PS Gardach to nie Kovir i Poviss
Przemoc Seks Wulgaryzmy Będą trupy
PIRAT
Tego dnia chmury obrodziły wyjątkowo obficie nad Morzem Aglajskim. Piracki sterowiec Chciwość przebijał się przez białawe kłęby. Pchany mocą swych trzech silników, parł w kierunku pewnego punktu w przestrzeni. Na mapie był po to prostu obszar na bezmiarze wód, oddalony o piętnaście mil na wschód od bezludnej skalnej iglicy wystającej z morza. Ale w tym punkcie winien znaleźć się kurierski statek Skrzydlaty. Zaś gęste chmury dawały szanse na niezauważone podejście.
Dowódca Chciwości znał oczywiście marszrutę celu. Kosztowało go to raptem dziesięć złotych orłów, które jego człowiek wsunął w łapę urzędnika z kapitanatu. Kolejne trzy monety zmieniły właściciela w zamian za manifest pokładowy.
Czcigodny Reckard Vissir, bo o nim tu mowa, stał na mostku po lewicy sternika. Ktokolwiek by go zobaczył, pomyślałby że to raczej kupiec korzenny. Postawny, ubrany w niebieski surdut, takież obcisłe spodnie i koszulę z żabotem. Szeroką twarz o kanciastej szczęce i wydatnym nosie okalała kasztanowa, starannie przycięta broda. Włosy, solidnie popstrzone siwizną, nosił długie do ramion.
Dowcip polegał na tym, że trzy lata wcześniej piracki kapitan w istocie był kupcem korzennym i kapitanem własnego sterowca - Księżniczki. A teraz po raz chyba setny przelatywały mu przed oczami wydarzenia, które umieściły go w tej roli. Pirata.
Dowódca Chciwości znał oczywiście marszrutę celu. Kosztowało go to raptem dziesięć złotych orłów, które jego człowiek wsunął w łapę urzędnika z kapitanatu. Kolejne trzy monety zmieniły właściciela w zamian za manifest pokładowy.
Czcigodny Reckard Vissir, bo o nim tu mowa, stał na mostku po lewicy sternika. Ktokolwiek by go zobaczył, pomyślałby że to raczej kupiec korzenny. Postawny, ubrany w niebieski surdut, takież obcisłe spodnie i koszulę z żabotem. Szeroką twarz o kanciastej szczęce i wydatnym nosie okalała kasztanowa, starannie przycięta broda. Włosy, solidnie popstrzone siwizną, nosił długie do ramion.
Dowcip polegał na tym, że trzy lata wcześniej piracki kapitan w istocie był kupcem korzennym i kapitanem własnego sterowca - Księżniczki. A teraz po raz chyba setny przelatywały mu przed oczami wydarzenia, które umieściły go w tej roli. Pirata.
RECKARD
Trzy lata wcześniej
Reckard siedział w siodle weloka, przemierzając ulice Kandalu. Człapiący w tempie biegnącego człowieka jaszczur leniwie omijał nielicznych przechodniów, obładowane towarem kargi i pojedynczy samochód. Drogę z portu lotniczego pokonał w pół godziny. A dwie godziny temu powinien był wyruszyć do Chabaru - gdyby jego mechanik, poproszony, nie sprokurował na Księżniczce awarii.
A wszystko z powodu kobiety. I poufnej wiadomości z zaufanego źródła.
Reckard powinien się w środku gotować. Ba, wyśpiewywane przez bardów ballady wręcz obligowały go, jako zdradzanego męża, do posiadania zaczerwienionego oblicza, zaciśniętych zębów i nieledwie smużek pary uchodzących z uszu. Jego umysł jednak nie przypominał gotującego się kotła, raczej płynącą niewzruszenie do przodu górę lodową. Nie planował na zapas, co i komu zrobi - zwłaszcza że, pomimo słyszanych od paru miesięcy plotek, wciąż nie wiedział kto zaszczyca sekretne miejsca Aidy Vissir.
Kilka lat po śmierci pierwszej żony, Elinory, zwrócił oko ku młodszej o dwadzieścia lat córce Meancheyów. Nawet nie było to małżeństwo z rozsądku ani dla posagu. Po prostu chciał, żeby ktoś zapełnił ten dom, zwłaszcza gdy wydał córkę za mąż, a syna wysłał na studia do metropolii. Poniewczasie dopiero zorientował się, że małżeństwo z ową pięknością o alabastrowej skórze i włosach jak skrzydło kruka nie przyniesie mu upragnionego spokoju. Że serwowane w równych proporcjach chłód i pogarda sprawią, że swego domu zacznie raczej unikać.
- Co mi broniło wykupić kontrakt kurtyzany? - zapytał sam siebie.
A wszystko z powodu kobiety. I poufnej wiadomości z zaufanego źródła.
Reckard powinien się w środku gotować. Ba, wyśpiewywane przez bardów ballady wręcz obligowały go, jako zdradzanego męża, do posiadania zaczerwienionego oblicza, zaciśniętych zębów i nieledwie smużek pary uchodzących z uszu. Jego umysł jednak nie przypominał gotującego się kotła, raczej płynącą niewzruszenie do przodu górę lodową. Nie planował na zapas, co i komu zrobi - zwłaszcza że, pomimo słyszanych od paru miesięcy plotek, wciąż nie wiedział kto zaszczyca sekretne miejsca Aidy Vissir.
