Życie jest krótkie i zazwyczaj pachnie strachem.
Kiedyś o tym nie wiedziałem. Prowadziłem zwykły żywot: pobudka o siódmej, żeby godzinę później zacząć pracę, o osiemnastej wracałem do domu, jadłem, bawiłem się z dziećmi, kochałem z żoną i zasypiałem. Tego wszystkiego już nie ma i nie wróci – kiedy o tym myślę, czuję się podobnie jak pewnego dnia w dzieciństwie, gdy straciłem przytomność, pielęgniarka przyłożyła mi do nosa sole trzeźwiące. Tak samo działa świadomość, że wszystko odeszło.
Był jeszcze ktoś, kogo straciłem w moim dawnym życiu. Nazywał się Robert Jankowski i był moim przyjacielem od podstawówki. Chcę wrócić do pewnego zdarzenia i proszę każdego, kto znajdzie mój notes, żeby powstrzymał się z oceną moralną.
Siedzę na odnowionym dworcu w Katowicach, deszcz stuka o plastykowe zadaszenie, co jakiś czas przejeżdża pociąg, przywożąc z sobą tłumy ludzi, hałas i smród z toalet, a ja myślę, że jest dokładnie, jak wtedy…
Wsiadłem do pociągu. Byłem tego dnia podniecony nową wędką. Piękny model Daiwy z drewnianą rączką. Zająłem miejsce naprzeciwko młodej dziewczyny o ślicznych oczach, ale zauważyłem ją dopiero gdy wysiadałem. Poczułem wibrację telefonu - dzwonił Robert.
- No i gdzie jesteś? – zapytał Robert.
- Już w Tychach, lecę na trajtka i za pół godziny będę nad jeziorem – oznajmiłem.
Zobaczyłem w oddali trolejbus, wielki, prostokątny Jelcz. Oblepiony reklamami wyglądał jak duży karton po mleku na kółkach. Ostatnie dwadzieścia metrów przebiegłem i zdążyłem wsiąść.
Stary Jelcz jęczał, zawodził i podskakiwał na dziurach, ale w końcu dojechał na Paprocany. Wysiadłem i rozejrzałem się za przyjacielem. Stał pod parasolem, popijając colę z puszki. Miał na sobie ubranie khaki. Podszedłem do niego.
- Siema, bajtel – krzyknął i wyrzucił ramiona na boki, jakby chciał mnie przytulić.
- Nic z tego, nie przy świadkach – odparłem, śmiejąc się.
Zamówiliśmy po hamburgerze i ruszyliśmy raźnym krokiem na zachodnią część jeziora. Był środek lata, pogodne południe. Słońce smażyło plażowiczów, wszędzie biegały dzieciaki. Spojrzałem na środek wody i dostrzegłem dwie żaglówki. Ich białe żagle lśniły w blasku. Zamarzyłem, żeby kiedyś popływać czymś takim i może nie tutaj. Nie, poszukam czegoś większego, może na Bałtyku. To jest myśl.
- Myślisz, że to niebezpieczne? – zagadnąłem Roberta, kiwając głową w stronę kajakarzy.
- Tylko jeśli ważysz ćwierć tony.
Jezioro nie było otoczone lasem tylko po stronie przystanku. Przeszliśmy obok zameczku, Promniców, minęliśmy kilka stanowisk rybackich i znaleźliśmy się w naszym ulubionym miejscu. Było to kilka kroków za zakrętem ścieżki, wśród gęstej i wysokiej trawy. Rozłożyłem swoje krzesło pod sosną, a Robert nieco dalej na piaszczystym kawałku ziemi. Powietrze pachniało cudownie, zaciągnąłem się głęboko i zamknąłem oczy. Jako dzieciak często uciekałem do lasu, żeby poczuć tę niepowtarzalną woń. W takim miejscu mógłbym oddać ducha i niczego nie żałowałbym. Tutaj uciekają wszelkie troski.
