Dawno temu w Polsce

1
Dawno temu w Polsce

Oblodzonym chodnikiem ostrożnie szedł średniego wieku mężczyzna. Miał na sobie długi, zimowy płaszcz, ciemne spodnie i ciepłe buty. Zdecydowanym ruchem podniósł kołnierz, schował dłonie w kieszenie i wcisnął głowę między ramiona. Metalowe oprawki okularów powoli wżynały mu się w czerwony nos. Szedł tak ślizgając się co chwila, z daleka wyglądał jak pijany... zając? Nie, nie zając... Jak pijany... królik? Nie no, to przecież to samo co zając. On wyglądał jak pijany... gołąb! Tak! Właśnie jak gołąb. Ten czerwony nos jak dziób, te chude nóżki wystające z imponujących rozmiarów płaszcza i wreszcie ten niepewny, chaotyczny chód.

Jednakże tak się składało, że nasz pijany gołąb wcale nie był pijany. Był co prawda dość mocno skacowany, ale w jego krwi nie krążyła już ani krztyna alkoholu. Dziś o poranku zapewne jeszcze krążyła, ale pobudka, jaką zafundowała mu żona skutecznie go otrzeźwiła i zostawiła fantastyczny ból głowy.

Kac, jak wiadomo, bardzo utrudnia nam ziemianom chodzenie po oblodzonych chodnikach. Marek klął więc ile wlezie. (Marek to nasz pijany gołąb, proszę nadążać) Klął na świat, klął na kraj, klął na swoje życie i na pracę. Trzeba mu przyznać, że klął sensownie, bo wszystkie wyżej wymienione elementy zebrały się na kupę aby utrudnić mu życie i wygonić go na ten cholerny lód. Marek szedł właśnie do pracy, do której musiał iść bo takie życie, żył w kraju o nazwie PRL, znajdującym się w świecie, no cóż, naszym.

Skoro padła nazwa PRL to możemy się wszyscy domyślić, że Marek idzie do pracy gdzieś między rokiem 1952 a 1989. Moja pamięć nie jest nieomylna, umówimy się więc, że Marek idzie do pracy mniej więcej w roku 1985. Dawne czasy... Komuna, kolejki, czy się stoi czy się leży... Ale tak się składa, że w tym kraju gdzie wszystko jest NASZE (a więc NICZYJE) Marek był właścicielem swojego własnego sklepu. Wiele go to oczywiście kosztowało (głównie nerwów), ale się udało.

Marek był antykwariuszem. Ręce w górę kto wie kto to jest antykwariusz! No już ok, nie podnoście, jeśli nie daj boże czytacie to w jakimś miejscu publicznym to będziecie przecież komicznie wyglądać... Ech... Wszystko trzeba tym ludziom tłumaczyć...

Antykwariusz, moi drodzy to sprzedawca starych książek i dzieł sztuki. Trafi się czasem jakieś ciekawe wydanie, jakiś prawdziwy antyk, ale większość czasu antykwariusz to po prostu księgarz książek używanych. Co absolutnie Markowi nie przeszkadzało. Kochał książki w każdej postaci i w każdej ilości. Celebrował zadbane albumy ze zdjęciami w twardej oprawie, ale też czytał odręczne notatki pisane ołówkiem na marginesie wyświechtanych kryminałów. Ale życie Marka nie kończyło się na książkach. O czym świadczy męczący go kac.

Marek już od czasu studiów na prestiżowym KULu był duszą towarzystwa. Wiele osób lgnęło do niego i lubiło spędzać z nim czas. Marek dostawał więc sporo zaproszeń na różnego rodzaju imprezy. Ostatnia jaką uświetnił to sylwester. Poszedł ze swoją piękną żoną, Danusią. Danusia bawiła się bardzo dobrze, Marek aż za dobrze. I tak, 2 dni później, Marek z trudem przyjął do wiadomości że jest już dzień pracujący i czas otworzyć antykwariat. Bolała go głowa, brzuch, i z jakiegoś powodu nogi. Ostatnie co pamiętał to picie bruderszafta z kolegą kolegi, niejakim Anrzejem Mazurkiem. Podczas sylwestra mężczyźni długo rozmawiali o książkach, o życiu, o rodzinie... ale Marek nie pamiętał gdzie ów Andrzej pracuje. No cóż (Marek mentalnie wzruszył ramionami), pewnie skoro to znajomy znajomych to się jeszcze spotkają. Zresztą Lublin to wbrew pozorom małe miasto, wszyscy się tu znają.

Chociaż w sumie wiele zależy od definicji "małego miasta". Lublin zamieszkiwało ponad 300 tysięcy mieszkańców, nie był więc godną pogardy mieściną. Był za to siedzibą aż dwóch uniwersytetów, a co za tym idzie dwóch miasteczek akademickich, i podwójnej ilości klubów studenckich. Ale co ważniejsze, w Lublinie naprawdę wszyscy się znali. Każdy był znajomym tego znajomego, znanym chociaż z twarzy, z tej tamtej imprezy. Nie potrafię powiedzieć z czego to wynika, może z dużej, wschodniej gościnności, może z niskiej średniej wieku (obniżanej oczywiście przez populację studentów) czy może z jakiegoś kompletnie innego powodu. Jednak powód jest nieistotny, istotne są fakty. A faktem jest, że Marek jeszcze spotka się z Andrzejem Mazurkiem, mimo, że w ten mroźny poranek ani za grosz nie mógł sobie przypomnieć nic konkretnego o Andrzeju, ani kto go z nim poznał, gdzie mieszka, gdzie pracuje...