Kilka lat po śmierci pierwszej żony, Elinory, zwrócił oko ku młodszej o dwadzieścia lat córce Meancheyów. Nawet nie było to małżeństwo z rozsądku ani dla posagu. Po prostu chciał, żeby ktoś zapełnił ten dom, zwłaszcza gdy wydał córkę za mąż, a syna wysłał na studia do metropolii. Poniewczasie dopiero zorientował się, że małżeństwo z ową pięknością o alabastrowej skórze i włosach jak skrzydło kruka nie przyniesie mu upragnionego spokoju. Że serwowane w równych proporcjach chłód i pogarda sprawią, że swego domu zacznie raczej unikać.
- Co mi broniło wykupić kontrakt kurtyzany? - zapytał sam siebie.
Dotarł przed dom i zeskoczył z siodła. Pozostawił jaszczura samopas - wiedział, że ten sam nie ruszy się na krok z miejsca, chyba że zgłodnieje. Rozejrzał się jeszcze. Przed murem rezydencji nie było żadnych pojazdów ani zwierząt. Ktokolwiek był niezapowiedzianym gościem, nie był aż tak ostentacyjny. Natomiast w bocznej uliczce Reckard dostrzegł wielkiego karga z palankinem na grzbiecie. Bez żadnych oznaczeń czy herbów. Czekało przy nim kilku służących.
Pchnął drzwi, minął zdziwionego odźwiernego i pomaszerował przed wewnętrzny ogród. W wejściu do domu wpadł na równie zaskoczoną służącą.
- Czcigodny? Ale…
- To nie ja, Areko. Ja odleciałem dwie godziny temu - warknął i dodał, korzystając z jej zaskoczenia - pani, tuszę, przyjmuje gościa w salonie?
- Nie, czcigodny. W małym gabi… - żachnęła się z przerażeniem, zasłoniła usta dłonią. Reckard delikatnie odstawił ją na bok.
- Zacna dziewczyna - powiedział i ruszył po schodach na piętro. Otworzył drzwi do gabinetu.
Aida Vissir półleżała na sofie. Nogi miała rozchylone, głowę odchyloną do tyłu, kruczoczarne włosy rozsypane po oparciu. Mruczała, przygryzając wargi. Rozwiązany dekolt ciemnoczerwonej sukni odsłaniał jej krągłe, białe piersi. Widok może i by wzbudził podniecenie w Reckardzie, gdyby nie para męskich pośladków, skądinąd kształtnych i umięśnionych, poruszająca się rytmicznie wśród koronkowych halek między jej nogami. Powyżej widniały szczupłe plecy osłonięte koszulą i tył głowy z długimi do ramion, kręconymi czarnymi włosami.
Aida spostrzegła męża, jęknęła głośno z przestrachu, przyciągnęła do siebie właściciela pośladków. Ów, opacznie zrozumiawszy, przyspieszył tempa.
Reckard przez kilka uderzeń serca rozważał, czy nie użyć zakończonego kolcem palcata, którym poganiał weloka i nie wpakować go gaszkowi po rękojeść w wiadome miejsce. Zamiast tego jednak podszedł i wymierzył kopniaka w to, co kołysało się poniżej pośladków. Absztyfikant wydał z siebie zduszony krzyk i obwisł na kochance. Kupiec poprawił w to samo miejsce, po czym delikwent osunął się na podłogę i zwinął w kłębek. Jego ciałem wstrząsnął skurcz.
Aida uznała za stosowne wrzasnąć.
Reckard butem odwrócił nieznajomego na plecy. I w tym momencie obok gniewu pojawił się strach. U jego stóp leżał półprzytomny, ze strużką śliny płynącą z kącika ust, Samrin Visquis. Bratanek Nordima Visquisa. Najwyższego Radcy kompanii Visquis i Synowie. Jego głównego wierzyciela.
Żeby było śmieszniej, historia jego długu zaczęła się od kłopotów finansowych ojca Aidy, w które Reckard był uprzejmy się wplątać. A potem, że współpraca była wcale owocna, zapożyczał się u Visquisa dalej na własne inwestycje.
Od strachu silniejszy był jednak gniew. Visquis czy nie, Reckard nie płaszczyłby się przed kimś, kto przyprawił mu rogi. Odwrócił się i spojrzał na małżonkę,
Aida Vissir podkuliła nogi i jęła zbierać materiał sukni wokół piersi.
- Reckard… Przecież ty odleciałeś... ?
- Powiedziałem sobie, że będę tolerował twoje...przygody. Dopóki będą dyskretne. O bękarty jestem spokojny - dodał z premedytacją. W ciągu czterech lat małżeństwa Aida zdążyła raz poronić, poza tym z zamierzonych ciąż nie wyszło nic. Bolała nad tym, zaś Reckard miał dwa dorosłe dowody na swoją własną płodność.
