Tekst bez wysokich ambicji, ot dla chwili uśmiechu w te zimne dni.
Za zadanie ma tylko dać chwilę rozrywki czytelnikowi (może przemycić to i owo w marginalnych ilościach).
Czy zadanie spełnia, czy też nie ocenicie sami.
Rajskie miejsce ustronne
Mały barak z blachy falistej odbijał promienie słońca jak diament porzucony na plaży. Stał samotnie pośród niezmierzonej połaci spękanej słońcem ziemi. Bracia Josh i John, milcząc, szli powoli w stronę baraku. Josh, typ niski i potężnie zbudowany, zajmował się przemytem nielicznych ocalałych środków medycznych poza granice Federacji Europejskiej. Gburowaty i zawsze w złym humorze, cieszył się respektem należnym człowiekowi bezwzględnemu i okrutnemu. John był przeciwieństwem brata, wysoki i uśmiechnięty, trudnił się drobnym handlem bronią.
Bracia zbliżyli się aż pod zawieszoną na dwóch starych zawiasach prostokątną, grubą blachę, pełniącą rolę drzwi.
- Zawołaj go, bo jeszcze ślepiec jaja nam odstrzeli - polecił bratu szeptem Josh.
- Dziadku! - zawołał John, uderzając pięścią w blachę.
Nastała chwila ciszy, po czym ze środka odezwał się słaby i cichy głos.
- Wchodźcie. Powoli.
John chwycił za blachę i ostrożnie żeby nie zerwać starych zawiasów, otworzył.
Weszli obaj. W baraku panował całkowity mrok.
- Odsłoń szmaty - polecił cichy głos. John podszedł i odsunął ciężkie, pachnące benzyną i olejem szmaty, którymi zasłonięte były okna. Do pomieszczenia, gwałtownie jak nóż wbity w ciało, wdarło się światło.
Na łóżku, w wielkiej stercie brudnej pościeli leżał starzec. Mężczyzna był ubrany tylko w wojskowe spodnie, na nagiej piersi, pod sercem widniał tatuaż zwiadowców Federacji Europejskiej. Długie do ramion siwe włosy i pasująca do nich siwa, ale krótko ostrzyżona broda, kontrastowały z młodzieńczo nieruchomą i umięśnioną ręką.
Ręką, która trzymała shotguna o obciętych lufach.
- Dziadku... - zaczął John - Wzywałeś, więc przybyliśmy, opuść obrzyna.
Mężczyzna mrużył przez moment oczy, jakby chcąc lepiej widzieć. Po dłuższej chwili westchnął, cała siła uszła z niego w jednej chwili. Nieruchoma przed chwilą ręka opadła na posłanie.
- Dziadku, wzywałeś... - powtórzył John.
- Wzywałem - powiedział po chwili z trudem starzec. - Umieram. A chcę wam coś przed śmiercią opowiedzieć, wnuczkowie.
- Opowiedzieć? Dziadku, myśmy przejechali osiem mil żeby tu dotrzeć! A do końca miesiąca mam może ze cztery galony benzyny - zdenerwował się Josh.
Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie. Miał zamknięte oczy i wydawał się całkowicie spokojny.
- Usiądźcie i posłuchajcie. Możecie wyciągnąć z tej opowieści duże zyski...
Bracia spojrzeli na siebie i usiedli niechętnie.
- A o czym ta opowieść, dziadku? - zapytał John.
- No cóż... Właściwie to o kiblu.
* * * *
Dawno temu, długo przed IV wojną, wszędzie były jeszcze lasy, strumienie i pola. Dziś możecie to zobaczyć już tylko na dyskach. IV trwała krótko ale prawdziwa wojna rozpoczęła się dopiero po jej zakończeniu. Bratobójstwo. Wojna o żywność, o leki, o wodę. Wojna bez stron konfliktu, bez mundurów, bez sztandarów. Wojna między każdym kto miał cokolwiek i tym kto chciał mieć. Wojna o zegarek, saperkę, kompas, termos. Dlatego właśnie używamy tego jednego słowa. Bratobójstwo. Przed tym całym bajzlem byłem ichtiologiem, potem w czasie Wielkiej IV służyłem w zwiadzie. W czasach Bratobójstwa dużo wędrowałem. Wtedy jeszcze działały nieliczne koleje i kilka stacji metra. Oczywiście natura już dawno została zamordowana promieniowaniem i temperaturą. Strumienie wyschły, lasy umarły w popiołach, pola też wypaliła temperatura i bomby Królestwa Azjatyckiego. Benzyny było więcej niż teraz, choć i tak trzeba było o nią walczyć. Ludzie, jak dziś, trzymali się głównie w małych, kilkuosobowych grupach.
