Już potem, gdy to się stało, objawił się światu całkiem szybciutko, za pomocą niekompletnej notatki nabazgranej odręcznie na wyrwanych z zeszytu kartach, ni to obraz ni cień ledwie pewnych zdarzeń.
Oto wspomniane zapiski:
***
„Musi zamilknąć ból, który w sobie noszę – myśl gwałtownie wybudziła mnie z lekkiej drzemki, która przydarzyła się podczas posiłku spożywanego przy drewnianym, kuchennym stole, mocno naznaczonym tysiącem rżnięć chleba naszego powszedniego. Mrugnąłem ledwie raz, a potem? Potem już do mnie dotarło, objawiło się. Przy lufciku, na ścianie wisiała upięta w strąki cebula. Czerwona i pękata splotami grubych warkoczy miała w sobie zarówno ciężar, jak i obfity powab pociągnięć pędzla z obrazów La Rochy. Usiadła na niej mucha i kocimi ruchami tarła odnóżem o odnóże strząsając z siebie wszechświaty. Paralelizm losów i zapętlenie czasu zrozumiałem wtenczas kompleksowo, jakbym dostrzegł wszechwiedzę i bezmiar na dnie borgesowskiego alefa, który zawiera wszystkie punkty widzialne i niewidzialne, będące i nie-będące. Mój alef był bólem powtarzalnym od prawdopodobnie – zawsze, a, choć objawione wielokrotnie w zarysie, kształcie, a może i błysku, szczęście było abstrakcją nie skalaną empirią. Czułem pokrewieństwo z cierpiącym męki na górze Moab Mojżeszem, gdy ów już wiedział, że ziemi obiecanej pobłyskującej w oddali nigdy nie przeora dotykiem swej pięty.
Mucha wciąż strząsa z odnóży wszechświaty, jak kwietny pył lekkie i ulotne. To mała mucha – dla mnie. Jestem świadom istnienia siebie i jej. Co jednak z inną muchą na innej cebuli, która w tym właśnie momencie strząsa z odwłoka pył wielkości bilionów lat świetlnych, a w nim planety, galaktyki, miliard dwieście pięćdziesiąt osiem tysięcy czterystu trzydziestu ośmiu Chińczyków (a już pięć tysięcy ośmiuset osiemdziesięciu dziewięciu nowych wystawia łebki z łon matek...), prawie tyluż pijących tężec z Gangesu Hindusów, ogrom innych ludzi, pośród nich ja, a poza układem słonecznym Voyager, co nigdy aż po kres dni swoich nie przedrąży pyłu wersji wszechświata, w której dryfuje, a którą widzi mój osamotniony awatar alternatywny, w ciężkiej psychozie obserwujący inną muchę strząsającą z siebie inny wariant kosmosu. Wszystko kurczy się lub rozpręża, lub rozpręża i kurczy w nieskończonych wariantach mnie, cebuli i muchy stanowiących centrum aktualnych wydarzeń. Mucha w musze, ja w sobie, wszechświat we wszechświecie, a wszystko w czym?
A jeśli przenikające się, zawieszone pierwszy w drugim, drugi w trzecim, trzeci w czwartym, i tak dalej, i tak dalej, wszechświaty są – jak nadmienia w swych pracach (odnalezionych w roku 1783, w pewnej zapomnianej piwnicy w Weimarze przez zluteranizowanego Żyda Moshe Laibnitzsha, który następnie, pod wpływem odkrytych w gruzach – rękopisy były zamurowane w ścianie, której wieku nie udało się jeszcze ostatecznie ustalić – zwojów, wszedł w pełną sofizmatów polemikę z autorem, który nie dość, że żył ponad tysiąc lat wcześniej – co prawie pewne, to może nawet trwał w innej wersji wszechświata – co bardzo możliwe; polemika miała tytuł „Obh Spheres Yhwh’s bis Teüfels”.) perski myśliciel Ab Mustapha Ibn Muhammath – wiecznym teraz, do którego wersji mamy dostęp za pomocą sekretnego kodu będącego sześćdziesiątym szóstym określeniem... (NIECZYTELNY FRAGMENT NOTATKI – s.p.), które Mahomet zapisał na tkwiącej na pięć stóp w ziemi części świętego al – hadżar al – aswad, w Mekce, zaś alternatywną metodę dostępu do innych... (NIECZYTELNY FRAGMENT NOTATKI – s.p.)
Różne „jeśli” mnożą się podczas wnikania w niniejszą historię w tempie szalonym. Jeśli w innym pyle jestem już martwy, by w jeszcze innym stanowić ledwie zygotę dzielącą się w gorączce życia na dwie, cztery, osiem i kolejne geometrycznie postępujące wielkości? Podobnież Hume twierdził, że człowiek zawiera w sobie potencjalną sumę wszystkich doświadczeń przeszłości. Siebie widziałem od dawna w nim, człowieku strapionym, któren żółty od nikotyny, stary dziś i pomarszczony, onegdaj w wolnej od trosk jakichkolwiek febris vitae, upuścił z krzyża soku życia nie myśląc o bólu, co właśnie go stwarzał. Byłem nim i jestem, czuję go w sobie, widzę w cynicznie pełzającym po twarzy grymasie. Kim jeszcze jestem, byłem lub będę? Radzieckim naukowcem, urodzonym dnia tego i tego, przed wojną, któren po przemierzeniu rozklekotaną szalupą Morza Kaspijskiego z góry na dół, z prawej na lewo, a może i w odwrotnych kierunkach, zbudował wreszcie szałas, osiadł w nim, oszalał po raz pierwszy, z równania A + B = C wyliczył X, który okazał się dosadnie dowiedzioną różnicą pomiędzy Bogiem a Szatanem, oszalał po raz drugi by ze starego obrzyna palnąć sobie w otwarte usta. Rozmaite postaci majaczę w mojej świadomości, i Hiob, i Werter, i Werter będący Hiobem, i Hiob będący Werterem, a obaj drapią strupy na ciele, też duszy, szukając odpowiedzi na pytanie „Dlaczego?” a nawet „Czy potem?”, patrząc na odwieczną muchę strzepującą pył z odnóży; wreszcie Juliuszu Cezar i Brutus zamknięci w jednej istocie rozdzieranej bólem.
Mrugam drugi raz? Oszalałem? Co jeszcze? Co...
Milknie..."
(tu rękopis staje się zupełnie nieczytelny na skutek zabrudzenia lepką cieczą – s.p.)***
W tydzień po nakreślonych tajemniczo w wyżej wymienionej notce faktach ostatecznych i, co ustalono ponad wszelką wątpliwość podczas sekcji zwłok, dokonanych - ona-nie-matka powiedziała mi, że to dlatego.
Wiem, że powód był inny.
Nowy Jork, 22 stycznia 2008
s.p.
Post Scriptum dodane wcześniej lub później, tam albo gdzieś indziej:
Pewien niedosyt w owej historii przedziwnej stanowi nieczytelny fragment notki zaczynający się słowem „Milknie...”. Chociaż tak mało jaskrawy, mocno zdewastowany lepką cieczą z umazanej żyletki, która oddała mu czerwień, dla mnie nie jest zagadką, nie wnosi też wielu nowych i istotnych szczegółów na temat życia człowieka będącego bohaterem niniejszej opowieści. Brzmi on:
”Milknie ból co na mnie i we mnie,
i jak szata Dejaniry tak piecze
od słońca wątroba, sęp
ją zżera nie znajdując końca”
Zapewniam, śmierć nie bolała bardzo, a dziś jest szczęśliwy. Skąd wiem, spytacie? Siedzę przy stole postukując długopisem o kartki, patrzę na odbłyski słońca grające feeriami barw na rubinowym lakierze moich paznokci. Z dziewięćdziesiątego dziewiątego piętra apartamentowca obserwuję Manhattan i szybę, po której chodzi mucha i pocierając nóżką o nóżkę strząsa z siebie pyliste wszechświaty. Wierzę i czuję, że byłam kiedyś kimś innym. Są jeszcze dwa nieczytelne fragmenty rękopisu. Co w nich jest? Przecież wiecie. i jak szata Dejaniry tak piecze
od słońca wątroba, sęp
ją zżera nie znajdując końca”
shinobi