Róża zacisnęła wargi i wpatrywała się w rząd napisanych przed chwilą liter.
- Przeczytaj!
Głos ojca był ostry, nieprzyjemny, jak smagnięcie pasem i dziewczynka skuliła ramiona. Litery rozhuśtały się na kartce, falującej jak lusterko wody, gdy poruszyć ją ręką. To było ładne – te kręgi rozchodzące się od jej palca włożonego do wody. Poddała się temu ruchowi: głowa, ramiona, nawet stopa w bucie, aż załaskotała podeszwa. Róża kołysała się. Kołysała myśli.
- Żami… - wydobyła głos ostrym skurczem, który przepychał dźwięki z dołu brzucha płucami i gardłem niemal boleśnie. Poczuła, że puszcza bąka i rozległ się cicho, stłumiony wzorzystym pluszem poduszki. Ale był głośniejszy niż wypowiedziane słowo.
Na poduszce musiała siadać, gdy uczyła się przy starym, wysokim stole w pokoju. Żeby łokcie jak należy opierały się na politurowanym blacie. Tato pilnował, żeby siedzieć „jak należy”: lewe przedramię równiutko wzdłuż brzegu, dłoń przytrzymuje zeszyt, pisać trzeba nad kostką nadgarstka. Machała czasami nogami, które nie sięgały podłogi i pisała chyba od tego krzywo, nie trafiała w linijki. Tak twierdził tato – żeby nie wierzgać, bo litery nie wychodzą, rozłażą się na wszystkie strony. Miał rację, sprawdzała: machnięcie w przód i litera podskakiwała jak spłoszony z drutów ptak. Czasami specjalnie płoszyła ptaki, bo to było zabawne.
Tato skrzywił się na brzydki odgłos i wywrócił oczy z politowaniem. To było głupie, że purtnęła, ale nie umiała temu zaradzić. Kiedy ściskała pupę, bolało tylko wszystko i w końcu nie wytrzymywała. Najgorzej w szkole, kiedy były dzieciaki i potem pokrzykiwały, że Róża pierdzi. No to, gdy czytali, mówiła, że źle się czuje, boli ją brzuch, a pani też wznosiła oczy.
W domu tata odrabiał z nią lekcje i złościł się, że jest taka tępa. Czasami ją bił ręką w głowę. Nie bolało, tylko jakoś tak. I była tępa – nauka jej nie szła. Najpierw śpiesznie czytała słowa z podręcznika, potem tata podniesionym głosem poprawiał to, co przeczytała, a ona jeszcze śpieszniej, zanim podniósł rękę do niebolesnego uderzenia, powtarzała usłyszane słowo, dziwiąc się, że właśnie to jest napisane, bo jej się wydawało, że zupełnie inaczej. Kiedy powtarzała poprawnie, tato był zadowolony, więc starała się zapamiętywać całe zdania, a nawet całe teksty. Tylko, że kiedy już zapamiętała, w szkole uczyli się czego innego i znowu nic nie rozumiała. Najbardziej dziwiło ją, że litery w książce jakby pisano na wodzie. Kiedy powiewał wiatr słowa falowały niespokojnie. Czasami nad wodą unosiła się półprzezroczysta mgła i zasłaniała niektóre litery, choć tato je jakoś widział. Różę mdliło i bolało powietrze w brzuchu.
Dwunastoletnia Róża od kilku lat przeważnie się uczyła – godzinami, do późnego wieczora, czasami wstawała jeszcze o świcie – ojciec uważał, że o świcie mózg człowieka jest aktywniejszy – i powtarzała zadane lekcje. Sprawdziany pisała jednak beznadziejnie, wszystko jej się myliło i mieszało. Czasami wydawało jej się, że napisała dobrze, tak jak pamiętała, ale i tak dostawała jedynkę i zirytowany ojciec zarządzał gruntowną powtórkę. Więc spędzała całą sobotę i niedzielę na nauce. W szkole jednak bała się prosić o ponowne pytanie i jeżeli nauczyciel nie wyrwał jej sam, z reguły nie poprawiała oceny. Zresztą, nawet kiedy pisała powtórnie, niewiele to dawało. Może umiałaby powtórzyć, co zapamiętała, ale nauczyciele woleli z reguły kartkówki i testy, dostawała popisaną na czerwono swoją pracę, często opatrzoną pełną złości uwagą „pisz wyraźnie” albo „twoja wypowiedź jest pozbawiona sensu”. Pewnie tak było, ale sama z reguły nie umiała przeczytać tego, co napisała. Borykała się, żeby przeczytać – tato kazał zawsze czytać powtórnie, by sprawdzać błędy, a wtedy wolała skreślić i zacząć pisać od nowa, bo nie wiedziała, co tam poprawić. Róża nie robiła błędów, ona nie umiała pisać, choć znała wszystkie litery i umiała podzielić słyszany wyraz na głoski (tak zawsze zaczynał z nią tato, gdy miała napisać dyktando), ale to, co zapisała, nie było tym, co słyszała. Pisała więc „żami jak soram nie psac pozapolał”
– Róża, proszę, przeczytaj te idiotyzmy, coś powypisywała!
– Żo… – dukała czerwona, bo znowu puściła bąka.
Śpiesznie i skrupulatnie zamazywała długopisem kolejne litery i wyrazy.
– Z żartami jak z solą… – powtarzał udręczony ojciec głośno i ze złością.
I pisała: "żatrom ja sola". Przyjmowała policzek, ojciec w desperacji pisał poprawnie na kartce wielkimi literami i potem ona starannie przepisywała kilkanaście razy. Ani razu bezbłędnie. Kiedyś zauważyła, że jeżeli nie myśli, że to litery, wtedy maluje kółeczka i kreseczki lepiej. Malowała pisemne prace spokojnie i wytrwale, czasami bardzo wiele godzin. Kiedy ojciec nie widział, malowała też obrazki z albumu o malarzach i jej rysunki były bardzo podobne do tych w albumie. Na plastyce malowała brzydko i prawie bez kolorów.
Zadzwonił minutnik. Minęło 45 minut i była przerwa, bo ojciec bardzo pilnował higieny nauki. Kazał Róży pójść do toalety, ale już jej „się nie chciało”, więc końcówką szczoteczki do zębów robiła fale w sedesie. Potem spuściła wodę. I jak uczono ją od dzieciństwa, umyła starannie ręce.
Żami jak soram...
1
Ostatnio zmieniony wt 22 maja 2012, 11:02 przez Natasza, łącznie zmieniany 3 razy.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)