- Wiedziałeś…
- Że przyprawiasz mi rogi? Oczywiście. Z kim? Szczerze, nie zdążyłem. Zdaje się, za prędko ich zmieniałaś - tu akurat kłamał. To był pierwszy raz, gdy uzyskał coś więcej niż plotki i podejrzenia.
- Zresztą, jako rzekłem, mam gdzieś kto cię pierdoli - zadbał o obojętny ton i miał nadzieję, że brzmi szczerze - choć doceniam, że zabrałaś się wreszcie za uregulowanie długów papy. Własnymi… rękami - dodał, patrząc jednak na kłębowisko halek i szczelnie zaciśnięte uda żony.
Zacisnęła zęby, zasyczała. Starannie dobierał słowa tak, żeby bolało. Była zawsze dumna ze swego pięknego ciała, z wrażenia jakie czyniła na mężczyznach. Nie przywykła do wzgardy.
- Przynajmniej wreszcie ktoś mi wygodził jak należy!
- Moja droga, mógłbym wywodzić jaka jesteś w łożu, a raczej jaka nie jesteś. Ale długo by to zajęło, a dobrze byłoby przekroczyć cieśninę Tjeravada przed zmrokiem. Ale czekaj, czekaj, twój gość chyba odzyskuje kolory.
Samrin Visquis w istocie zacharczał i zwymiotował na podłogę. A Reckard odwrócił się i napotkał spojrzenia chyba czworga służby, ciekawie wychylających głowy przez uchylone drzwi.
- O, Pięciornik - zwrócił się do jednego z nich - dobrze, że jesteś. Tam w uliczce widziałem wierzchowca i służbę czcigodnego Visquisa. Pójdziesz do nich i powiesz, że pan wyszedł bocznym wyjściem.
- Za pozwoleniem, czcigodny, bocznym wyjściem? Dla służby?
- Nie. Bocznym wyjściem - odparł Reckard i pochylił się nad Visquisem. Był silnym mężczyzną, jedną ręką zebrał w garść kołnierz jego koszuli, drugą chwycił jak kleszczami za udo, podniósł go i bez ceregieli wyrzucił przez okno na ulicę.
Rozległ się łoskot upadającego ciała - szczęśliwie na trawnik - oraz dość wyraźny trzask pękającej kości. Służący zniknęli z drzwi jak zdmuchnięci. Reckard podniósł palcat i podszedł do skulonej na sofie, skamieniałej Aidy. Zadrżała, spodziewając się ciosu. On jednak pochylił się i pocałował ją w policzek. Uchyliła się z wstrętem.
- Bywaj, droga żono.
Dopiero gdy wyszedł z gabinetu i ruszył schodami w dół, dobiegła go wiązanka wyzwisk.
Pchnął drzwi, minął zdziwionego odźwiernego i pomaszerował przed wewnętrzny ogród. W wejściu do domu wpadł na równie zaskoczoną służącą.
- Czcigodny? Ale…
- To nie ja, Areko. Ja odleciałem dwie godziny temu - warknął i dodał, korzystając z jej zaskoczenia - pani, tuszę, przyjmuje gościa w salonie?
- Nie, czcigodny. W małym gabi… - żachnęła się z przerażeniem, zasłoniła usta dłonią. Reckard delikatnie odstawił ją na bok.
- Zacna dziewczyna - powiedział i ruszył po schodach na piętro. Otworzył drzwi do gabinetu.
Aida Vissir półleżała na sofie. Nogi miała rozchylone, głowę odchyloną do tyłu, kruczoczarne włosy rozsypane po oparciu. Mruczała, przygryzając wargi. Rozwiązany dekolt ciemnoczerwonej sukni odsłaniał jej krągłe, białe piersi. Widok może i by wzbudził podniecenie w Reckardzie, gdyby nie para męskich pośladków, skądinąd kształtnych i umięśnionych, poruszająca się rytmicznie wśród koronkowych halek między jej nogami. Powyżej widniały szczupłe plecy osłonięte koszulą i tył głowy z długimi do ramion, kręconymi czarnymi włosami.
Aida spostrzegła męża, jęknęła głośno z przestrachu, przyciągnęła do siebie właściciela pośladków. Ów, opacznie zrozumiawszy, przyspieszył tempa.
Reckard przez kilka uderzeń serca rozważał, czy nie użyć zakończonego kolcem palcata, którym poganiał weloka i nie wpakować go gaszkowi po rękojeść w wiadome miejsce. Zamiast tego jednak podszedł i wymierzył kopniaka w to, co kołysało się poniżej pośladków. Absztyfikant wydał z siebie zduszony krzyk i obwisł na kochance. Kupiec poprawił w to samo miejsce, po czym delikwent osunął się na podłogę i zwinął w kłębek. Jego ciałem wstrząsnął skurcz.
Aida uznała za stosowne wrzasnąć.
Reckard butem odwrócił nieznajomego na plecy. I w tym momencie obok gniewu pojawił się strach. U jego stóp leżał półprzytomny, ze strużką śliny płynącą z kącika ust, Samrin Visquis. Bratanek Nordima Visquisa. Najwyższego Radcy kompanii Visquis i Synowie. Jego głównego wierzyciela.
