Dawno temu w Polsce
Oblodzonym chodnikiem ostrożnie szedł średniego wieku mężczyzna. Miał na sobie długi, zimowy płaszcz, ciemne spodnie i ciepłe buty. Zdecydowanym ruchem podniósł kołnierz, schował dłonie w kieszenie i wcisnął głowę między ramiona. Metalowe oprawki okularów powoli wżynały mu się w czerwony nos. Szedł tak ślizgając się co chwila, z daleka wyglądał jak pijany... zając? Nie, nie zając... Jak pijany... królik? Nie no, to przecież to samo co zając. On wyglądał jak pijany... gołąb! Tak! Właśnie jak gołąb. Ten czerwony nos jak dziób, te chude nóżki wystające z imponujących rozmiarów płaszcza i wreszcie ten niepewny, chaotyczny chód.
Jednakże tak się składało, że nasz pijany gołąb wcale nie był pijany. Był co prawda dość mocno skacowany, ale w jego krwi nie krążyła już ani krztyna alkoholu. Dziś o poranku zapewne jeszcze krążyła, ale pobudka, jaką zafundowała mu żona skutecznie go otrzeźwiła i zostawiła fantastyczny ból głowy.
Kac, jak wiadomo, bardzo utrudnia nam ziemianom chodzenie po oblodzonych chodnikach. Marek klął więc ile wlezie. (Marek to nasz pijany gołąb, proszę nadążać) Klął na świat, klął na kraj, klął na swoje życie i na pracę. Trzeba mu przyznać, że klął sensownie, bo wszystkie wyżej wymienione elementy zebrały się na kupę aby utrudnić mu życie i wygonić go na ten cholerny lód. Marek szedł właśnie do pracy, do której musiał iść bo takie życie, żył w kraju o nazwie PRL, znajdującym się w świecie, no cóż, naszym.
Skoro padła nazwa PRL to możemy się wszyscy domyślić, że Marek idzie do pracy gdzieś między rokiem 1952 a 1989. Moja pamięć nie jest nieomylna, umówimy się więc, że Marek idzie do pracy mniej więcej w roku 1985. Dawne czasy... Komuna, kolejki, czy się stoi czy się leży... Ale tak się składa, że w tym kraju gdzie wszystko jest NASZE (a więc NICZYJE) Marek był właścicielem swojego własnego sklepu. Wiele go to oczywiście kosztowało (głównie nerwów), ale się udało.
Marek był antykwariuszem. Ręce w górę kto wie kto to jest antykwariusz! No już ok, nie podnoście, jeśli nie daj boże czytacie to w jakimś miejscu publicznym to będziecie przecież komicznie wyglądać... Ech... Wszystko trzeba tym ludziom tłumaczyć...
Antykwariusz, moi drodzy to sprzedawca starych książek i dzieł sztuki. Trafi się czasem jakieś ciekawe wydanie, jakiś prawdziwy antyk, ale większość czasu antykwariusz to po prostu księgarz książek używanych. Co absolutnie Markowi nie przeszkadzało. Kochał książki w każdej postaci i w każdej ilości. Celebrował zadbane albumy ze zdjęciami w twardej oprawie, ale też czytał odręczne notatki pisane ołówkiem na marginesie wyświechtanych kryminałów. Ale życie Marka nie kończyło się na książkach. O czym świadczy męczący go kac.
Marek już od czasu studiów na prestiżowym KULu był duszą towarzystwa. Wiele osób lgnęło do niego i lubiło spędzać z nim czas. Marek dostawał więc sporo zaproszeń na różnego rodzaju imprezy. Ostatnia jaką uświetnił to sylwester. Poszedł ze swoją piękną żoną, Danusią. Danusia bawiła się bardzo dobrze, Marek aż za dobrze. I tak, 2 dni później, Marek z trudem przyjął do wiadomości że jest już dzień pracujący i czas otworzyć antykwariat. Bolała go głowa, brzuch, i z jakiegoś powodu nogi. Ostatnie co pamiętał to picie bruderszafta z kolegą kolegi, niejakim Anrzejem Mazurkiem. Podczas sylwestra mężczyźni długo rozmawiali o książkach, o życiu, o rodzinie... ale Marek nie pamiętał gdzie ów Andrzej pracuje. No cóż (Marek mentalnie wzruszył ramionami), pewnie skoro to znajomy znajomych to się jeszcze spotkają. Zresztą Lublin to wbrew pozorom małe miasto, wszyscy się tu znają.