(Uważny czytelnik na pewno zorientował się, że postać Andrzeja Mazurka jest ważna - inaczej po co tyle o niej ględzić? Tak, tak, uważny czytelniku, nie mylisz się. Ale też nie myśl, że taki sprytny jesteś, minie kilka dobrych dziesiątek stron zanim się czegokolwiek więcej dowiesz.)

Wracając do Marka, który ostrożnie kroczył po oblodzonym chodniku, mniej więcej 3 stycznia mniej więcej 1985 roku. Otóż Markowi udało się dotrzeć do antykwariatu. Zmarzniętymi dłońmi otworzył kłódkę zawieszoną na metalowym haku na drzwiach. Dobrze, nie dłońmi otworzył tylko kluczami, które w zmarzniętych dłoniach trzymał. Też powód do czepialstwa...

Marek otworzył drzwi zamaszyście i wpadł do ciepłego wnętrza, pakując jednocześnie lekko zardzewiałą kłódkę do przepastnej kieszeni płaszcza. Antykwariat Marka składał się z jednego, niewielkiego pomieszczenia, liczącego może 15 metrów kwadratowyh i mikroskopijnej łazienki. Każda ściana, od sufitu po samą podłogę była oczywiście zajęta półkami z książkami. Dwie, dość wąskie półki, na prawo od wejścia, nie stały na ziemi, ale zamontowane była na czymś w rodzaju długich kijów, dzięki czemu mogły obracać się wokół własnej osi. I tak z jednej strony książki na tych półkach stanowiły zwykłą część asortymentu, a z drugiej były "na witrynie". Witryna ta była niestety nieco zaniedbana, zakurzona i wiecznie zaparowana, ale czy ktokolwiek z was próbował kiedyś dostać się do wąskiej przestrzeni między obracaną półką a szybą witryny? Nie? No to powiem wam, że jest to bardzo trudne i wymaga wręcz akrobatycznych zdolności (ci co próbowali to wiedzą).

W głębi antykwariatu stała lada, czyli proste drewniane biurko zabudowane z przodu i obklejone przeróżnymi plakatami-informacjami. Na ladzie leżała sterta książek i papierów i kalkulator. Na lewo od lady znajdowała się toaleta, której widoczna od wejścia ściana przykryta była oczywiście półką z książkami, a wejść do niej można było przechodząc po prawej stronie lady. W razie potrzeby toaleta zmieniała się również w podręczny magazyn.

Dwoma dużymi krokami Marek pokonał przestrzeń dzielącą go między wejściem a ladą, po czym przeszedł za nią i, przeskakując nad stertami niechlujnie porozrzucanych książek, wszedł do toalety, złapał jedną ręką za kran, drugą odkręcił wodę i zaczął łapczywie pić. Zimna woda była dla niego jak zbawienie. Gul, gul, gul i znikał ból głowy, zniknął ból brzucha, nawet ból nóg zelżał. Przynajmniej chwilowo. Kiedy tylko Marek odjął usta od kranu to huk w głowie i ściskanie w brzuchu powróciły ze zdwojoną siłą. Więc Marek szybko wrócił do chłeptania wody z kranu jak spragniony pies przy wężu ogrodowym. Zimna woda ściekała mu po brodzie okrytej kilkudniowym zarostem. Jeszcze raz spróbował odessać się od wodopoju. Tym razem nie czuł się aż tak źle jak przed chwilą. Zakręcił więc kran i z ciężkim westchnieniem wycofał się z maleńkiej toalety i opadł na mały, drewniany taboret. Nie zdejmując płaszcza położył na ladzie ramiona, oparł na nich głowę i zamknął oczy. Nareszcie…. Nareszcie dotarł do pracy i mógł sobie spokojnie odpocząć…

Zbudził go dzwonek zamontowany przy drzwiach. Do antykwariatu wszedł klient. Marek z trudem otworzył jedno oko nie podnosząc nawet głowy i z ulgą stwierdził, że do antykwariatu nie wszedł klient a kolega, pracujący przy tej samej ulicy, przy ulicy Pstrowskiego. Kto się interesuje nazwami ulic? Ulica Pstrowskiego otrzymała swoją nazwę po Wincentym Pstrowskim, pierwszym przodowniku pracy! Pan Pstrowski był rębaczem w kopalni - dla niedomyślnych, rębacz to człowiek który rąbie… Pan Pstrowski był bardzo zapalony do tego aby jak najszybciej odbudować zniszczoną wojną ojczyznę. W 1947 roku napisał list otwarty do kolegów z kopalni: “Od maja ubiegłego roku pracuję jako rębacz na kopalni "Jadwiga" w Zabrzu. W lutym br. wykonałem normę 240%, wyrąbując 72,5 m chodnika. W kwietniu wykonałem normę 293%, wyrąbując 85 m chodnika. W maju dałem 270%, wyrąbując 78 m chodnika.” Potem dorzucił: “Kto da więcej?”. Albo to może propaganda PRL dorzuciła. W każdym razie propaganda PRL bardzo lubiła tym hasłem szafować. Przodownicy pracy byli gloryfikowani, stawiano im pomniki i nazywano ich nazwiskami ulice. Byli wręcz uwielbiani! Ale tylko przez władzę. Polski lud do pracy miał zgoła inne podejście. Często powtarzano powiedzenie: “Czy się stoi, czy się leży trzy tysiące się należy”. Ale nie chce mi się teraz tłumaczyć co to znaczy, więc zainteresowani mogą sprawdzić sami. A jak już będziecie grzebać w internetach czy słownikach to fajnie by było jakby ktoś też sprawdził skąd wzięto nazwę Peowiaków - nazwę jaką nadano ulicy Pstrowskiego po 1989 roku. Dziękuję.