Żeby było śmieszniej, historia jego długu zaczęła się od kłopotów finansowych ojca Aidy, w które Reckard był uprzejmy się wplątać. A potem, że współpraca była wcale owocna, zapożyczał się u Visquisa dalej na własne inwestycje.
Od strachu silniejszy był jednak gniew. Visquis czy nie, Reckard nie płaszczyłby się przed kimś, kto przyprawił mu rogi. Odwrócił się i spojrzał na małżonkę,
Aida Vissir podkuliła nogi i jęła zbierać materiał sukni wokół piersi.
- Reckard… Przecież ty odleciałeś... ?
- Powiedziałem sobie, że będę tolerował twoje...przygody. Dopóki będą dyskretne. O bękarty jestem spokojny - dodał z premedytacją. W ciągu czterech lat małżeństwa Aida zdążyła raz poronić, poza tym z zamierzonych ciąż nie wyszło nic. Bolała nad tym, zaś Reckard miał dwa dorosłe dowody na swoją własną płodność.
- Wiedziałeś…
- Że przyprawiasz mi rogi? Oczywiście. Z kim? Szczerze, nie zdążyłem. Zdaje się, za prędko ich zmieniałaś - tu akurat kłamał. To był pierwszy raz, gdy uzyskał coś więcej niż plotki i podejrzenia.
- Zresztą, jako rzekłem, mam gdzieś kto cię pierdoli - zadbał o obojętny ton i miał nadzieję, że brzmi szczerze - choć doceniam, że zabrałaś się wreszcie za uregulowanie długów papy. Własnymi… rękami - dodał, patrząc jednak na kłębowisko halek i szczelnie zaciśnięte uda żony.
Zacisnęła zęby, zasyczała. Starannie dobierał słowa tak, żeby bolało. Była zawsze dumna ze swego pięknego ciała, z wrażenia jakie czyniła na mężczyznach. Nie przywykła do wzgardy.
- Przynajmniej wreszcie ktoś mi wygodził jak należy!
- Moja droga, mógłbym wywodzić jaka jesteś w łożu, a raczej jaka nie jesteś. Ale długo by to zajęło, a dobrze byłoby przekroczyć cieśninę Tjeravada przed zmrokiem. Ale czekaj, czekaj, twój gość chyba odzyskuje kolory.
Samrin Visquis w istocie zacharczał i zwymiotował na podłogę. A Reckard odwrócił się i napotkał spojrzenia chyba czworga służby, ciekawie wychylających głowy przez uchylone drzwi.
- O, Pięciornik - zwrócił się do jednego z nich - dobrze, że jesteś. Tam w uliczce widziałem wierzchowca i służbę czcigodnego Visquisa. Pójdziesz do nich i powiesz, że pan wyszedł bocznym wyjściem.
- Za pozwoleniem, czcigodny, bocznym wyjściem? Dla służby?
- Nie. Bocznym wyjściem - odparł Reckard i pochylił się nad Visquisem. Był silnym mężczyzną, jedną ręką zebrał w garść kołnierz jego koszuli, drugą chwycił jak kleszczami za udo, podniósł go i bez ceregieli wyrzucił przez okno na ulicę.
Rozległ się łoskot upadającego ciała - szczęśliwie na trawnik - oraz dość wyraźny trzask pękającej kości. Służący zniknęli z drzwi jak zdmuchnięci. Reckard podniósł palcat i podszedł do skulonej na sofie, skamieniałej Aidy. Zadrżała, spodziewając się ciosu. On jednak pochylił się i pocałował ją w policzek. Uchyliła się z wstrętem.
- Bywaj, droga żono.
Dopiero gdy wyszedł z gabinetu i ruszył schodami w dół, dobiegła go wiązanka wyzwisk.
I wtedy lodowa góra w jego umyśle rozpadła się na kawałki. Nie pamiętał, jak dosiadł weloka i ruszył z powrotem. Zdążył dotrzeć do portu, wejść na pokład Księżniczki i wystartować. Gdy sterowiec wspiął się na trzy tysiące stóp i rozpędził, starczyło mu hartu ducha akurat na tyle, by spokojnym głosem scedować komendę na pierwszego oficera i starannie mierzonym krokiem udać się do kajuty. Zamknął drzwi, usiadł na koi i dopiero wtedy rozpłakał się z wściekłości. A gdy sterowiec zgodnie z planem przed zmrokiem przekroczył cieśninę Tjeravada - szczerbę między dwoma wystającymi z morza łańcuchami gór, wysokich na jedenaście tysięcy stóp - jak nigdy nie tykał alkoholu na pokładzie, wyciągnął butelkę i sumiennie się urżnął.
Trzy dni później siedział na tarasie jednej z licznych przytulnych tawern, w jakie obfitował chabarski port. Opróżnił już pół butelki złocistego wina. Wystygły obiad stał niemal nienaruszony na stole. Zdałoby się, Reckard patrzył na las masztów leniwie kołyszących się w porcie kliprów i fregat. W rzeczywistości myślał o treści radiogramu, który zgnieciony spoczywał w jego kieszeni.