Chociaż w sumie wiele zależy od definicji "małego miasta". Lublin zamieszkiwało ponad 300 tysięcy mieszkańców, nie był więc godną pogardy mieściną. Był za to siedzibą aż dwóch uniwersytetów, a co za tym idzie dwóch miasteczek akademickich, i podwójnej ilości klubów studenckich. Ale co ważniejsze, w Lublinie naprawdę wszyscy się znali. Każdy był znajomym tego znajomego, znanym chociaż z twarzy, z tej tamtej imprezy. Nie potrafię powiedzieć z czego to wynika, może z dużej, wschodniej gościnności, może z niskiej średniej wieku (obniżanej oczywiście przez populację studentów) czy może z jakiegoś kompletnie innego powodu. Jednak powód jest nieistotny, istotne są fakty. A faktem jest, że Marek jeszcze spotka się z Andrzejem Mazurkiem, mimo, że w ten mroźny poranek ani za grosz nie mógł sobie przypomnieć nic konkretnego o Andrzeju, ani kto go z nim poznał, gdzie mieszka, gdzie pracuje...
(Uważny czytelnik na pewno zorientował się, że postać Andrzeja Mazurka jest ważna - inaczej po co tyle o niej ględzić? Tak, tak, uważny czytelniku, nie mylisz się. Ale też nie myśl, że taki sprytny jesteś, minie kilka dobrych dziesiątek stron zanim się czegokolwiek więcej dowiesz.)
Wracając do Marka, który ostrożnie kroczył po oblodzonym chodniku, mniej więcej 3 stycznia mniej więcej 1985 roku. Otóż Markowi udało się dotrzeć do antykwariatu. Zmarzniętymi dłońmi otworzył kłódkę zawieszoną na metalowym haku na drzwiach. Dobrze, nie dłońmi otworzył tylko kluczami, które w zmarzniętych dłoniach trzymał. Też powód do czepialstwa...
Marek otworzył drzwi zamaszyście i wpadł do ciepłego wnętrza, pakując jednocześnie lekko zardzewiałą kłódkę do przepastnej kieszeni płaszcza. Antykwariat Marka składał się z jednego, niewielkiego pomieszczenia, liczącego może 15 metrów kwadratowyh i mikroskopijnej łazienki. Każda ściana, od sufitu po samą podłogę była oczywiście zajęta półkami z książkami. Dwie, dość wąskie półki, na prawo od wejścia, nie stały na ziemi, ale zamontowane była na czymś w rodzaju długich kijów, dzięki czemu mogły obracać się wokół własnej osi. I tak z jednej strony książki na tych półkach stanowiły zwykłą część asortymentu, a z drugiej były "na witrynie". Witryna ta była niestety nieco zaniedbana, zakurzona i wiecznie zaparowana, ale czy ktokolwiek z was próbował kiedyś dostać się do wąskiej przestrzeni między obracaną półką a szybą witryny? Nie? No to powiem wam, że jest to bardzo trudne i wymaga wręcz akrobatycznych zdolności (ci co próbowali to wiedzą).
W głębi antykwariatu stała lada, czyli proste drewniane biurko zabudowane z przodu i obklejone przeróżnymi plakatami-informacjami. Na ladzie leżała sterta książek i papierów i kalkulator. Na lewo od lady znajdowała się toaleta, której widoczna od wejścia ściana przykryta była oczywiście półką z książkami, a wejść do niej można było przechodząc po prawej stronie lady. W razie potrzeby toaleta zmieniała się również w podręczny magazyn.