Było też kilku takich jak ja. Zbieraczy podróżujących samotnie. W pojedynkę teoretycznie jest trudniej przeżyć ale to tylko teoria. Jednej osobie jest łatwiej się ukryć i łatwiej zachować ciszę kiedy patrol królewskich przejeżdża tuż obok ciebie. Łatwiej znaleźć jedzenie i wodę dla jednego, niż dla wielu. Nieważne zresztą.
W każdym razie wysiadłem kiedyś na jakimś dworcu, gdzieś na południu.
Był właściwie opustoszały. Jeden Łowca szukający na tym odludziu łatwych ofiar. Nawet na mnie nie spojrzał. Paru lekomanów i ćpunów leżących w brudnych kątach.
Skierowałem się do dworcowej ubikacji. Jasne, mogłem się odlać gdziekolwiek. Ale dalej pamiętałem słowa mojego sierżanta, wbijane do głowy głównie za pomocą ciężkich, wojskowych butów.
"Szcza i sra się w miarę możliwości w kiblu, bo inaczej świat zmieni się w bagno, a zwiadowcy w bagnie grzęzną nogi"
Ot, wojskowe przyzwyczajenie.
Wszedłem. Kibel był oczywiście epicentrum syfu, brudu i upadku ludzkości. Strzykawki, zaschnięta krew i graffiti - "Kevin, zjadłem twoją matkę - Mickey". Fajnie.
Podszedłem do muszli i delikatnie za pomocą buta spróbowałem podnieść pokrywę. Ani drgnęła. Zaschnięty kał złączył pokrywę z deską i muszlą niczym najlepszy klej. Kopnąłem i wrota do wybawienia mojego pęcherza stanęły otworem. O ile muszla była w miarę normalnych rozmiarów, deska i pokrywa także, to wielkość odpływu była ogromna. Pomyślałem że mógłbym tam bez większych problemów wskoczyć, i ta myśl mnie rozbawiła. Najdziwniejsze jednak było to, że w odpływie ubikacji była czyściuteńka woda, nie widziałem takiej od długiego czasu. Przynajmniej tak wyglądała, bo czysta w naszych czasach być po prostu nie mogła. Miałem właśnie rozpiąć rozporek kiedy usłyszałem że coś za mną się porusza. Obróciłem się szybko, już z nożem w dłoni. Naprzeciw mnie stał mężczyzna. Właściwie niepozorny, jeśli nie liczyć laserowego Mini-4 w jego dłoni.
Skąd on to, kurwa, wytrzasnął?
- Tutaj nie wolno - powiedział chrapliwym głosem.
- Posłuchaj synu - odpowiedziałem najspokojniej jak umiałem. - Ja chcę się tylko odlać, ok? Jeśli to twój teren - w porządku. Masz Mini-4, też w porządku. Ale założę się o galon benzyny że nie masz w nim ładunków. Już prawie nikt ich nie ma. A widzisz zabawkę w mojej dłoni? To jest nóż firmy Extrema Ratio, model Shrapnel. Robili je bardzo dawno temu. To nie jakieś ceramiczne gówno tylko narzędzie zrobione ze stali N690, hartowane do twardości 58HRC. Wiesz co to znaczy?
Chyba nie wiedział. Patrzył na mnie. Zaskoczony, ale spokojny. A potem zrobił to czego się obawiałem. Nacisnął trzykrotnie guzik komunikatora. Nie za bardzo wiedziałem co robić. Staliśmy tak, a po kilku sekundach usłyszałem kroki biegnących ludzi. I nie pytajcie mnie dlaczego zrobiłem to co zrobiłem. Sam nie wiem. Instynkt przetrwania? Jeśli tak to raczej nieracjonalny. Raczej przeczucie i intuicja.
Bo ja wskoczyłem do tego kibla.
Kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem rurę. Na szczęście była tak szeroka że spokojnie mogłem płynąć. Modliłem się, żeby powietrza wystarczyło mi do następnego kibla gdzie będę mógł wyjść. Woda wydawała się krystalicznie czysta ale uważnie pilnowałem aby nie dostała mi się do ust. Po kilkunastu metrach dopłynąłem do ogromnego zbiornika wodnego. A w górze...
To chyba było jakieś światło! Zacząłem płynąć w górę.
Wypłynąłem na powierzchnie i zaparło mi dech w piersiach. Tam była plaża! Autentyczna, kurwa, plaża. Z palmami, piaskiem i muszlami na brzegu! Jak wariat zacząłem płynąć w jej kierunku. Po chwili zrzuciłem buty i biegłem już po piasku, krzycząc, szczęśliwy jak nigdy. To było coś niesamowitego. Skakałem, tarzałem się w piasku i ochlapywałem wodą. Jak dziecko, które po raz pierwszy w życiu zobaczyło plażę. Właściwie zresztą tak było, plażę widziałem ale przed Całym Bajzlem - a wtedy to było jakby inne życie.
Uklęknąłem i zanurzyłem dłonie w piasku czekając aż obmyje je fala.
- Dzień dobry - rozległ się za mną głos.
Odwróciłem się. Zobaczyłem niskiego mężczyznę w słomkowym kapeluszu. Parę kroków dalej stało jeszcze kilku.
- Gdzie jestem? I jak w ogóle... ? Skąd? - pytania nie były pytaniami. Ja chciałem pojąć. Chciałem zrozumieć. Jak to możliwe że całe społeczeństwo żyje w powojennym syfie, pełnym gruzów, stali i śmierci, a oni tu mają taki raj.
- Przejdźmy się - krótko powiedział mężczyzna.
Po chwili spacerowaliśmy brzegiem morza. Czułem się jak na wymarzonej randce z dziewczyną.
- Odnalazłem to miejsce przypadkiem, kiedy wpadłem naćpany do muszli na dworcu. Po kilku miesiącach zaczął mi doskwierać brak towarzystwa więc wróciłem i sprowadziłem tu najbliższych i najbardziej zaufanych przyjaciół. Chyba rozumiesz że musimy chronić wejścia, pomimo że jest... odpychające. Ktoś może wpaść lub chcieć coś wrzucić dla zabawy. Musimy to kontrolować i za wszelką cenę chronić to miejsce.
- A ja? - zapytałem.
- Nie wiem. Prawdopodobnie Cię zabijemy. Choć z drugiej strony jest tu kilku, którzy uważają że to nowy Raj ofiarowany przez Stwórcę...
- Kogo?
- Kiedyś ludzie wierzyli w... coś więcej. Nieważne. Starają się w każdym razie, w podziękowaniu za to miejsce być dobrzy. Nie zabijać, nie kraść i w ogóle żyć... tak jak powinno się żyć.
- Ciekawe jak przetrwają.
- Na razie jakoś trwamy - uśmiechnął się człowiek w kapeluszu. - Tu jest inaczej. Przemoc i bezwzględność nie są tu konieczne. Choć w twoim przypadku może będą. - Odwrócił się w kierunku stojących mężczyzn. - Obradują właśnie na twój temat, potem jeszcze mój skromny głos i zobaczymy co z tobą zrobić.
Popatrzyłem na morze i piasek.
- Teraz mogę już umrzeć.
- I ja tak myślę - zgodził się.
Podszedł do nas jeden z mężczyzn. Wziął człowieka w kapeluszu na bok i długo szeptali.
Dalej patrzyłem na morze.
- Puścimy cię – odezwał się za mną głos.
Odwróciłem się gwałtownie.
- Co? Przecież mogę was zdradzić!
- Dobroć, Bóg, sam rozumiesz. Uważają że nowego początku nie można budować na zabójstwie. Są zdania że to test na ufność w człowieka.
- Będę mógł tutaj wrócić?
- Nie. - Pokręcił głową.
Rozpłakałem się i upadłem na kolana. A potem wróciłem na powierzchnię i...
* * * *
Dziadek rozkaszlał się bardzo.
- Co było dalej? - zapytał John z poczerwieniałymi od emocji policzkami.
Starzec przestał kaszleć i otarł dłonią flegmę z twarzy.
- Dalej? Już nic właściwie.
- A gdzie ten zysk dla nas? - zapytał gwałtownie Josh.
- To przypowieść wnuczku, a z przypowieści zawsze zysk jest jeden. Nauka. - powiedział już z bardzo wyraźnym trudem mężczyzna.
Josh podskoczył do niego i chwycił go za głowę.
- Gdzie to jest? Który dworzec? - krzyczał, trzęsąc staruszkiem. - Gdzie jest ten, kurwa, kibel?
Starzec patrzył mu spokojnie w oczy. Po chwili uśmiechnął się szeroko.
- Chyba żartujesz że ci powiem - powiedział bardzo, bardzo wyraźnie.
I umarł.