DAŁEŚ NV CZEGO POTRZEBOWAŁ WYPOWIEDZIAŁ UMOWY SEKWESTR NA KSIĘŻNICZKĘ ZAMROŻENIE AKTYWÓW ARESZT DLA DŁUŻNIKÓW GDY WRÓCISZ K.
Rozmyślał. Nie gorączkowo bynajmniej; Chabar od Kandalu znajdował się daleko nie tylko mierząc milami. Jeszcze większa przepaść oddzielała służby celne i finansowe tych miast, nominalnie ściśle ze sobą współdziałające. Reckard oceniał, że w Chabarze Księżniczka zostanie zatrzymana najwcześniej za dwanaście dni.
Ale - dlaczego? Oczywiście że ostatnim ziarnkiem piasku było wyrzucenie Samrina oknem. Oczywiście, że Nordim Visquis patrzył na Księżniczkę pożądliwym okiem. Jego flota liczyła wprawdzie sześć statków powietrznych i dwa tuziny morskich, nie licząc udziałów w innych, ale od dawna mówiono, że statek Reckarda zbudowano pod szczęśliwą gwiazdą. Mężnie znosiła wichury i prądy powietrzne, jej motory pchały ją szybciej niż wynikałoby z obliczeń, różne urządzenia nawet w wilgotnym klimacie jakoś nie chciały się psuć. Kapitan nie raz i nie dwa razy odmówił sprzedaży choćby udziałów w niej.
Mimo wszystko - bez sensu. Dług Reckarda u Visquisów stanowiła głównie pożyczka na zakup i rozbudowę dwóch faktorii pozyskujących gumę, żywicę i szlachetne drewno. Dług Meancheya, który wypomniał żonie, stanowił niewielki ułamek - i spłacał go sukcesywnie bez większych wyrzeczeń. A teraz - postępowanie potrwa długo, pochłonie niebagatelne sumy. Za ten czas Księżniczka wprawdzie zmieni barwy, ale pozostanie w porcie nie przynosząc dochodu. A faktoria… Reckard kwaśno uśmiechnął się w kielich. Pożyczka przynosiła Visquisom regularnie płacone raty, a po rozkręceniu inwestycji miał spłacić ją udziałami. Teraz natomiast dostaną złotego orła za wyłożone trzy, zaś rozbebeszona budowa zostanie w połowie rozkradziona, a w drugiej pochłonięta przez dżunglę zanim zakończy się postępowanie.
Z tegoż samego powodu Reckard Vissir, którego ruchomości i nieruchomości nie pokryją długu, zgnije w więzieniu dla dłużników.
Bez żartów, wszystko dla statku?
Jeśli ją z tego wyciągnę, przechrzczę ją na Chciwość, pomyślał.
DAŁEŚ NV CZEGO POTRZEBOWAŁ WYPOWIEDZIAŁ UMOWY SEKWESTR NA KSIĘŻNICZKĘ ZAMROŻENIE AKTYWÓW ARESZT DLA DŁUŻNIKÓW GDY WRÓCISZ K.
Rozmyślał. Nie gorączkowo bynajmniej; Chabar od Kandalu znajdował się daleko nie tylko mierząc milami. Jeszcze większa przepaść oddzielała służby celne i finansowe tych miast, nominalnie ściśle ze sobą współdziałające. Reckard oceniał, że w Chabarze Księżniczka zostanie zatrzymana najwcześniej za dwanaście dni.
Ale - dlaczego? Oczywiście że ostatnim ziarnkiem piasku było wyrzucenie Samrina oknem. Oczywiście, że Nordim Visquis patrzył na Księżniczkę pożądliwym okiem. Jego flota liczyła wprawdzie sześć statków powietrznych i dwa tuziny morskich, nie licząc udziałów w innych, ale od dawna mówiono, że statek Reckarda zbudowano pod szczęśliwą gwiazdą. Mężnie znosiła wichury i prądy powietrzne, jej motory pchały ją szybciej niż wynikałoby z obliczeń, różne urządzenia nawet w wilgotnym klimacie jakoś nie chciały się psuć. Kapitan nie raz i nie dwa razy odmówił sprzedaży choćby udziałów w niej.
Mimo wszystko - bez sensu. Dług Reckarda u Visquisów stanowiła głównie pożyczka na zakup i rozbudowę dwóch faktorii pozyskujących gumę, żywicę i szlachetne drewno. Dług Meancheya, który wypomniał żonie, stanowił niewielki ułamek - i spłacał go sukcesywnie bez większych wyrzeczeń. A teraz - postępowanie potrwa długo, pochłonie niebagatelne sumy. Za ten czas Księżniczka wprawdzie zmieni barwy, ale pozostanie w porcie nie przynosząc dochodu. A faktoria… Reckard kwaśno uśmiechnął się w kielich. Pożyczka przynosiła Visquisom regularnie płacone raty, a po rozkręceniu inwestycji miał spłacić ją udziałami. Teraz natomiast dostaną złotego orła za wyłożone trzy, zaś rozbebeszona budowa zostanie w połowie rozkradziona, a w drugiej pochłonięta przez dżunglę zanim zakończy się postępowanie.