Dość oczywistym jest, że Marka nie inspirowało wyrabianie 200% normy. Dlatego też zobaczywszy, że do antykwariatu wszedł jego kolega, Małpa, Marek tylko jęknął coś na kształt “cześć” i zamknął z powrotem wcześniej otworzone oko. Małpa miał na bank jakieś “prawdziwe” imię i nazwisko, ale przykładowo “Marian Janowski” brzmi dużo mniej ciekawie niż Małpa. A poza tym nikt tego prawdziwego nazwiska Małpy już nie pamiętał. Mimo, że Małpa znał bardzo wiele ludzi. A znał ich z bardzo prozaicznego powodu: Małpa był lichwiarzem. Stał na ulicy i skupował i sprzedawał złoto i inną biżuterię, jak również dolary. Z dolarami było dość interesująco, bo według prawa Polski Ludowej obywatele mogli zamieniać dolary w banku PKO na bony sprzedażowe, zwane polskimi dolarami, które potem można było wydawać w Pewexach, specjalnych sklepach gdzie nie obowiązywały kartki. Ale! Ale ale! Nie można było dolarów MIEĆ. Jeśli milicja przyłapała obywatela z portfelem pełnym dolarów to mógł się spodziewać sporych kłopotów. A możecie być pewni, że Małpa miał nie tylko portfel, ale i kilka kieszeni pełnych dolarów, na dodatek już kilkakrotnie milicja go złapała, więc za każdym razem był karany coraz surowiej. Ale mimo aresztów, mandatów i innych kar (głównie cielesnych) Małpa wracał na ulicę Pstrowskiego aby wyrabiać tylko sobie znane normy. I wyrabiał je śpiewająco, bo klienci bardzo go lubili. Małpa był jedynym na świecie uczciwym lichwiarzem. Na dodatek Małpa wiele lat wcześniej stracił prawą dłoń, po której został mu podzielony na dwa niby-palce kikut. Możecie sobie więc wyobrazić jak fascynujące dla klientów Małpy było patrzenie jak ta potencjalnie niesprawna resztka dłoni błyskawicznie i bezbłędnie przelicza banknoty. Nawet gdyby kurs dolara był u Małpy nieuczciwy, to założę się że nadal przychodziliby do niego ludzie tylko po to, żeby sprzedać cokolwiek i popatrzeć jak liczy pieniądze.

Wielokrotne spotkania z milicją wykształciły u Małpy bardzo energiczny sposób poruszania się. Rozglądał się czujnie jak jastrząb, sadził wręcz kilometrowe kroki, nigdy nie wykonywał niepotrzebnych gestów. W mgnieniu oka znalazł się więc przy głowie zaspanego Marka i położył mu rękę na ramieniu.
- Maruś… Maruś słuchaj, weź gdzieś schowaj mi szybko te rzeczy, co?
- No…. jasne…. nie ma sprawy - wymamrotał Marek i podniósł ciężką głowę, sięgając jednocześnie pod ladę po papierową torbę.
Widać było, że nie pierwszy raz Małpa przychodził do Marka. Biżuterię i banknoty schowali w trymiga, jakby byli aktorami grającymi po raz tysięczny tę samą scenkę. Potem Marek wsunął brunatną torbę pod ladę, od niechcenia przesunął stos książek tak, aby torbę ukryć. Położył łokcie na ladzie i oparł brodę na dłoniach. W tym samym czasie Małpa jednym susem znalazł się przy półce przy samych drzwiach, wyciągnął z półki książkę i zaczął ją wertować. Wszystko było gotowe na wejście milicjantów.
- Dzień dobry Obywatelu! - tubalny głos wysokiego milicjanta uderzył mocno w skacowany umysł Marka.
- Witam, witam… - odpowiedział ledwo słyszalnym głosem mrużąc oczy w nadziei że fala pouderzeniowa głosu milicjanta niedługo ucichnie w jego głowie.
- O, czyli dobrze widziałem, że Obywatel tu się udał! - milicjant zwrócił się do Małpy, owdróconego cały czas do półki z książkami. - Nie wiedziałem, że jest pan wielbicielem książek.
- I to jak! - wtrącił się Marek - Kolega tu u nas codziennie bywa i strasznie mnie naciąga… Wykupuje mi najlepsze egzemplarze. - mówił niewyraźnie bo jego broda cały czas oparta była na rękach. - Ale szanownych panów chyba pierwszy raz widzę…
Milicjanci wymienili ze sobą dość zezłoszczone spojrzenia. Byli stanowczo zbyt poważni, żeby ktoś mógł sobie tak z nich żartować.
- Niech się pan nie interesuje czym my się interesujemy, dobrze? - milicjanci podeszli bliżej lady, a ten który wchodził drugi rzucił Markowi. - Bo to się tak może skończyć, że to my się Panem zainteresujemy…
- Ależ proszę bardzo, ja nie mam nic do ukrycia … - Marek powiedział z lekceważącym westchnieniem.
- A tam, gadanie... - milicjant machnął ręką - każdy ma coś do ukrycia.
- Aha. - Marka męczyła ta rozmowa i postanowił, że czas ją skończyć. Kłótnie z dwójką milicjantów na kacu to na pewno nie jest dobry pomysł… - A mogę w czymś Panom pomóc?
- Nie, nie, dziękujemy, my tu nie do Pana.
- Aha. A do kogo?
- Do tego tu… - milicjant odwrócił się w stronę drzwi wejściowych - Osz ty k...!
- A przepraszam… - Marek podniósł nieco głowę - Uprasza się o nie przeklinanie w świątyni książki.
- A idź Pan do diabła!
Milicjanci wyszli energicznym krokiem. Jeden z nich splunął przed samymi drzwiami, ale nie wiem już który. Przez te mundury zbyt podobnie wyglądali. Marek natomiast odetchnął z ulgą, postanowił zrobić sobie kawę, tym samym akceptując, że rozpoczął się kolejny dzień pracy.