- No, to zaczynamy – słowa Roberta wyrwały mnie ze wspomnień. Spojrzałem na niego. Trzymał dwie butelki Tyskie i próbował otworzyć jedną o drugą. Kiedy mu się udało, podał mi tę nieotwartą i powiedział: - A ty radź sobie sam, kolego.
Poradziłem sobie nożem. Wypiliśmy piwo, potem jeszcze jedno, a po trzecim szumiało mi przyjemnie w głowie.
- Pamiętasz jak Moher wpadł do wody? – zapytał mnie Robert i obaj wybuchliśmy śmiechem.
Pewnie, że pamiętałem Mohera. Należał do naszej paczki z liceum. Kiedyś zamiast do szkoły, wybraliśmy się nad jezioro. Stary osioł znalazł sznur, przewiesił go na gałęzi, brał rozpęd i w ostatnim momencie unosił nogi, żeby zrobić kółko nad wodą. Ostatnim razem odbił się zbyt późno i runął przed siebie. Zamoczył ubrania, telefon, dokumenty i połowę książek z zeszytami. Działo się to pod koniec ogólniaka, więc strata nie była aż tak duża, a potem ślad po Moherze zaginął. Powiadali, że znalazł pracę za granicą, ale kto to wie? Obejrzałem się w lewo, mając nadzieję, że na gałęzi będzie wciąż wisiał ten sam sznur. Jakakolwiek cząstka dawnych dni. Gałąź była, ale nic poza tym.
- Eh, to był gość – odparłem.
– Karaś najlepiej bierze nocą i na kukurydzę – powiedziałem i jakby natura chciała ze mnie zadrwić, tafla wody zafalowała a Robert poczuł szarpnięcie żyłki. Popuścił lekko żyłkę, potem zaczął ją zwijać, zablokował hamulec i wyciągnął dość sporego karasia.
Robert popatrzył mi w oczy.
- Znaczy, że jak przyjdę w nocy, to złowię potwora z Loch Ness?
Znowu ciszę zakłócił nasz śmiech.
W tym momencie chciałbym napisać, że złowiliśmy jeszcze kilka ryb i wróciliśmy do domów. Niestety tak się nie stało. To, co napiszę dalej przyjdzie mi z trudem. Już teraz mam łzy w oczach, a przecież nawet nie zacząłem najważniejszej części opowieści. Czytelniku, miej nade mną litość. Kiedy będziesz to czytał, będę daleko od tego przeklętego miejsca, ale koszmary odjadą ze mną.
Wypiliśmy jeszcze po dwa piwa. Połowy szły kiepsko, prawdopodobnie jezioro nie było zarybiane ostatnio. Kiedy słońce zaczęło kryć się za sosnami, haczyk Roberta zablokował się pod wodą.
- Odetnij żyłkę i spadamy – powiedziałem.
- Nie, chcę zobaczyć, co to. – Oczy Roberta zasłonięte były mgłą. Mówił bełkotliwie i cały czas się śmiał. Ja byłem nieco mniej pijany, ale humor Roberta był zaraźliwy. Klaszcząc w dłonie, patrzyłem jak wskakiwał do wody i zanurkował. Robiło się naprawdę ciemno.
Nagle mrok ogarnął mój umysł. Upadłem na kolana z szeroko otwartymi oczami. Powietrze znacznie się ochłodziło i poczułem występującą na całym ciele gęsią skórkę. Robert wychodził z wody, a prawą dłoń trzymał zaciśniętą na włosach głowy Mohera. Mój przyjaciel cały czas się uśmiechał, ale ja widziałem w jego obliczu samego szatana.
- Coś ty narobił, człowieku? – zapytałem drżącym głosem.
- Znalazłem skarb – powiedział Robert urywanym od śmiechu głosem. Odchylił głowę, a jego śmiech wypełnił świat. Cała ziemia zdała się drżeć pode mną. Wokół zapanował nieprzenikniony mrok i tylko Robert był w nim widoczny, oświetlony piekielnym płomieniem. Nie myśląc długo, chwyciłem krzesło i zdzieliłem Roberta szybkim ruchem. Upadł na kolana, potem na czworaka. Okładałem go dalej, kiedy leżał nieprzytomny. W szale chwyciłem nóż i waliłem nim na oślep.
Łzy spływały po moich policzkach, a chwilę potem szlochałem głośno.
Nie jestem pewny, co działo się potem, ale obudziłem się w nocy. Zasnąłem, zapytacie? Nie wiem. Po morderstwie była nicość, trwała do momentu, kiedy odzyskałem świadomość, wlokąc zwłoki przyjaciela w głąb lasu. Było strasznie zimno, głosy zwierząt zlewały się z szumem drzew i byłem pewny, że armia duchów mnie otaczała, co chwilę potykałem się w mroku. Nie wiedziałem, co robiłem i po co, ale wkrótce doszedłem do wniosku, że chciałem ukryć ciało, więc kontynuowałem powolny marsz tyłem.
Uznałem, że oddaliłem się wystarczająco, toteż odpiąłem z paska saperkę i Bóg mi świadkiem, że kopałem jak wariat. Czasami słyszy się o ludziach, którzy dokonują rzeczy wbrew ich możliwościom, na przykład pamiętam kobietę, którą przygniótł samochód, bo obluzował się lewarek. Kobieta podniosła ten samochód i uwolniła się. W tamtej chwili dokonałem czegoś równie nieprawdopodobnego, bo po jakimś czasie znalazłem się w dole po ramiona. Wygrzebałem się stamtąd, wturlałem zwłoki do dołu i zakopałem. Na koniec rozrzuciłem trochę ziemi i liści nad grobem, żeby już na zawsze został nieznany. W drodze powrotnej nad jezioro szurałem nogami, próbując rozrzucić i zakryć zakrwawione liście. Nie wiem, czy mi się udało. Pamiętajcie, że było ciemno. Ale uważam, że poszczęściło mi się. Minęły dwa lata a Roberta jeszcze nikt nie znalazł. Pamiętam, że wróciłem na plażę po zakopaniu ciała, spakowałem swoje rzeczy. Nie byłem pewny, co zrobić ze sprzętem Roberta. W końcu wpadłem na dobry pomysł.
Pozbierałem jego rzeczy i poszedłem na trolejbus - nim dojechałem na dworzec. Na stacji stał pociąg do Warszawy. Podbiegłem kawałek, wsiadłem do środka i zająłem pusty przedział. Po chwili wyszedłem z pociągu, zostawiwszy bagaż w środku. Zauważyłem, że zaczęło świtać.
Wróciłem po swoje rzeczy.
Zanim odszedłem na zawsze z naszego ulubionego miejsca wędkowania (albo raczej byłego ulubionego), dostrzegłem kątem oka błysk w trawie. Zbliżyłem się i po chwili zwymiotowałem. To, co kilka godzin temu było głową Mohera, teraz wyglądało jak zwykła torebka wrzucona do wody lata temu.
Uciekłem stamtąd.
To już koniec opowieści. Czy zasługuję, żeby żyć? Cały czas dręczy mnie to pytanie. Nie sypiam od dwóch lat, jestem wrakiem człowieka. Mógłbym dodać, jak posypało się moje małżeństwo i żona odeszła z dziećmi. Ale kogo to obchodzi? Po tym, co opowiedziałem, bardziej będziecie skłonni życzyć mi zgnicia w jakiejś zapyziałem norze niż słuchać dalej. Dołączam do tej swoistej spowiedzi mapę. Zaznaczyłem tam mniej więcej miejsce pochówku Roberta. Mam nadzieję, że go znajdziecie i zapewnicie godny pogrzeb. Może to uspokoi moje sumienie. Może.
Nadjeżdża mój pociąg. Patrzę jak rośnie, cały czas myśląc, jak kruche jest życie i jak bardzo cuchnie strachem.
opowiadanie1
1
Ostatnio zmieniony pt 17 maja 2013, 00:27 przez Obieżyświat, łącznie zmieniany 3 razy.