściły zwietrzałe skały. Wiatr chłostał przenikliwym chłodem. Czułem ulgę, że już niedaleko. Zawsze mogło być gorzej, ale prawdę mówiąc, liczyłem na coś lepszego po śmierci.
Zresztą.
Jak wszyscy.
Oczekujemy spotkania z Bogiem, nieba, piekła, ewentualnie nicości i świętego spokoju. Nikt nie przewiduje dalszej walki o przetrwanie. Cóż, wiara. Skoro skrzynka na wierzchu jest pełna zgniłych pomarańczy, to wszystkie pod spodem będą dobre kosztem zadośćuczynienia.
Zresztą.
Odpiąłem kieszeń na przedramieniu i uruchomiłem mapę. Błękitny poblask rozerwał mrok. Na wyświetlonym przestrzennym obrazie terenu, który pokrywał się idealnie z tym przed oczami, widniał czerwony krzyżyk jak na pirackiej mapie skarbów.
Miałem zlecenie, łatwe pieniądze. Wystarczyło dotrzeć na czas.
Marla powtarza, że spóźnienia wynikają z braku dyscypliny i gdybym nad tym popracował, mógłbym na etacie pierdzieć w stołek przez całą wieczność.
Osobiście biorę to za złośliwość rzeczy martwych.
Pęknięcia tworzące przejścia pomiędzy światami, zamiast w kuchni albo garażu, zawsze zjawiają się pośrodku niczego. Na szczęście Grubas zdążył wręczyć mi mapę, zanim pijany padł na pysk. Bez niej nie odnalazłbym swojej furtki do piekła. Przypominała cień na ścianie, równy, prostokątny, rozmiarów przeciętnych drzwi. Kilka kroków dalej falujący mrok otulił mnie lodowym całunem i z głośnym trzaskiem wciągnął w przestrzeń.
* *
Huk fal odbijał się echem. Pojawiłem się na plaży nad brzegami Ascheronu. Stałem na małym skalistym wzniesieniu, skąd widziałem jak na dłoni całą zatokę. Jej dwa przylądki najeżone smolistymi skałami, przywodziły na myśl paszczę mitycznego potwora. Czarne niebo przecinały smugi światła, barwy tępej oliwkowej zieleni, lśniąc niczym zgniła zorza polarna. Czekali na mnie. Marla, w luźnym czarnym płaszczu z twarzą skrytą pod głębokim kapturem charakterystycznym dla tutejszych misjonarzy i Albert. Wysoki, chudy, już nie najmłodszy, ale jego dobrotliwe spojrzenie zza okularów w drucianych oprawkach, zdradzało młodzieńczą pogodę ducha. Na robocze ogrodniczki w pionowe, cienkie, biało-czerwone paski, miał narzucony fioletowy frak. Na głowie konduktorską czapkę rodem z dziewiętnastego wieku, która zapewne stanowiła komplet ze spodniami, ponieważ miała taki sam kolor i wzór. Stał spokojnie, sprawiał wrażenie zamyślonego, podczas gdy Marla przechadzała się w tę i z powrotem, czasem dłubiąc w piasku czubkiem buta.
– Nie szanujesz mojego czasu! – Marla zauważyła mnie pierwsza. Zdjęła kaptur, patrzyła na mnie tak, jak się patrzy na amatorów. Wysoka blondynka o szmaragdowych oczach miała typ urody dający wrażenie obcowania z nieuchwytną boskością antycznych posągów. Dodatkowo cechowała ją pewna wyniosłość, którą większość ludzi uznałaby za irytującą.
– No wiesz? Sztorm poprzesuwał pęknięcia – odparłem.
– Pewnie. Grubas schlał się jak świnia przy maratonie gry w karty. – Marla potwierdziła, że kobiety nawet po śmierci widzą prawdę z niewłaściwej strony.
Na szczęście miałem przewagę w negocjacjach. Nasza wyprawa nie była do końca legalna, inaczej nie potrzebowałaby pomocy naszego szemranego towarzystwa. – Tak właściwie to, co później z nimi robisz? – spytałem.
– Przypomnij mi, za co ci płacę? – Obdarzyła mnie przenikliwym spojrzeniem, a ja przysiągłbym, że w sekundę temperatura spadła o kilka stopni.
– Właśnie pieniądze. Nie było łatwo go znaleźć. Ponieśliśmy większe koszta – powiedziałem. To zawsze lepiej brzmi niż to, że ostatnio karta nam nie szła i jestem spłukany.