***
Wszystkim czytelnikom z góry BARDZO dziękuję za poświęcony czas i uwagi!

[ Dodano: Pią 17 Sty, 2014 ]
P.S.

Sprawdziłem, że do forum przyłączyłem się 19 grudnia, nie minęło więc jeszcze pełne 30 dni wymagane w regulaminie aby wrzucać tekst do weryfikacji, ale mam nadzieję, że moderatorzy mi te 2 dni wybaczą! Nie mogłem się doczekać żeby usłyszeć wasze opinie na temat tego co piszę!
Ostatnio zmieniony ndz 26 sty 2014, 16:56 przez jan.jan, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Nie można było dolarów MIEĆ.
W latach kiedy toczy się akcja, wolno było posiadać dolary (w latach siedemdziesiątych też). W Pewexach płaciło się nimi na równi z bonami; jeśli płaciłeś dolarami, to miałeś prawo domagać się wydania reszty również w dolarach (pod warunkiem, że była większa niż jeden dolar, centy wydawano bonami).
Popełniasz zresztą pewną niekonsekwencję:
Z dolarami było dość interesująco, bo według prawa Polski Ludowej obywatele mogli zamieniać dolary w banku PKO na bony sprzedażowe, zwane polskimi dolarami, które potem można było wydawać w Pewexach, specjalnych sklepach gdzie nie obowiązywały kartki.
Skoro nie można było ich mieć, to jak obywatele mogli je zamieniać? Zresztą nikt tego nie robił bo i po co. A bony brały się głównie stąd, że jeśli ktoś z zachodu legalnie przysyłał dolary, to państwo adresatowi wydawało równowartość w bonach.

Re: Dawno temu w Polsce

3
Widać, że nie żyłeś w PRL-u jako osoba względnie dorosła (zazdroszczę) :)
Poprawka: nie lichwiarz, lecz cinkciarz, od "change money".
Po drugie, dla mnie policjanci kompletnie niewiarygodni, może dlatego, że pamiętam, jak się większość z nich zachowywała :)
Po trzecie, możesz nie wiedzieć, ale akurat antykwariaty w tamtych czasach sprzedawały także książki nowe, wykupione z księgarń i wpuszczone po wyższej cenie do obrotu przez antykwariaty właśnie :) często stanowiło to duży procent ich obrotu.
Po czwarte, de gustibus, ale bardzo zgrzyta mi typ narracji. Do kogo jest to skierowane, do jakiego czytelnika?
Mówcie mi Pegasus :)
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

4
Dodam jeszcze, że cinkciarze stojąc na ulicy nie handlowali złotem i biżuterią, były już stałe punkty skupu złota (takie małe najczęściej sklepiki). Również milicjanci w latach osiemdziesiątych nie zwracali się "obywatelu", tylko per "pan". I cinkciarze wcale tak bardzo nie bali się milicji; z reguły byli z nimi dogadani, albo sami byli współpracownikami.
A antykwariusze zajmowali się przede wszystkim ksiażkami, a nie dziełami sztuki. To było w gestii państwowego przedsiębiorstwa "Desa". A starych książek w antykwariatach było jak na lekarstwo, tak jak pisze mój przedmówca były to często książki nowe a także używane ale wydane po 45 roku.