Dwoma dużymi krokami Marek pokonał przestrzeń dzielącą go między wejściem a ladą, po czym przeszedł za nią i, przeskakując nad stertami niechlujnie porozrzucanych książek, wszedł do toalety, złapał jedną ręką za kran, drugą odkręcił wodę i zaczął łapczywie pić. Zimna woda była dla niego jak zbawienie. Gul, gul, gul i znikał ból głowy, zniknął ból brzucha, nawet ból nóg zelżał. Przynajmniej chwilowo. Kiedy tylko Marek odjął usta od kranu to huk w głowie i ściskanie w brzuchu powróciły ze zdwojoną siłą. Więc Marek szybko wrócił do chłeptania wody z kranu jak spragniony pies przy wężu ogrodowym. Zimna woda ściekała mu po brodzie okrytej kilkudniowym zarostem. Jeszcze raz spróbował odessać się od wodopoju. Tym razem nie czuł się aż tak źle jak przed chwilą. Zakręcił więc kran i z ciężkim westchnieniem wycofał się z maleńkiej toalety i opadł na mały, drewniany taboret. Nie zdejmując płaszcza położył na ladzie ramiona, oparł na nich głowę i zamknął oczy. Nareszcie…. Nareszcie dotarł do pracy i mógł sobie spokojnie odpocząć…
Zbudził go dzwonek zamontowany przy drzwiach. Do antykwariatu wszedł klient. Marek z trudem otworzył jedno oko nie podnosząc nawet głowy i z ulgą stwierdził, że do antykwariatu nie wszedł klient a kolega, pracujący przy tej samej ulicy, przy ulicy Pstrowskiego. Kto się interesuje nazwami ulic? Ulica Pstrowskiego otrzymała swoją nazwę po Wincentym Pstrowskim, pierwszym przodowniku pracy! Pan Pstrowski był rębaczem w kopalni - dla niedomyślnych, rębacz to człowiek który rąbie… Pan Pstrowski był bardzo zapalony do tego aby jak najszybciej odbudować zniszczoną wojną ojczyznę. W 1947 roku napisał list otwarty do kolegów z kopalni: “Od maja ubiegłego roku pracuję jako rębacz na kopalni "Jadwiga" w Zabrzu. W lutym br. wykonałem normę 240%, wyrąbując 72,5 m chodnika. W kwietniu wykonałem normę 293%, wyrąbując 85 m chodnika. W maju dałem 270%, wyrąbując 78 m chodnika.” Potem dorzucił: “Kto da więcej?”. Albo to może propaganda PRL dorzuciła. W każdym razie propaganda PRL bardzo lubiła tym hasłem szafować. Przodownicy pracy byli gloryfikowani, stawiano im pomniki i nazywano ich nazwiskami ulice. Byli wręcz uwielbiani! Ale tylko przez władzę. Polski lud do pracy miał zgoła inne podejście. Często powtarzano powiedzenie: “Czy się stoi, czy się leży trzy tysiące się należy”. Ale nie chce mi się teraz tłumaczyć co to znaczy, więc zainteresowani mogą sprawdzić sami. A jak już będziecie grzebać w internetach czy słownikach to fajnie by było jakby ktoś też sprawdził skąd wzięto nazwę Peowiaków - nazwę jaką nadano ulicy Pstrowskiego po 1989 roku. Dziękuję.
Dość oczywistym jest, że Marka nie inspirowało wyrabianie 200% normy. Dlatego też zobaczywszy, że do antykwariatu wszedł jego kolega, Małpa, Marek tylko jęknął coś na kształt “cześć” i zamknął z powrotem wcześniej otworzone oko. Małpa miał na bank jakieś “prawdziwe” imię i nazwisko, ale przykładowo “Marian Janowski” brzmi dużo mniej ciekawie niż Małpa. A poza tym nikt tego prawdziwego nazwiska Małpy już nie pamiętał. Mimo, że Małpa znał bardzo wiele ludzi. A znał ich z bardzo prozaicznego powodu: Małpa był lichwiarzem. Stał na ulicy i skupował i sprzedawał złoto i inną biżuterię, jak również dolary. Z dolarami było dość interesująco, bo według prawa Polski Ludowej obywatele mogli zamieniać dolary w banku PKO na bony sprzedażowe, zwane polskimi dolarami, które potem można było wydawać w Pewexach, specjalnych sklepach gdzie nie obowiązywały kartki. Ale! Ale ale! Nie można było dolarów MIEĆ. Jeśli milicja przyłapała obywatela z portfelem pełnym dolarów to mógł się spodziewać sporych kłopotów. A możecie być pewni, że Małpa miał nie tylko portfel, ale i kilka kieszeni pełnych dolarów, na dodatek już kilkakrotnie milicja go złapała, więc za każdym razem był karany coraz surowiej. Ale mimo aresztów, mandatów i innych kar (głównie cielesnych) Małpa wracał na ulicę Pstrowskiego aby wyrabiać tylko sobie znane normy. I wyrabiał je śpiewająco, bo klienci bardzo go lubili. Małpa był jedynym na świecie uczciwym lichwiarzem. Na dodatek Małpa wiele lat wcześniej stracił prawą dłoń, po której został mu podzielony na dwa niby-palce kikut. Możecie sobie więc wyobrazić jak fascynujące dla klientów Małpy było patrzenie jak ta potencjalnie niesprawna resztka dłoni błyskawicznie i bezbłędnie przelicza banknoty. Nawet gdyby kurs dolara był u Małpy nieuczciwy, to założę się że nadal przychodziliby do niego ludzie tylko po to, żeby sprzedać cokolwiek i popatrzeć jak liczy pieniądze.
Wielokrotne spotkania z milicją wykształciły u Małpy bardzo energiczny sposób poruszania się. Rozglądał się czujnie jak jastrząb, sadził wręcz kilometrowe kroki, nigdy nie wykonywał niepotrzebnych gestów. W mgnieniu oka znalazł się więc przy głowie zaspanego Marka i położył mu rękę na ramieniu.
- Maruś… Maruś słuchaj, weź gdzieś schowaj mi szybko te rzeczy, co?
- No…. jasne…. nie ma sprawy - wymamrotał Marek i podniósł ciężką głowę, sięgając jednocześnie pod ladę po papierową torbę.
Widać było, że nie pierwszy raz Małpa przychodził do Marka. Biżuterię i banknoty schowali w trymiga, jakby byli aktorami grającymi po raz tysięczny tę samą scenkę. Potem Marek wsunął brunatną torbę pod ladę, od niechcenia przesunął stos książek tak, aby torbę ukryć. Położył łokcie na ladzie i oparł brodę na dłoniach. W tym samym czasie Małpa jednym susem znalazł się przy półce przy samych drzwiach, wyciągnął z półki książkę i zaczął ją wertować. Wszystko było gotowe na wejście milicjantów.
- Dzień dobry Obywatelu! - tubalny głos wysokiego milicjanta uderzył mocno w skacowany umysł Marka.
- Witam, witam… - odpowiedział ledwo słyszalnym głosem mrużąc oczy w nadziei że fala pouderzeniowa głosu milicjanta niedługo ucichnie w jego głowie.
- O, czyli dobrze widziałem, że Obywatel tu się udał! - milicjant zwrócił się do Małpy, owdróconego cały czas do półki z książkami. - Nie wiedziałem, że jest pan wielbicielem książek.
- I to jak! - wtrącił się Marek - Kolega tu u nas codziennie bywa i strasznie mnie naciąga… Wykupuje mi najlepsze egzemplarze. - mówił niewyraźnie bo jego broda cały czas oparta była na rękach. - Ale szanownych panów chyba pierwszy raz widzę…
Milicjanci wymienili ze sobą dość zezłoszczone spojrzenia. Byli stanowczo zbyt poważni, żeby ktoś mógł sobie tak z nich żartować.
- Niech się pan nie interesuje czym my się interesujemy, dobrze? - milicjanci podeszli bliżej lady, a ten który wchodził drugi rzucił Markowi. - Bo to się tak może skończyć, że to my się Panem zainteresujemy…
- Ależ proszę bardzo, ja nie mam nic do ukrycia … - Marek powiedział z lekceważącym westchnieniem.
- A tam, gadanie... - milicjant machnął ręką - każdy ma coś do ukrycia.
- Aha. - Marka męczyła ta rozmowa i postanowił, że czas ją skończyć. Kłótnie z dwójką milicjantów na kacu to na pewno nie jest dobry pomysł… - A mogę w czymś Panom pomóc?
- Nie, nie, dziękujemy, my tu nie do Pana.
- Aha. A do kogo?
- Do tego tu… - milicjant odwrócił się w stronę drzwi wejściowych - Osz ty k...!
- A przepraszam… - Marek podniósł nieco głowę - Uprasza się o nie przeklinanie w świątyni książki.
- A idź Pan do diabła!
Milicjanci wyszli energicznym krokiem. Jeden z nich splunął przed samymi drzwiami, ale nie wiem już który. Przez te mundury zbyt podobnie wyglądali. Marek natomiast odetchnął z ulgą, postanowił zrobić sobie kawę, tym samym akceptując, że rozpoczął się kolejny dzień pracy.
***
Wszystkim czytelnikom z góry BARDZO dziękuję za poświęcony czas i uwagi!
[ Dodano: Pią 17 Sty, 2014 ]
P.S.
Sprawdziłem, że do forum przyłączyłem się 19 grudnia, nie minęło więc jeszcze pełne 30 dni wymagane w regulaminie aby wrzucać tekst do weryfikacji, ale mam nadzieję, że moderatorzy mi te 2 dni wybaczą! Nie mogłem się doczekać żeby usłyszeć wasze opinie na temat tego co piszę!
Dawno temu w Polsce
1
Ostatnio zmieniony ndz 26 sty 2014, 16:56 przez jan.jan, łącznie zmieniany 2 razy.