– Pieniądze dałam Albertowi. – Wzruszyła ramionami. – Podobno nie płacisz mu od miesięcy?
– Poskarżył się na mnie? Albert!
Skierowałem uwagę na mojego szofera. Nie zareagował, jakby głos potrzebował więcej czasu niż zazwyczaj, by dotrzeć do celu. W końcu Albert powoli odwrócił głowę i spojrzał na Marlę.
– Nie płaci – powiedział.
– Chyba nie dałaś mu wszystkiego?
– Połowę.
– Połowę?
– Żartowałam, jedną trzecią. Reszta jak zawsze. Nie szanujesz mojego czasu!
Wyciągnąłem rdzeń z mapy. Pomarańczowy kryształ powędrował w długie, kościste palce Alberta. Chudzielec wyciągnął z butonierki niewielki przedmiot przypominający czarną tulejkę pokrytą plątaniną ornamentów. Gdy we wgłębieniu na środku zamocował kamień, artefakt rozżarzył się złowrogą czerwienią. Włożył go z powrotem i wyciągnął rękę przed siebie. Z jego dłoni wystrzelił snop światła. Sigil – symbol będący przedłużeniem umysłu – poszybował nad piaskiem. Ze wzoru wysypały się okruchy światła, które jak rój świetlików zaczęły krążyć, materializując karykaturę samochodu, czyli pozbawione karoserii podwozie z przytwierdzonym silnikiem, kolumną kierownicy i czterema siedzeniami. Pojazd nie posiadał kół, unosił się lekko kilkanaście centymetrów nad ziemią. Odkąd rozbiliśmy poprzednią łódź, szliśmy po kosztach. Albert uroił sobie, że następna będzie najszybsza w całym Królestwie, niestety uroił sobie również kilka niespotykanych części, których nie mogliśmy, ani kupić, ani ukraść. W każdym razie wierzyłem w niego. W końcu za życia zrewolucjonizował kolejnictwo na ziemi, więc kto jak nie on?
– Ciągle po kosztach? – Marla nie wyglądała na zachwyconą.
– Ma zdrowy silnik – powiedział Albert i usadowił się za kierownicą.
– A co z budową nowej, Albercie? – spytała Marla, siadając na fotelu pasażera.
– Przedłuża się – odparł.
– Mogę ci pomóc, moja oferta jest ciągle aktualna – powiedziała. Raz na jakiś czas ze złośliwą regularnością, namawiała go na posadę Charonta. Jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić Alberta pośród tych obleśnych dziadów, chociaż z drugiej strony, ich łodzie z pewnością mu imponowały, ale na szczęście – zupełnie jak ja – żywił głęboką niechęć do pracy na etacie.
– To nie tylko kwestia pieniędzy – powiedział Albert.
– Nawet tutaj wszystko jest kwestią pieniędzy. – Marla spojrzała z politowaniem.
Rozłożyłem się wygodnie na tylnej kanapie, samochód ruszył i bezszelestnie minął linię brzegową. Przyspieszaliśmy, chwilę później zatoka została w tyle, a pod stopami mieliśmy spienione fale Ascheronu. Już na pełnym morzu, wokół pojazdu z głośnym trzaskiem zamknęła się sfera. Niemal przezroczysta bańka emitowała błękitny pobłysk. Albert zniżył lot, kula muskała powierzchnię fal, łagodnie jak łódź podwodna zeszliśmy pod powierzchnię. Płyneliśmy pełną parą, przy okazji świecąc jak błystka na szczupaka. Po krótkiej podróży, przed nami z ciemności wyłoniła się fosforyzująca skała. Porowata, brudnożółta, wyglądała niczym gigantyczna świecąca gąbka. Albert nawet nie zwolnił wlatując w otwór wielkości lokomotywy. Ktoś obcy patrząc na naszego szofera, mógłby poczuć niepokój, ponieważ pędząc tunelami, wykonywał nagłe zwroty, pokonywał ciasne zakręty z głupawym uśmieszkiem na twarzy. Wyglądało trochę tak, jakby nie wiedział co robi. Na szczęście pozory najczęściej mylą.