5
jan.jan pisze:Nie można było dolarów MIEĆ
,

MIEĆ można było - nie wolno było sprzedać ani kupić. I to były... cudaaaa :D
Gorgiasz pisze:nie handlowali złotem i biżuterią
Handlowali :D

aha - i w antykwariatach było kupa luda - ja na przykład tam czytałam książki, na które nie było mnie stać.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

6
O, losie... Zdaje się, że osób, które pamiętają PRL, jest na Wery całkiem sporo, więc takich postów, że było nie tak, tylko zupełnie inaczej, też pewnie uzbiera się pod Twoim tekstem niemało. Ja na razie tylko w kwestii antykwariatów.
Były takie, w których handlowano książkami. Starymi i całkiem nowymi.
Gorgiasz pisze:A starych książek w antykwariatach było jak na lekarstwo,
Były antykwariaty wyspecjalizowane wręcz w książkach starych, poczynając od przedwojennych, aż po starodruki sensu stricto. Na przykład - na Sławkowskiej w Krakowie albo w Warszawie w Alejach Ujazdowskich (jeszcze istnieje). Tam sprzedawano również stare zdjęcia, pocztówki, grafiki (często oprawione), mapy. Obficie reprezentowany był wiek XIX, a także najzupełniej współczesne książki zagraniczne. Były antykwariaty naukowe, do których przyjmowano książki specjalistyczne, różne wydania bibliofilskie, itp. Tam również trafiały czasem nawet całe księgozbiory przedwojenne.
Gorgiasz pisze:A antykwariusze zajmowali się przede wszystkim ksiażkami, a nie dziełami sztuki. To było w gestii państwowego przedsiębiorstwa "Desa"
DESA (Dzieła Sztuki i Antyki) była rzeczywiście przedsiębiorstwem państwowym, ale oprócz tego istniały rozmaite antykwariaty prywatne, gdzie można było kupić porcelanę, szkło, lampy naftowe, obrazy mistrzów pomniejszych i rozmaite inne drobne rzeczy, czasem także meble.
jan.jan - z książkami osadzonymi w przeszłości niezbyt odległej, ale już poza zasięgiem pamięci własnej autora, jest zawsze ten problem, że żyje mnóstwo osób, dla których ta przeszłość jest środowiskiem naturalnym. W nim się wychowały, pewne rzeczy wiedzą od zawsze, przez skórę, więc też rozmaite nieścisłości wyłapują automatycznie, wcale się o to nie starając. I w ten sposób autor traci w ich oczach wiarygodność.
Na szczęście jest dużo beletrystyki z tego czasu, reportaży, wiele prasy. Stosunkowo łatwo można wejść w te klimaty i wychwycić, że obywatel mógł mówić do milicjanta "panie władzo", ale pan władza do obywatela - "proszę pana". Bo to były już lata osiemdziesiąte.
Właśnie, tak przy okazji: 1952-1989? Jest gigantyczna różnica pomiędzy początkiem i końcem tego okresu, więc może napisz tylko, że akcja rozgrywa się w roku '85. To całkowicie wystarczy.

c.d.n.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

7
Towarzyszu autorze, czekał pan 28 dni, a nie mógł jeszcze tych dwóch odczekać dla świętego spokoju? ;)

Komentarz będzie skromny.
Po pierwsze - Lubliiiiin!!! :D A po drugie oprawki można komuś wbić w nos siłą, ale same z siebie się w niego nie wbijają z tej przyczyny, iż się z nim nawet nie stykają. Zapomniałam jaką nazwę noszą te płatki, który utrzymują okulary na nosie, a to za pewnie o nie chodziło.
Po trzecie, gdyby królik był zającem, to nazywałby się zając.
Marek idzie do pracy gdzieś między rokiem 1952 a 1989
Przepraszam, ale dość pokraczne datowanie.
Kochał książki w każdej postaci
Ile postaci w tamtych czasach mogła mieć książka?
Zresztą Lublin to wbrew pozorom małe miasto, wszyscy się tu znają.
a później
Chociaż w sumie wiele zależy od definicji "małego miasta". Lublin zamieszkiwało ponad 300 tysięcy mieszkańców, nie był więc godną pogardy mieściną.
Rozumiem, o co chodziło, ale to i tak zgrzyta.
Każda ściana, od sufitu po samą podłogę
Może się czepiam, ale ściany są od podłogi do sufitu.
Dwie, dość wąskie półki, na prawo od wejścia, nie stały na ziemi, ale zamontowane była na czymś w rodzaju długich kijów, dzięki czemu mogły obracać się wokół własnej osi.
Półki z reguły nie stoją na ziemi, a wiszą. Mniemam, iż chodziło o to, że nie były regałami, a obrotowymi stojakami. Po co rozciągać i pokraczyć, jak można napisać prościej.
W razie potrzeby toaleta zmieniała się również w podręczny magazyn.
No obrzydlistwo :P
Dwoma dużymi krokami Marek pokonał przestrzeń dzielącą go między wejściem a ladą, po czym przeszedł za nią i, przeskakując nad stertami niechlujnie porozrzucanych książek, wszedł do toalety, złapał jedną ręką za kran, drugą odkręcił wodę i zaczął łapczywie pić.
Przestrzeń dzielącą go między wejściem a ladą... Wychodzi na to, że przestrzeń podzieliła pana Marka, gdy znajdował się między wejściem a ladą. I trochu za długie to zdanie, przez co nieco chaotyczne.
więc za każdym razem był karany coraz surowiej. Ale mimo aresztów, mandatów i innych kar (głównie cielesnych)
Gdyby nie to (głównie cielesnych) końcówka jednego zdania i początek drugiego nie miałyby sensu.