Z tegoż samego powodu Reckard Vissir, którego ruchomości i nieruchomości nie pokryją długu, zgnije w więzieniu dla dłużników.
Bez żartów, wszystko dla statku?
Jeśli ją z tego wyciągnę, przechrzczę ją na Chciwość, pomyślał.
Wtedy się zorientował, że ktoś stoi przy stoliku. Gavdos Gued, jego pierwszy oficer. Zaprosił go gestem, wskazał butelkę wina. Zmieszał się, gdyż była pusta. Zawołał o kolejną i drugi kielich. Wtedy przypomniał sobie, że jego oficer przecież nie pijał alkoholu.
- Mów.
- Nasze listy kredytowe się odbiły. To co, jest w kasie, wystarczy na...
- U Visquisów, tak. Domyślam się, że u Cabaluanów również.
Gavdos uniósł pytająco brwi. Vissir zamiast odpowiedzi sięgnął do kieszeni i podał mu zmięty radiogram. Oficer przebiegł go wzrokiem i pokiwał głową. Taktownie nie spytał, jaki konkretnie pretekst dał Reckard. Mistrzowsko krótko podsumował sytuację:
- A. - po czym nalał sobie kielich wina i wychylił duszkiem. Skrzywił się niemiłosiernie. Młode, wytrawne wino, zamówione pod macki cincalamara z rusztu, musiało smakować mu jak ocet.
- Dlatego właśnie mam też środki u Nonoconana - pochwalił się kapitan - na okaziciela.
Gued uniósł brwi ze zdziwienia. Powierzyć pieniądze głównym konkurentom swoich partnerów… po namyśle, zupełnie niegłupi pomysł na nieprzewidziane sytuacje. Takie, jak ta.
Obaj wiedzieli jednak, że cokolwiek kapitan posiadał, załatwiało wyłącznie sprawy bieżące. Długie ręce służb skarbowych w końcu dosięgną i Księżniczkę i Reckarda.
Gavdosa natomiast nie. Nie był udziałowcem ani wspólnikiem. Mógł po prostu odejść, a z jego doświadczeniem inne kompanie czekałyby nań z otwartymi ramionami. Jednak przez dwanaście lat nauczył się szanować swojego kapitana, a przez trzy lata spędzone na Księżniczce - pokochał ten statek. Zatem nie, nie mógł po prostu odejść.
- Co kapitan zamierza?
- Poza oddaniem się w ich ręce albo palnięciem sobie w łeb? - zapytał ów sarkastycznie, pewnie dlatego że o żadnym z tych rozwiązań nie myślał poważnie. Gavdos musiał dojść do podobnego wniosku, gdyż zmilczał.
- Zachować wolność nie będzie trudno - mówił dalej kapitan - ot, zacznę od zera w jednym z miejsc, które ma na pieńku z Księstwem Aglajskim. Albo w Gardachu, żeby daleko nie szukać. Oczywiście, nie będę mógł nigdy wrócić…
- Tylko Gardach. Wszystkie inne… starczy że Hayaan z Monfalconem urżną się na przyjęciu, wycałują i odpuszczą sobie winy. A jak kapitan wie, może to nastąpić lada chwila, ta wojna celna obu zbytnio uderzyła po kieszeni. A wtedy kapitan poza Gardachem nigdzie stopy nie postawi… - przerwał Gued mało taktownie, mówiąc raczej do siebie. Czasem tak czynił, gdy się zamyślił.
- Tak czy tak, nie mogąc latać do Aglai nie utrzymam Księżniczki… będę musiał ją sprzedać albo zrujnuję się na jej utrzymanie...
I nie odpłacę Visquisom, pomyślał. Zostanę faktorem, może doradcą. I nie postawię już nogi na żadnym pokładzie. Przynajmniej w Gardachu będzie czym się odurzyć
- Czyli zostaje albo Gardach, albo piractwo - rzucił ponuro. Pierwszy oficer uśmiechnął się kwaśno. A kapitan kontynuował, jakby do siebie - mając dwudziestu czterech ludzi, z których na samą myśl o wyjęciu spod prawa zostanie może siedmiu. Dwie sikawki, z których nikt dawno nie strzelał i pukawkę dobrą do salutów. Z, jak pewnie wiesz, osiemnastoma nabojami.
Podniósł głowę, dopił wino.
- A zatem Gardach. Wyruszymy jutro rano. Aha, Gavdos…
- Tak, kapitanie?
- Jeśli jednak zostanę piratem - potem wielokrotnie zastanawiał się, czemu padły wtedy z jego ust te akurat słowa - ty odejdziesz. Masz dla kogo żyć.
- Mów.
- Nasze listy kredytowe się odbiły. To co, jest w kasie, wystarczy na...
- U Visquisów, tak. Domyślam się, że u Cabaluanów również.
Gavdos uniósł pytająco brwi. Vissir zamiast odpowiedzi sięgnął do kieszeni i podał mu zmięty radiogram. Oficer przebiegł go wzrokiem i pokiwał głową. Taktownie nie spytał, jaki konkretnie pretekst dał Reckard. Mistrzowsko krótko podsumował sytuację:
- A. - po czym nalał sobie kielich wina i wychylił duszkiem. Skrzywił się niemiłosiernie. Młode, wytrawne wino, zamówione pod macki cincalamara z rusztu, musiało smakować mu jak ocet.
- Dlatego właśnie mam też środki u Nonoconana - pochwalił się kapitan - na okaziciela.
Gued uniósł brwi ze zdziwienia. Powierzyć pieniądze głównym konkurentom swoich partnerów… po namyśle, zupełnie niegłupi pomysł na nieprzewidziane sytuacje. Takie, jak ta.
Obaj wiedzieli jednak, że cokolwiek kapitan posiadał, załatwiało wyłącznie sprawy bieżące. Długie ręce służb skarbowych w końcu dosięgną i Księżniczkę i Reckarda.
Gavdosa natomiast nie. Nie był udziałowcem ani wspólnikiem. Mógł po prostu odejść, a z jego doświadczeniem inne kompanie czekałyby nań z otwartymi ramionami. Jednak przez dwanaście lat nauczył się szanować swojego kapitana, a przez trzy lata spędzone na Księżniczce - pokochał ten statek. Zatem nie, nie mógł po prostu odejść.
- Co kapitan zamierza?
- Poza oddaniem się w ich ręce albo palnięciem sobie w łeb? - zapytał ów sarkastycznie, pewnie dlatego że o żadnym z tych rozwiązań nie myślał poważnie. Gavdos musiał dojść do podobnego wniosku, gdyż zmilczał.
- Zachować wolność nie będzie trudno - mówił dalej kapitan - ot, zacznę od zera w jednym z miejsc, które ma na pieńku z Księstwem Aglajskim. Albo w Gardachu, żeby daleko nie szukać. Oczywiście, nie będę mógł nigdy wrócić…
- Tylko Gardach. Wszystkie inne… starczy że Hayaan z Monfalconem urżną się na przyjęciu, wycałują i odpuszczą sobie winy. A jak kapitan wie, może to nastąpić lada chwila, ta wojna celna obu zbytnio uderzyła po kieszeni. A wtedy kapitan poza Gardachem nigdzie stopy nie postawi… - przerwał Gued mało taktownie, mówiąc raczej do siebie. Czasem tak czynił, gdy się zamyślił.
- Tak czy tak, nie mogąc latać do Aglai nie utrzymam Księżniczki… będę musiał ją sprzedać albo zrujnuję się na jej utrzymanie...
I nie odpłacę Visquisom, pomyślał. Zostanę faktorem, może doradcą. I nie postawię już nogi na żadnym pokładzie. Przynajmniej w Gardachu będzie czym się odurzyć
- Czyli zostaje albo Gardach, albo piractwo - rzucił ponuro. Pierwszy oficer uśmiechnął się kwaśno. A kapitan kontynuował, jakby do siebie - mając dwudziestu czterech ludzi, z których na samą myśl o wyjęciu spod prawa zostanie może siedmiu. Dwie sikawki, z których nikt dawno nie strzelał i pukawkę dobrą do salutów. Z, jak pewnie wiesz, osiemnastoma nabojami.
Podniósł głowę, dopił wino.
- A zatem Gardach. Wyruszymy jutro rano. Aha, Gavdos…
- Tak, kapitanie?
- Jeśli jednak zostanę piratem - potem wielokrotnie zastanawiał się, czemu padły wtedy z jego ust te akurat słowa - ty odejdziesz. Masz dla kogo żyć.
Republika Gardach rozpościerała się na kilkudziesięciu zamieszkałych i ponad stu bezludnych wysepkach. Władcy okolicznych księstw patrzyli na nią krzywym okiem, nie tylko dlatego że tamtejsza konstytucja nie uznawała szlachty jako stanu wyższego. Zniesiono tam poddaństwo. W senacie zasiadali zarówno patrycjusze, jak i herbowi, a także - o zgrozo - ludzie wolni.
Oczywiście, pod płaszczykiem ideałów kryła się rzeczywistość niewiele odbiegająca od feudalnych księstw. Drogę na senatorskie krzesła torowano sobie głównie pieniędzmi (acz zdarzały się jednostki, które wspięły się tam dzięki zawartości głowy, a nie kufrów). Wieśniacy, drobni rzemieślnicy i rybacy niekoniecznie żyli dostatniej i spokojniej niż poddani z ościennych księstw. Dumne hasło mówiło o wolności jednostki, którą ograniczyć mogła jedynie wolność innej jednostki. W praktyce wolność bogatszej jednostki miała prymat przed wolnością biedniejszej.
To jednak mniej zajmowało Reckarda. Bardziej interesowało go gardaskie prawo azylu. Republika nie wydawała nikogo, niezależnie od zbrodni czy przewin, jakie by popełnił poza jej obszarem. Nie raz i nie dwa razy uciekali tam obaleni książęta, zbuntowani dowódcy czy zadłużeni kupcy. Oczywiście, uciekali też pospolici zbrodniarze, lecz osiemset mil morskiej pustyni od najbliższego miasta ograniczało ich liczbę.
Trafiali tam więc uciekinierzy sprytni lub bogaci. A pieniądze, które mieli, wzbogacały skarbiec Republiki. Bynajmniej nie ściągano z nich haraczu. Po prostu wydawali je na urządzenie sobie nowego życia. Musieli wszak jeść, mieszkać, zażywać rozrywek, prowadzić interesy. I to był drugi, ważniejszy powód niechęci ościennych księstw.
Trzecim, może mniej istotnym, była swoboda dostępu do wszelkich narkotyków, jakie wydawały rosnące na wyspach republiki rośliny. Lubid, ibuhor, mancananga, lemond, że nie wspomnieć o występującym tylko tam selchaku. Większość z nich była poza Gardachem dostępna tylko u pojedynczych kompanii, które słono płaciły władcom za monopol. A to dawało możliwość ryzykownego, ale niebagatelnego dochodu z przemytu.
Jednak to powód numer dwa spowodował kilka zbrojnych interwencji sąsiadów. Nieudanych, gdyż bogatą republikę stać było na zakup wyrafinowanego sprzętu oraz opłacenie wyszkolonej armii.
Oczywiście, pod płaszczykiem ideałów kryła się rzeczywistość niewiele odbiegająca od feudalnych księstw. Drogę na senatorskie krzesła torowano sobie głównie pieniędzmi (acz zdarzały się jednostki, które wspięły się tam dzięki zawartości głowy, a nie kufrów). Wieśniacy, drobni rzemieślnicy i rybacy niekoniecznie żyli dostatniej i spokojniej niż poddani z ościennych księstw. Dumne hasło mówiło o wolności jednostki, którą ograniczyć mogła jedynie wolność innej jednostki. W praktyce wolność bogatszej jednostki miała prymat przed wolnością biedniejszej.
To jednak mniej zajmowało Reckarda. Bardziej interesowało go gardaskie prawo azylu. Republika nie wydawała nikogo, niezależnie od zbrodni czy przewin, jakie by popełnił poza jej obszarem. Nie raz i nie dwa razy uciekali tam obaleni książęta, zbuntowani dowódcy czy zadłużeni kupcy. Oczywiście, uciekali też pospolici zbrodniarze, lecz osiemset mil morskiej pustyni od najbliższego miasta ograniczało ich liczbę.
Trafiali tam więc uciekinierzy sprytni lub bogaci. A pieniądze, które mieli, wzbogacały skarbiec Republiki. Bynajmniej nie ściągano z nich haraczu. Po prostu wydawali je na urządzenie sobie nowego życia. Musieli wszak jeść, mieszkać, zażywać rozrywek, prowadzić interesy. I to był drugi, ważniejszy powód niechęci ościennych księstw.
Trzecim, może mniej istotnym, była swoboda dostępu do wszelkich narkotyków, jakie wydawały rosnące na wyspach republiki rośliny. Lubid, ibuhor, mancananga, lemond, że nie wspomnieć o występującym tylko tam selchaku. Większość z nich była poza Gardachem dostępna tylko u pojedynczych kompanii, które słono płaciły władcom za monopol. A to dawało możliwość ryzykownego, ale niebagatelnego dochodu z przemytu.
Jednak to powód numer dwa spowodował kilka zbrojnych interwencji sąsiadów. Nieudanych, gdyż bogatą republikę stać było na zakup wyrafinowanego sprzętu oraz opłacenie wyszkolonej armii.
Następnego dnia okazało się, że słowa Gueda były prorocze. Koniec wojny celnej, krzyczały nagłówki gazet. Pokój między wielkimi rodami. Pierwsze strony ozdabiały szkice Wielkiego Księcia Alvarexa Monfalcona i Wielkiego Księcia Moctezu Hayaana - czy to portrety, czy też sceny w których podpisywali traktat, ściskali się lub, splatając dłonie w górze, pozowali razem rysownikom. Reckard uznał ów fakt raczej za wyklarowanie sytuacji, niż za kolejną kłodę rzuconą przez los pod nogi.
Księżniczka wyruszyła więc do Gardachu. Bez ładunku - wieści z Kandalu zdążyły już nadejść, żaden z faktorów nie był skłonny załadować frachtu na statek, na którym ciążył sekwestr. A na pewno nie za cenę narażenia się Visquisom. Z tegoż powodu zrezygnowało trzech ludzi z załogi. Reckard wręczył im podwójną gażę i pożegnał bez urazy.
Gdy jednak dotarli do Gardachu po dwóch dniach, załoga Księżniczki wzrosła w dwójnasób.
c.d.n.Księżniczka wyruszyła więc do Gardachu. Bez ładunku - wieści z Kandalu zdążyły już nadejść, żaden z faktorów nie był skłonny załadować frachtu na statek, na którym ciążył sekwestr. A na pewno nie za cenę narażenia się Visquisom. Z tegoż powodu zrezygnowało trzech ludzi z załogi. Reckard wręczył im podwójną gażę i pożegnał bez urazy.
Gdy jednak dotarli do Gardachu po dwóch dniach, załoga Księżniczki wzrosła w dwójnasób.