Łódź gwałtownie wytraciła prędkość. Wynurzyliśmy się w obszernej, przesiąkniętej wilgocią grocie, koloru brudnej siarki. Główne źródło światła stanowił fluorescencyjny żółty opar unoszący się na wysokości kolan. Zbierał się w szczelinach i zagłębieniach, gdzie święcił silniej, a porowata struktura skały sprawiała, że wyglądało to tak, jakby ktoś porozstawiał lampki we mgle. Albert ruchem ręki zdematerializował lódź, rój świateł zatańczył w powietrzu, po czym wskoczył do butonierki. Pozostał jeden okruch, który powoli unosił się przed nami, emitując zielone światło. Po krótkiej wędrówce śmierdzącymi stęchlizną korytarzami – podczas których ciszę przerywał tylko odgłos kroków, chlupnięć i przekleństw, gdy zdarzało się wdepnąć w niewidoczną kałużę – okruch światła zmienił kolor na pomarańczowy, zaczął migać i skręcił, prowadząc nas do jaskini.
Grota w środku wyglądała jak gniazdo olbrzymiego pająka. Na skalnych półkach i podestach, porozrzucane tu i ówdzie, leżały czarne jaja wielkości człowieka.
Zawieszeni.
Starannie uporządkowany umysł nie będzie miał problemów z dotarciem do Kirrenu po śmierci. Niestety taki umysł to rzadkość, więc narodziny w Królestwie rzadko przebiegają bez komplikacji. Nagła śmierć w wyniku wypadku powoduje szok tworzący pętle zamykającą człowieka w projekcji umysłu, a że długotrwały strach, zawsze jest w cenie, nieszczęśnicy wyłowieni z Ascheronu, leżakują w oczekiwaniu na destylację.
Nad jednym z jaj wisiał nasz migający na czerwono nadajnik. Marla podeszła do niego, położyła dłoń na oznaczonej czarnej sferze, a jej tęczówki powędrowały do góry, ukazując białka oczu.
* * *
Ciemność.
Marla podążała w kierunku światła, które z tej odległości wydawało się nie większe od główki szpilki. Proces odzyskiwania przypominał strojenie radia, wśród szumów i trzasków należało odnaleźć odpowiednią falę. Wiedziała, że ma mało czasu, słaby sygnał oznaczał, że umysł jest niestabilny i może się zapaść w każdej chwili, co w obecnych warunkach równe było porażce. Światło z bliska okazało się płaskim, wyblakłym, czarno białym obrazkiem, który przypominał starą pocztówkę z żaglowcem. Marla skupiła całą uwagę próbując dostroić się do wspomnienia. W końcu obrazek nabrał barwy, ożył, otoczył ją całunem i wciągnął w wir wydarzeń.
HMS Mordaunt, siedemnastowieczna korweta z łopoczącą na rufie, podartą, czerwoną banderą, mierzyła się z potęgą żywiołu. Furia huraganu uderzała z pełną mocą. Okręt właśnie wjechał na szczyt fali, zawisł na chwilę, po czym opadł w otchłań. Marynarze przywierali do lin i sztagów jak tonące zwierzęta. Góra wody wypiętrzyła się nad nimi i runęła na pokład. Sternik wpatrywał się w otaczające go ze wszystkich stron ściany wody i odmawiał modlitwy. Marla niczym cień przeniknęła przez poszycie w momencie, gdy pokładem targnął wstrząs. Impet był tak silny, że meble przesunęły się i z trzaskiem uderzyły o ścianę. Marla podążała za sygnałem, schodząc niżej i niżej, aż dotarła do ciasnego pomieszczenia. W środku leżał marynarz przygnieciony ciężkimi beczkami. Wychudzony, przeraźliwie blady, miał długie czarne włosy i spojrzenie zbitego psa. Poziom wody podnosił się, człowiek zdawał sobie sprawę z beznadziejnej sytuacji. Pełny desperacji szarpał się, usiłując oswobodzić nogi. Wody było coraz więcej i więcej. Ostatni spazmatyczny oddech i głowa marynarza zniknęła pod wodą.
Marla miała tylko moment, by uwolnić go z pętli. Nie było czasu na drugie podejście, zresztą, jego umysł nie wytrzymałby kolejnej próby. Tylko jak powiedzieć komuś, kto od trzystu lat walczy o oddech, że to już koniec? Ludzki umysł nie potrafi akceptować prawdy stojącej w sprzeczności do własnych przekonań. Wada fabryczna. Znalazła lukę w projekcji, malutką świecącą nitkę, dzięki której nawiązała słabe połączenie. Miała jedną szansę. Skoncentrowała całą swoją uwagę sondując jego umysł jak bibliotekarka kartotekę.
Gdy logika zawodzi, pozostaje wiara.
Pomieszczenie rozświetlił wybuch światła jak pierwszy brzask po ciemnej nocy. Marynarz zamarł w bezruchu, obserwował płynąca ku niemu piękną istotę. Kobieta miała płomienne rude włosy, nienaturalnie wielkie zielone oczy, a zamiast nóg, aksamitną, połyskującą płetwę koloru indygo. Zbliżyła się, dłońmi delikatnie objęła jego twarz i pocałowała w usta. Marynarz nie zorientował się, że już nie jest przygnieciony, nie zauważył, że ciemne pomieszczenie zniknęło, nie zauważył niebieskiego nieba prześwitującego tuż nad powierzchnią.
Marla przejęła kontrole.
* * *
W czasie gdy Marla robiła swoje hokus-pokus, postanowiłem się rozejrzeć. Odszedłem zaledwie o kilkanaście kroków od pogrążonej w transie dziewczyny, gdy w wejściu stanęło dwóch strażników. Tronty. Pancerze nadawały im wygląd drgających cieni. Emitowały szum i trzask, a ich energia zdawała się przygaszać wszystko wokół. Ruszyli w moją stronę, dopiero gdy aktywowałem własną zbroję, zmienili taktykę. Na widok rozlewającej się po moim ciele czerni, jeden z nich zatarasował wejście. Jego ciało zaczęło wibrować. Przypominał gotującą się smołę. Z jego barku oderwała się kropla, poturlała się po ramieniu i zniknęła we mgle. Kilka kroków dalej z mgły wystawała głowa, a chwilę później idealna replika Tronta biegła w stronę moich przyjaciół. Kolejne krople potoczyły się po ciele strażnika, ta nędzna kreatura zamierzała zalać nas szarańczą.
Drugi z wartowników zmierzał w moją stronę. Czekałem nieruchomo aż znajdzie się w zasięgu. Wystrzeliłem skokiem w stronę przeciwnika, Tront machnął ręką, w której zmaterializowało się czerwone ostrze i śmignęło w powietrzu. Zrobiłem unik, skierowałem w niego grad iskier wielkości grochu, jednak był szybki jak diabli, wygiął się do tyłu, podciął mnie i w ułamku sekundy kopnął w brzuch. Gdyby nie pancerz, mój kark pękłby niczym zapałka. Kątem oka dostrzegłem jaskrawe białe światło. Marla wróciła i powinna przez jakiś czas poradzić sobie z szarańczą. Być może w tej chwili strażnicy zrozumieli, że mają do czynienia z kimś więcej niż tylko pospolitymi rabusiami.
Chwila wahania kosztowała go głowę. Wystrzeliłem promieniem, garść czerwonych iskier, jak garść rozżarzonego żelaza trafiła idealnie w gładką, czarną maskę przeciwnika i Tront upadł niczym porzucona marionetka. Drugi był poza zasięgiem, a przedarcie się przez szarańczę nie należało do najtańszych. Każdy wystrzał drastycznie obniżał moją wypłatę. Postanowiłem wypróbować zabawkę wygraną w karty od braci Poins. W mojej dłoni zmaterializowała się metalowa kulka wielkości tenisowej piłeczki. Rzuciłem ją, celując tak jak gra się w bule. Rozległ się dźwięk jakby płaską dłonią klasnąć powierzchnię wody.
* *
Droga powrotna przebiegła bez przeszkód. Albert odstawił mnie do zatoki, skąd miałem rzut beretem do Kirrenu. Sam postanowił odwieźć Marlę i rozbitka, a później zaszyć się w cieniu własnego warsztatu. Ledwie zdążyłem przekroczyć bramę, oślepiły mnie reflektory samochodu. Na wysokiej masce terenowej Toyoty, oparty o przednią szybę siedział Gruby Tom. Jego głowa przypominała łeb buldoga wyrastający z szerokich barów na krótkiej grubej szyi. W ręku trzymał wściekle różowego drinka z parasolką.
– Jak poszło? – spytał.
– Świetnie. Naprawdę dobrze. Mówię ci przydałbyś się.
– Nie przepadam za wyższymi sferami. – Tom pociągnął łyk napoju przez słomkę. – Najlepiej się czuję we własnym grajdołku. Wpadłem na nowy pomysł.
– Myślisz, że uda nam się ponownie ograć braci Poins? – powiedziałem, pakując się za kierownicę.
– Lepiej. Zdecydowanie lepiej. – Tom zeskoczył i wsiadł do samochodu. Przekręciłem kluczyk. Terenówka pomknęła piaszczystą drogą, pozostawiając za sobą cienką smużkę kurzu powoli opadającego na pustynie.