Interpunkcja nie najlepsza i problemy z czasami, w jednym zdaniu był czas przeszły w drugim teraźniejszy, dalej znów przeszły. Poza tem sposób, w jaki tekst został napisany każe mi zaszyć się w ciemnym kącie i wyć do księżyca. Nie lubię takiego rodzaju "przemądrzałej" narracji. Więcej, co mogłabym napisać, napisali już przedmówcy.
"Na nocnym niebie chmury się kłębią.
Noc mnie ogarnia, pieści swą głębią.
Podmuchy wiatru liśćmi targają,
Szeleszczą, huczą, zawodzą, grają...
Chłód mnie przenika do szpiku kości...
Ciemność rozgrzewa - kocham Ciemności..."

William Blake

8
Ad. Rubia
Na przykład - na Sławkowskiej w Krakowie albo w Warszawie w Alejach Ujazdowskich (jeszcze istnieje). Tam sprzedawano również stare zdjęcia, pocztówki, grafiki (często oprawione), mapy.
Tak, masz rację, przypomniałaś mi. Do tego w Krakowie (może to był ten, nie pamiętam) jeździłem kilka razy po ksiażki; w W-wie byłem chyba tylko raz w tym celu, coś mnie zraziło. Najczęściej bywałem w Bydgoszczy i Kielcach, tam było najwięcej.
Ale w moim mieście do początku lat 80 -tych był tylko jeden.
ale oprócz tego istniały rozmaite antykwariaty prywatne, gdzie można było kupić porcelanę, szkło, lampy naftowe, obrazy mistrzów pomniejszych i rozmaite inne drobne rzeczy, czasem także meble.
Akurat z pewnych powodów pamiętam, że u mnie jeszcze w 79 r. prywatnych antykwariatów czy sklepów zajmujących się sprzedażą antyków/staroci nie było oprócz tej jednej Desy.
Pewnie zresztą pamiętam dawniejsze czasy niż Ty. :)
Właśnie, tak przy okazji: 1952-1989? Jest gigantyczna różnica pomiędzy początkiem i końcem tego okresu,
Oczywiście! A dzisiaj następne pokolenia pakują wszystko do jednego wora i sądzą, że wiedzą o czym piszą.
Jak przeczytałem to "Dawno temu", to sądziłem, że będzie gdzieś od Kazimierza Wielkiego wstecz.

9
Po pierwsze dziękuję wszystkim za przeczytanie i poświęcenie czasu na odpowiedź :)

Jeśli chodzi o największy zarzut - co sprzedawały antykwariaty. To co piszę w opowiadaniu to w większości wspomnienia mojego taty, który był antykwariuszem. Spędziłem w tym antykwariacie trzy czwarte dzieciństwa i stąd dobrze pamiętam i wiem co sprzedawał - nawet jeśli wydaje się to niewiarygodne :)

Jeśli chodzi o dolary - to z prawdą się moje opowiadanie nie mija. Do 1989 roku handel tak zwanymi dewizami między "osobami fizycznymi" nie był legalny, mógł odbywać się w banku, a w rzeczywistości odbywał się na czarnym rynku (http://pl.wikipedia.org/wiki/Waluty_wymienialne_w_PRL - wiem, że wikipedia nie jest najlepszym źródłem wiedzy, ale jest jakimś źródłem ;))

No i ostatnia sprawa: narrator. Specjalnie piszę tak, że narrator jest antypatyczny. Szczerze mówiąc bawi mnie pisanie w ten sposób :) Rozumiem, że nie wszystkim się to może podobać, ale sam fakt że komuś się nie podoba nie jest dla mnie wystarczający aby tę formę zmieniać.

I mam na koniec dodatkowe pytanie, bo dużo piszecie o tym czy zgadzają się fakty historyczne, ale mało o tym czy to się w ogóle dobrze czyta? Czy zdołałem was losem Marka zaciekawić na tyle, że chcielibyście wiedzieć co się wydarzy dalej?

10
Wiesz, kiedy czytam tekst odnoszący się do konkretnych realiów i łapię autora na "grubych" błędach, przestaję czytać...
Wespół wytknęliśmy ci ich sporo, nie powinieneś tak bardzo ufać pamięci. Mylisz nawet nazwy - jak wymienieni przeze mnie cinkciarze zamiast lichwiarzy czy handlowanie przez nich biżuterią...

A co do narracji, mnie nie przeszkadza, że narrator jest antypatyczny. Ja pytałem, jak sobie wyobrażasz docelowego czytelnika. Bo moim zdaniem ci, których interesują czasy PRL-u, nie będą zainteresowani w większości tak powierzchownym pisaniem, mogłaby to kupić młodzież, ale dla nich to jest "przefajnowane". Dla mnie za mało w tym eleganckiej ironii, czy może nawet sarkazmu, ale głębszego niż puszczanie oka do czytelnika - wiesz, mamy XXI wiek, a Mrożek pisał dawno temu, taki sposób pisania wymaga dziś dużo więcej od autora...

Rozumiem, że piszesz na podstawie wspomnień taty, ok, ale nie piszesz jednak pamiętnika, tylko literaturę, to inne wymagania. Krytyka z mojej strony to nic osobistego - ale odpowiadając na twoje pytanie - nie, nie czytałbym dalej. Dla mnie ten fragment jest zbyt błahy. Liczyłem na więcej, rozpoczynając lekturę.

[ Dodano: Pią 17 Sty, 2014 ]
Zresztą, sam zobacz: masz ponad 6 stron maszynopisu (w zasadzie więcej, bo to nigdy nie jest 1800 znaków). I co dostajemy? Wiedzę, że bohater ma kaca, pracuje w antykwariacie, rozpoczyna tam pracę, przychodzi przyjaciel, a za nim milicjanci. Fabuła jest pretekstowa, natomiast dygresje mnożysz jak Gaudi ozdobniki na wiadomej katedrze :) rozmowa z milicjantami niesie tyle informacji, że można ją ściąć o połowę i efekt będzie ten sam, a dynamika znacznie większa.
I tak dalej...
Mówcie mi Pegasus :)
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

11
Taaa...
Dołączę do senioratu, zawsze należy korzystać z okazji do upgrejdowania się na przykład na sędziwego mądralę :-P

jan.jan
Wszyscy oceniający mieli rację, wytykając rzeczowe niestaranności tekstu. Z dokładnością do szczegółów oczywiście, bo cinkciarze - a i owszem - handlowali wszystkim, co było małe, a dużej wartości, tak więc cenne kruszce w dowolnej postaci czy szlachetne kamienie jak najbardziej były obiektami ich zawodowego zainteresowania.
Ciekawe, czy ta elitarna grupa społeczna doczekała się jakiejś monografii, bo odchodzi w niepamięć razem z realiami socjalistycznej rzeczywistości. Może i dobrze.

Jasne jest zatem, że warstwę faktograficzną, scenografię, osadzenie w epoce musisz jeszcze postudiować i z całą pewnością mocniej uwiarygodnić.

Co do zaś walorów literackich - słuchaj się Romka, bo wie, co mówi.

Mogę dodać tyle:

1. Zamiast puszczać oko do czytelnika, zwracając się do niego bezpośrednio - co bywa ciekawym i usprawiedliwionym zabiegiem literackim - napieprzasz w czytelnika z moździerza, traktując wyjątkowo paternalistycznie z nibyzabawną łopatologią w roli amunicji.

Tak trochę w ramach pokazania kolorytu minionego ustroju wspomnę, że na dwóch przeciwstawnych biegunach podobnie paternalistycznie przemawiali Prymas Wyszyński (słuchając go zawsze się czułem, jak owieczka nie dość, że najsłabsza w stadzie, to jeszcze zdałniona) i - dla odmiany niejaki Loranc Władysław, prezes Radiokomitetu w upiorne dni stanu wojennego (dla niego byłem pełnym dałnem niezdolnym do przyswojenia podstawowych zasad rządzących światem, którego oświecać trzeba czule, jednak z ojcowską powagą i surowością). Brrrr.....

2. Na samo wspomnienie dreszcz przebiega po kręgosłupie, co zatem mam powiedzieć na figlarny ton powiastki, sugerujący pewną wszechogarniającą bajkowość? Owszem, każdy żyjący w najlepszym z ustrojów starał się tworzyć i utrzymywać w najbliższym otoczeniu jakieś enklawy normalności, niemniej trudno powiedzieć, że było bajkowo. Z drugiej strony - dla nieco młodszych podróż do PRL-u to jak wizyta w Parku Jurajskim, więc ta opowieść chyba jest bardziej do nich, niż do mnie.

3. Słowotok mógłbyś istotnie nieco okiełznać, da się go zaprząc do tworzenia czegoś, co będzie bardziej zwarte w miejscach, gdzie ta zwartość jest wymagana i rozlewne, gdzie można sobie na to pozwolić. To Ty przez zarządzanie dynamiką kierujesz również uwagą i nastrojem czytelnika.

4. Jest sporo nieporadności językowej, więc niewątpliwie tekst jest do mocnego przeszlifowania.

Ale.

Uwaga, dobra wiadomość.

Mnie się podobało. Przeczytałem z zaciekawieniem (pomijając oczywiście irytację w miejscach wyjątkowo pobzdeconych) i uważam, że punkt wyjścia jest i to wcale nienajgorszy. Taki antykwariusz, postać stojąca trochę na uboczu systemowego mainstreamu to fajny i nośny pomysł.

Pomyślisz nad targetem, dostosujesz koncepcję narracji, bajkowość przeniesiesz raczej do charakterystyki postaci czy zdarzeń, niż twardych realiów, wyrzucisz ornamenty, poprawisz warsztatowo i...

no cóż, jeśli to wszystko zrobisz, ja chętnie poczytam dalej.

OK?

Zatwierdzam weryfikację. dorapa
Ostatnio zmieniony ndz 26 sty 2014, 16:50 przez Leszek Pipka, łącznie zmieniany 1 raz.

12
Leszek Pipka pisze:Ciekawe, czy ta elitarna grupa społeczna doczekała się jakiejś monografii, bo odchodzi w niepamięć razem z realiami socjalistycznej rzeczywistości. Może i dobrze.
OT:
nie doczeka się prawdziwej (chyba).
Jest równie etosowa jak styropian i.... ma się w demokracji zasadniczo dobrze, a nawet lepiej z (tu zrobiłam aluzję do Tyrmanda ;)
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

13
Zdaje się, że będę robiła tę weryfkę na raty, bo czasu nie mam, a tekst wymagałby solidnej łapanki językowej. Więc teraz tylko parę uwag.

Sam pomysł wydaje mi się całkiem obiecujący. Powieść przygodowo-obyczajowa w realiach PRL to prawdziwie świeży powiew po kreacjach fantasy, gdzie najpierw trzeba stworzyć całe uniwersum, zanim się ruszy poza prolog. Antykwariat jako miejsce akcji i antykwariusz jako bohater też zrobiły na mnie dobre wrażenie. Może dlatego, że kiedyś, na praktykach zabytkoznawczych, ułożyłyśmy z koleżanką kryminał o przemycie rękopisów i starodruków, w którym osoby ze sfer antykwaryczno-bibliotecznych były zdecydowanie czarnymi charakterami. Miło sobie przypomnieć i miło pomyśleć, że potencjał tego środowiska bynajmniej się nie wyczerpał.
Ale: denerwuje mnie to ciągłe puszczanie oka do czytelnika. Wszyscy wiemy, że autor ma nad swoim bohaterem pełną władzę (poza tymi autorami, którzy dają się zdominować bohaterom), więc podkreślanie, że ten bohater, to taki facet, którego sobie uformujemy tak albo owak, jakoś mi nie pasuje do gatunku. Jak przygoda i obyczaj, to bohater ma być pełnokrwisty, nawet skacowany, a nie papierowy. Bo groteską Twój tekst nie jest, a rozmaite przerysowania tam by bardziej pasowały.
A poza tym; te dygresje o PRL. Wincenty Pstrowski w latach osiemdziesiątych? W zbiorowej świadomości nie istniał, może przewijał się w jednym zdaniu gdzieś w podręcznikach historii, ale to wszystko. Nie ma sensu przywoływanie postaci i sytuacji nie mających związku z życiorysem bohatera. Rozmaite aluzje i dygresje, żeby miały siłę nośną, muszą być osadzone w biografii postaci działających. Sam fakt, że istnieje ulica o nazwie takiej czy innej, nie wystarcza. Żeby chociaż ten skacowany Marek przypomniał sobie, że go kiedyś kierownik podstawówki źle potraktował, bo coś mu się wyrwało na temat Pstrowskiego... Rok 1985 to był czas Jarocina i Seksmisji, a bohaterowie pracy socjalistycznej już dawno wylądowali na śmietniku historii i żeby ich przypominać, trzeba mieć jakiś solidny powód, a nie tylko chciejstwo narratora.

c.d.n.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

15
Tekst mi się podoba, bo jest komiczny i to w taki sposób, z jakim się chyba jeszcze nie spotkałam. Strasznie mnie śmieszą usilne starania autora, żeby z czytelnika zrobić debila. Chociażby ten antykwariat. Raczej każdy ogarnięty człowiek wie, co to, a jak nie, to sobie sprawdzi. Może po prostu dawaj linki do wikipedii? xD

Chociaż... Chyba z dwojga złego lepiej tak, niż używać mnóstwa z dupy wziętych naukowych określeń, jakichś cytatów tajemnych i odwołań do, sam czort wie, czego. Wtedy takiemu zwykłemu zjadaczowi chleba i kartofli jest (jak bodajże Kres powiedział) smutno i ryjowato. A przynajmniej Twoje opowiadanie podnosi nieco morale, bo można sobie powiedzieć "Ha! Myślisz, że nie wiem, co to antykwariat? A ja wiem!".

Spodobało mi się porównanie faceta do gołębia, takie w sumie trafne i proste. Działa na wyobraźnię. Nie wiem jedynie, po kiego fungusa była ta wstawka z królikami i zającami. Nie, to nie to samo. Może autor miał na myśli, że po pijaku podobnie się zachowują. W takim razie gratuluję niecodziennej wiedzy :D

Na mój gust ciutkę za dużo tego Marka. Marek to, marek tamto, nie można powiedzieć "mężczyzna", albo "antykwariusz"?

Na temat realiów się z oczywistych powodów nie wypowiem.

Powodzenia w dalszym pisaniu =D
Jak chce się przyglądać pięknu
Jak chce się oglądać w dzień
Czasami trzeba pokonać sporo lęków
Czasami dostać w łeb
I to jest okej, chociaż czasem to trudne
To nas uczy pokory
Wszystko czasami i dla mnie jest szarobure
Trzeba chcieć ujrzeć kolory

Zeus - "Świt"

http://freakyberry.blogspot.com/
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron