Gorsza strona medalu [fantastyka/sensacja] - fragm. powieści

1
UWAGA! FRAGMENT ZAWIERA WULGARYZMY!
 Mój dom rodzinny był rzeczywiście niesamowicie piękny – przedstawiał sobą taką ruinę, że nawet zarazki omijały go z daleka. Wszystko tam trzeszczało, odpadało i zacinało się co pięć sekund, ale z braku większych funduszy należało uznać, że funkcjonuje bez zarzutu.
  Cóż, jeśli nadal chcesz to nazywać luksusem – proszę bardzo, nie widzę żadnych przeciwwskazań, bylebyś tylko zrozumiał, jakie wspomnienia naprawdę zachowałem z okresu dzieciństwa i że nie ty jeden zostałeś pokrzywdzony przez los. Któremu z nas życie dało bardziej po łbie? Zadecydujesz sam, gdy usłyszysz już całą historię.
  Zastanawiam się, jakby ci tu wytłumaczyć kilka najważniejszych spraw, jak zobrazować miejsce, w którym teoretycznie musiałem mieszkać do uzyskania pełnoletniości. Hm, może tak – wyobraź sobie sporą kamienną szopę. Kamienną szopę, wyposażoną od wewnątrz w wąskie, drewniane schody, w zamierzeniu mające prowadzić na piętro. W zamierzeniu, bo wchodzenie po nich z roku na rok stawało się coraz bardziej ekstremalnym wyczynem. Wysuszone drewno szybko zaczęło pękać pod stopami, kilka desek w końcu wypadło, tworząc spore wyrwy,
a chętnych do naprawy oczywiście brakowało.
  Na zaniedbanym placu przed budynkiem, odkąd pamiętam, zawsze stacjonowały chude panienki z za wielkimi biustami, poubierane w zwiewne bluzeczki i skórzane spódniczki do połowy pośladków. Nie lubiłem ich chyba z powodu mojego ojca. Kiedy wracał do domu, zalany w trupa, nie myślał wcale o popsutych schodach, tylko leciał prędko na posterunek grupki prawie nagich kobiet, gdzie wydawał ostatnie pieniądze, których nie zdążył jeszcze przepić.
  Widziałem parę razy u siebie z okna, jak idzie z którąś za przeciwległą kamienicę. Wtedy brała mnie złość – bo wiedziałem, że matce się to nie podoba – co prawda, nie do końca rozumiałem jeszcze dlaczego, ale przeczuwałem, że ojciec robi coś bardzo złego. Zresztą, wszystko, czego się dopuszczał, było złe. Pił jakieś świństwo, krzyczał, czasem przewracał meble i zupełnie olewał swoje rodzicielskie obowiązki. Był jak obcy człowiek, który od czasu do czasu wchodził
z buciorami w nasze życie. Nie, nie kochałem go. Bo jak kochać kogoś, kogo się wcale nie zna?
  Pokój miałem na górze. Całe jego wyposażenie składało się na początku z koślawego stolika, trzech mocno potrzaskanych krzeseł, obdrapanej szafy i potwornie niewygodnego łóżka. Często zaszywałem się w nim, uciekając od problemów, od nieprzyjemnych rozmów, pretensji ojca.
  Tej pamiętnej nocy siedziałem na jednym z koców, miętosząc bezmyślnie brzeg drugiego. Miałem chyba sześć, no, może siedem lat. Słyszałem podniesione głosy – ojciec dopiero wrócił
z pracy, mimo że targ, na którym sprzedawał, zamykali ładnych parę godzin wcześniej.
  Kłócili się, ale jakoś inaczej niż zwykle. Bardziej zawzięcie, więc w rezultacie mężczyzna niemal zachrypł od krzyku. Nie pojmowałem, co się właściwie dzieje. Czy znaleźli jakiś większy powód niż zazwyczaj, czy matka trafiła na wyjątkowo kiepski humor ojca…
  Zżerał mnie strach, pomieszany z ciekawością. Podniosłem się wolno i najciszej jak potrafiłem, opuściłem pokój. Musiałem zbadać teren, musiałem wiedzieć, skąd ta cała awantura.
  — Gdzie byłeś? Nawet na to pytanie nie jesteś mi w stanie odpowiedzieć?
  — Zamknij się, suko. Mam swoje prywatne zajęcia i nic ci do nich.
  — Swoje prywatne zajęcia? — W głosie matki pobrzmiewała drwina. — A czy one nie mają przypadkiem metra siedemdziesięciu, długich nóg, rozmiaru C i rudych kudłów?
  Oj, miały, miały. Bo sam je widziałem przed domem, jak nieustannie wdzięczyły się do przechodniów.
  — Gówno cię to obchodzi! Lepiej mów, gdzie kolacja! Gdzie moje żarcie, na które haruję jak ten zasrany osioł?
  Zszedłem po schodach. Skrzypiały niemożliwie, ale wrzaski rodziców zagłuszały każdy inny dźwięk.
Nogi przypominały watę, ręce się trzęsły, a serce waliło zdecydowanie mocniej niż zwykle.
Otumaniony lękiem, zapomniałem nawet, na które stopnie należy uważać i w połowie omal nie zleciałem.
  — To nazywasz harówką? — Rozległ się trzask odstawianej butelki. — Tego będziesz
w przyszłości uczył swojego syna?
  — Ty niewdzięczna szmato! — Ton ojca nabierał coraz większej wrogości. — Lenisz się całymi dniami, rozpuszczasz mi dzieciaka i jeszcze pyskujesz! Nie za dobrze ci czasem?
  Nie do końca przytomny, sunąłem wolno wzdłuż ściany. Pod palcami czułem każdą wyrwę, każdą chropowatość muru, którego chłód przenikał mnie do szpiku kości. Potykałem się
o własne nogi, drżałem na całym ciele, ale uparcie podążałem w stronę kuchni. Nie wiedziałem, jaki obraz tam zastanę – sama myśl o nim napawała lękiem, pozbawiając resztek wcześniejszego spokoju. Tak, teraz możesz uznać to za strasznie dziwaczne, ale… kiedyś panikowałem. Jak normalny człowiek, normalne dziecko w obliczu zagrożenia. Nie potrafiłem zachowywać obojętności - byłem za mały, zbyt niedoświadczony i wrażliwy. Nie miałem takiej władzy nad emocjami, jaką mam dzisiaj. Wszystko wychodziło na wierzch, nim jeszcze zorientowałem się, że cały świat doskonale zna mój humor. Nie pojmowałem własnej słabości – poprawka, ja nawet nie przypuszczałem, że istnieje.
  — Znajdź sobie inną służącą. — Tym razem głos matki był lekceważący, przesycony jadem. — Może ta ruda cizia zrobi ci kolacyjkę? Zresztą, moja kuchnia nigdy ci nie smakowała.— Prychnęła. — Śmiałeś się z Dantego, że wszystko zjada, a raz nawet sugerowałeś przecież, że usiłuję was otruć.
  Stanąłem w otwartych drzwiach. Nie zauważyli mnie, za bardzo zajęci wymianą ostrych komentarzy.
  — Nie nazywaj go tak! — wycedził mężczyzna, podchodząc bliżej i celując w nią oskarżycielsko palcem. — Wiesz dobrze, jak ma na imię!
  Durante. Nie znosiłem, kiedy tak do mnie mówił. Zresztą, odczuwałem pewien niewyjaśniony wstręt do wszystkich słów, które w jakikolwiek sposób się z nim wiązały. A matka na dodatek zawsze mówiła Dante. Z pozoru niewielka różnica – zwyczajny skrót, prostsza forma - ale jednak wystarczająca, by stworzyć poważny problem. Przynajmniej w moim przypadku.
  — Tak, wiem, w przeciwieństwie do ciebie! — krzyknęła zajadle, mrużąc wściekle oczy. — Wiem, na które reaguje, a którego nie cierpi! — Zadarła dumnie brodę, strząsając z twarzy złocisto-orzechowe loki. — A wiesz, czemu nie cierpi? Bo źle mu się kojarzy! Z awanturami,
z alkoholem, z TOBĄ! — Uśmiechnęła się gorzko. — Nawet rodzony syn się ciebie wstydzi, cholerny pijaku.
  Spojrzałem na ojca. Twarz zmieniła mu się diametralnie, wargi zadrżały, a na policzki wystąpiły rumieńce. W jednej chwili przestał zachowywać resztki pozorów opanowania – zamachnął się i uderzył. Po raz pierwszy.
  — Mamo! — wrzasnąłem dziko, obserwując w rozpaczy, jak matka, pod wpływem ciosu, wpada w ścianę, a potem osuwa się po niej z jękiem na podłogę. Całe szczęście, ciągle przytomna.
Uniosła wzrok. Potrząsnęła gwałtownie głową, wykonując nieokreślony ruch ręką, jakby chciała zatrzymać mnie w miejscu, nie dopuścić, bym podzielił jej los.
  Nie zareagowałem. Rzuciłem się pędem między szafkami i runąłem na parkiet tuż obok niej, obcierając sobie przy tym boleśnie kolana. Popatrzyła na mnie – oczy miała duże, brązowe, smutne, przepełnione troską. Na policzku dostrzegłem wyraźne zaczerwienienie – ślad po ataku ojca.
  Nie mieściło mi się wtedy w głowie, że można uderzyć kobietę. Uderzyć i nawet nie zostać za to w żaden sposób ukaranym. Gdzie byli odważni policjanci, działający zawsze w służbie dobra? Powinni przybiec, zaalarmowani w jakiś nadzwyczajny sposób i zamknąć go za kratami więzienia, na co z pewnością sobie zasłużył.
  Cóż, wiesz, byłem smarkaty i naiwny. Wierzyłem w dobro, miłość, sprawiedliwość i takie tam. Dopiero nieco później udało mi się z tego wyrosnąć.
 Wyciągnąłem drżącą dłoń, żeby dotknąć miękkich, mocno rozczochranych włosów, a potem niezdarnie je pogładzić. Pragnąłem pocieszyć, pomóc, dodać otuchy, chociaż samodzielnie niedużo mogłem zdziałać.
  — Niech on sobie pójdzie — rzuciłem płaczliwym tonem, a pierwsze łzy spłynęły mi po policzkach. — Niech nam da spokój, nie chcę go! — Zrozpaczony, wtuliłem się w jej ramię. — Nie chcę, żeby ciebie bolało.
  — Durante, wyjdź. — Głos mężczyzny przepełniony był rażącym chłodem i, tak, obrzydzeniem. — Rodzice muszą porozmawiać.
  Ani na moment nie odsuwając się od matki, odwróciłem głowę, spoglądając niechętnie w bok. Mimo rozmytego obrazu, doskonale widziałem parę piwnych oczu, obserwujących mnie
z niekrytym zniecierpliwieniem. Błyszczące, o spojrzeniu tak twardym i przenikliwym, że aż dreszcze brały… Owszem, masz rację, w pewnym sensie znasz je doskonale, bo niewątpliwie stanowiły jedną z tych rzeczy, które, wbrew swojej woli odziedziczyłem po nim. Tylko że moich tęczówek nigdy nie przysłaniała denerwująca mgiełka alkoholowego odurzenia – ja zawsze zachowywałem trzeźwość.
  — Sam sobie wyjdź! — wrzasnąłem, zanosząc się głośnym szlochem. — Niepotrzebny jesteś! — Nabrałem chrapliwie powietrza, nękany napadem ostrego kaszlu. — Słyszysz?! Nie potrzebujemy cię!
  Zmarszczył brwi, a następnie zrobił spory krok w naszym kierunku.
  — Wystarczy pyskówek, gówniarzu — rzekł twardo. — A teraz wyjazd na górę!
  Otworzyłem usta, chcąc od razu wojowniczo zaprotestować, jednak na przeszkodzie stanęła delikatna dłoń matki, pieszczotliwie mierzwiąca mi grzywkę.
  — Idź do pokoju, Dante — powiedziała słodko, z wymuszonym pokrzepiającym uśmiechem. — Już późno, pora spać. — Musnęła wargami moją odsłoniętą skroń. — Dzisiejszy dzień na pewno bardzo cię zmęczył.
  Zaprzeczyłem energicznym ruchem głowy.
  — Nie zostawię cię, mamusiu — rzuciłem naiwnie, patrząc prosto w zatroskaną twarz. — Nie pozwolę, żeby on…
  — Nie no, tego już za wiele!
  Ciężka dłoń błyskawicznie uchwyciła mój łokieć i pociągnęła. Szarpałem się, krzyczałem, wzywałem nawet pomocy, jednak bez skutku. W mgnieniu oka wylądowałem na twardej podłodze przedsionka, a drzwi kuchni zatrzasnęły się za mną z ogłuszającym hukiem.
  Reszty… reszty właściwie wolałbym w ogóle nie pamiętać. Tego, jak waliłem pięściami
w drewno, wrzeszcząc, żeby otworzył, tego, jak usiadłem wreszcie pod ścianą, rozrywany od środka bolesnymi spazmami płaczu i zwłaszcza tego, jak dygocząc, w amoku powtarzałem jej ulubiony wierszyk, żeby tylko nie kontrolować sytuacji, rozgrywającej się aktualnie tuż obok.
  Uderzenia, krzyki, odgłosy tłuczonych naczyń i jego śmiech. Śmiech zapijaczonego psychopaty, który nie zasłużył sobie nawet, by na nią patrzeć. Pasował do panienek sprzed domu, do kumpli z ciemnego zaułka, słowem, do całego tego szemranego towarzystwa, ale nie do mojej matki. Do matki, którą kochałem i na którą nigdy, chociażby w chwili największej złości, nie potrafiłbym unieść głosu. Była taka dobra, taka cierpliwa, niemal idealna, a spotkała pieprzonego moczymordę z najmroczniejszego zakątka rynsztoku.
  Prosiła, błagała, żeby przestał. Ten przejmujący, kobiecy głos zmiękczyłby serce najokrutniejszego, najbardziej żądnego krwi wampira, ale nie jego.
  Zdziwiony? Nie rozumiesz? Spokojnie, początkowo sam nie rozumiałem. Ciągle zadawałem sobie pytanie: czym więc lub kim był, skoro nic go nie wzruszało? Teraz wiem. Po prostu nikim: człowiekiem – degeneratem, ludzkim potworem. Tacy są najgorsi, a ich krew z daleka pachnie alkoholem. I całkiem nieźle smakuje.
  Kiedy zamek zachrobotał, zerwałem się pośpiesznie, na wpół przytomny ze strachu.
  Ojciec stał w progu, dysząc ciężko. Zerknąłem na niego przez łzy, by ocenić sytuację. Był zły, śmierdział potem i alkoholem, a na rękach miał krew.
  Nie myślałem racjonalnie – nadal pozostawałem tylko dzieckiem, więc absolutnie lekceważąc wściekły grymas mężczyzny, spróbowałem dostać się do wnętrza kuchni. Na próżno.
  — A dokąd to, gówniarzu, co?! — warknął i złapał mnie boleśnie za kark. — Do cholernej mamusi? Zazdrościsz? Też chcesz dostać?
  — Puszczaj! — rzuciłem gniewnie, głosem kompletnie zdławionym przez szloch. Nie dałem już rady podjąć walki.
  — Gdzie miałeś iść?! — krzyknął ostro, nie puszczając ani na moment. — Co ci ojciec powiedział?! — Kościste kolano trafiło bezbłędnie w moje udo. Zawyłem. — Na górę! I spać, cholerny gnojku.
  Pchnięty mocno w głąb domu, potknąłem się i upadłem. Złośliwy chichot długo jeszcze rozbrzmiewał w moich uszach, nim zadarłem brodę, by spojrzeć ojcu odważnie w oczy.
  — Nienawidzę cię — wycedziłem z całą zawziętością, na jaką mógł się zdobyć kilkuletni chłopiec.
  Cóż, nie kłamałem.
Ostatnio zmieniony pn 12 mar 2012, 21:04 przez Gianna, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Niestety, Twoja opowieść powiela standardy: patologia, bieda, ojciec-alkoholik terroryzuje matkę; całość widziana oczami dziecka. Taki sposób przedstawienia dramatu rodziny czytelnik widział już wielokrotnie w TV, prasie i za ścianą. Smutne, ale nie robi to już wrażenia. Może należałoby poszukać innego punktu widzenia? Dać postaciom jakiekolwiek charaktery? Wywalić biedę i alkoholizm - niech to będzie porządna rodzina: oboje pracują, w sobotę grill, w niedzielę ojciec z matką idą pod rączkę do kościółka a potem w domu on ją leje tak, by nikt z sąsiadów nie usłyszał?

I dlaczego Dama pisze z męskiego punktu widzenia?

3
Właściwie, to fragment wyrwany z kontekstu. Powieść sama w sobie o patologii nie jest, chociaż kiedyś w znacznej części była. Tak naprawdę podjęłam się tematu wampirzego gangu. Wampiry w ogóle są niby oklepane, ale mniejsza. Nie lubię szufladkowania.
Piszę z różnych perspektyw, choć przyznaję, że od strony kobiet nie bardzo lubię. Kobiety zawsze tak beznadziejnie przedstawiają w książkach... A już tragedia jak są głównymi bohaterkami. Ale staram się jedną wykreować niebeznadziejnie, jednak w dalszej części tekstu.
Niemniej, dziękuję za uwagi.
Pozdrawiam serdecznie

4
Czyta się całkiem nieźle, sceny dość obrazowe. Zgrzyta mi początek, taki moralizatorski ton. Wnioskuję z tego, że opowieść jest przeznaczona dla kogoś innego. Niemniej takie kwestie "Posłuchaj, mnie było gorzej niż tobie, więc się ciesz" nie zachęcają do uważnego słuchania.
Z końcówki wnioskuję, że bohater ma kilka lat, więcej niż 3 ale mniej niż dziesięć w scenie, którą opowiada. Jednak cała scena i wspomnienia prowadzone są językiem dorosłego bohatera. Wprowadza to pewien zamęt. Trzeba się zdecydować - w sensie rozdzielić co bohater myślał kiedyś a co myśli teraz. Dziecko rzadko kiedy myśli o swoim rodzicu jak o psychopacie. Dodatkowo, przemoc w rodzinie to trochę bardziej skomplikowany mechanizm - to przez mieszanie się miłości i nienawiści, strachu i przywiązania może trwać bardzo długo. Tutaj zachowaniem dziecka ewidentnie kierują emocje jego jako dorosłego. A przecież kiedy był mały, inaczej to wszystko widział. Myślę, że można to ładnie wykorzystać, zwłaszcza, że dobrze operujesz językiem. Może też z tych wspomnień warto wybrać i opisać właśnie to, które sprawiło, że złość i nienawiść do ojca w nim się wyklarowała. Bo zapewne takich awantur było wiele, a po nich następowały spokojniejsze okresy. Skoro to fragment, epizod w twojej opowieści, to warto wybrać taki najbardziej znamienny moment.
Czarna Gwardia
Potęga słowa - II tekst

5
No, no.
Początek jest świetny. Pierwsze akapity mają fajny język, widać, że trochę stylizowany na gadułę z pretensjami do kwiecistości.
Dobrze to współgra z ugruntowaną wiedzą interpunkcyjną - ostatnio doceniam tą dziedzinę.
Potem rytm już trochę gorszy. Przy czym, moim zdaniem, lepsza jesteś, Gianno, w opisach a słabsza w dialogach. Nie to, że koszmarne, ale trochę odstają od opisów.

Trochę drobnostek i innych nieścisłości wychwyciłem.
Mój dom rodzinny był rzeczywiście niesamowicie piękny – przedstawiał sobą taką ruinę, że nawet zarazki omijały go z daleka.
Piękny - ruina?
Może to być sarkazm. To nie film, tu się nie da zagrać, trzeba to pokazać. W dialogu zrobiłby to narrator we wtrąceniu, w narracji pierwszoosobowej gorzej. Ale się da, wtrącając coś jeszcze od narratora, coś co by osłabiło wypowiedź.
Druga opcja, bohaterowi podobają się ruiny. Ok, tym tropem szedłem czytając do końca. Nie znalazłem nic na poparcie tej tezy. Ale to jest fragment, więc kto wie czy dalej?
Dlatego nie lubię fragmentów.
Wszystko tam trzeszczało, odpadało i zacinało się co pięć sekund, ale z braku większych funduszy należało uznać, że funkcjonuje bez zarzutu.
Większych od czego?
A poważnie, to słowo jest zbędne. Brakowało funduszy, kropka. Wiadomo na co i wiadomo jakich (adekwatnych do potrzeb opisanych w tymże zdaniu).
trzech mocno potrzaskanych krzeseł
IHMO, złe słowo. To nie to samo co strzaskanych, ale konotacja jest bliska. Sugeruje samo przez się naprawdę duży stopień zużycia. Nawet jeśli przyjmiemy za słownikiem - popękane w wielu miejscach. Aż tak zdezelowane krzesła miał w pokoju? Obtłuczone, obdarte, porysowane, zachlapane, ale sprawne. Innych by nie trzymał, nie?
Tyle mi się rzuciło w pierwszym czytaniu.

Fakt, jak zwrócono uwagę, że razi gadulstwo pewne. Ale czepiać się go nie będę, bo to fragment, nie wiadomo co będzie dalej ani co było wczesniej.
Moralizatroski ton - jak wyżej.
Ze zdaniem Caroll, że błędem jest opisywanie sytuacji z perspektywy lat, językiem dorosłego, się nie zgadzam. To jest kwestia koncepcji kreatywnej autorki, która konstruuje fabułę i ją realizuje. Nawiasem mówiąc, jak dorosły mógłby opowiedzieć swa historię z dzieciństwa językiem dziecka?
Autorka może, to fakt. Ale to jej wybór, jej koncepcja. Natomiast zamętu jakiegoś specjalnego nie widzę, czy to kwestie opisu dawnych wydarzeń czy współczesnych myśli, mamy cały czas tożsamość obu podmiotów opowieści, zarówno opowiadającego (cały czas ten sam) jak i słuchacza (choć domyślny, cały czas ten sam). Byłby zamęt, jakby tam wrzucić inny podmiot, innego narratora.

Zagadnienie wtórności fabuły też sobie odpuszczam. Gdyby to był zamknięty tekst o facecie tłukącycm po pijaku żonę i syna, to... ziew. To prawda, nuda. Niestety, zwracam uwagę szerszemu gronu i to wcale nie złośliwie, jak sie ma naście lat, to pewne rzeczy (zwłaszcza gdy nas nie dotyczą) wydają się nam szokujące. Napisanie o nich wydaje się być twórcze i odkrywcze. Przeważnie nie jest, a jednym z powodów tegoż jest to, że sporo tu (i w innych miejscach) osób, które mniej lub bardziej dawno temu odeszły od tych nastu lat i się w życiu naoglądały i naczytały. Dobra, koniec moralizowania.
Podsumowując - nie wiem czemu autorce ma służyć ta tematyka (bo to fragment), do czego dąży, do czego wprowadza, więc jej nie piętnuję.

Ze swej strony bardzo gorąco namawiam Gianno do spróbowania sił również w krótszych i zamkniętych formach (powstrzymuję się od nachalnego zapraszania tu i ówdzie :) ).
Namawiam, bo chciałbym zobaczyć jak radzisz sobie z wymyślaniem i zamykaniem fabuły. Bo język całkiem nieźle, do szlifu lekkiego ale baza jest.
Sekretarz redakcji Fahrenheita
Agencja ds. reklamy, I prawie już nie ma białych Francuzów, Psi los, Woli bogów skromni wykonawcy

6
Gianna pisze: Cóż, jeśli nadal chcesz to nazywać luksusem – proszę bardzo, nie widzę żadnych przeciwwskazań, bylebyś tylko zrozumiał, jakie wspomnienia naprawdę zachowałem z okresu dzieciństwa i że nie ty jeden zostałeś pokrzywdzony przez los. Któremu z nas życie dało bardziej po łbie? Zadecydujesz sam, gdy usłyszysz już całą historię.
Na początku odniosłam wrażenie, że narrator zwraca się do czytelnika. Ja akurat nie lubię tego zabiegu, wolę, kiedy odbiorcą takich słów jest jakaś konkretna postać. Może byś jednak przybliżyła ją, chocby jednym zdaniem? Współzawodnictwo w krzywdach wyrządzonych przez los to trochę mało, tajemniczy słuchacz opowieści narratora jest cieniem zupełnie nieokreślonym.
Gianna pisze:wąskie, drewniane schody, w zamierzeniu mające prowadzić na piętro. W zamierzeniu, bo wchodzenie po nich z roku na rok stawało się coraz bardziej ekstremalnym wyczynem.
Za bardzo komplikujesz. "w zamierzeniu", czyli w projekcie, można rozumieć, że nie zrealizowanym. A zatem: schody nie ukończone, urwane w połowie wysokości? Nie, one są po prostu zniszczone, rozpadają się. Ten "wyczyn coraz bardziej ekstremalny" też mi nie brzmi dobrze.
Gianna pisze:Zresztą, wszystko, czego się dopuszczał, było złe. Pił jakieś świństwo, krzyczał, czasem przewracał meble i zupełnie olewał swoje rodzicielskie obowiązki. Był jak obcy człowiek, który od czasu do czasu wchodził
z buciorami w nasze życie. Nie, nie kochałem go. Bo jak kochać kogoś, kogo się wcale nie zna?
Z tego króciutkiego fragmentu, a i z poprzednich też, wynika, że bohater znał swojego ojca całkiem nieźle, tyle tylko, że od niedobrej strony. I nawet go surowo oceniał.
Gianna pisze: Zżerał mnie strach, pomieszany z ciekawością. Podniosłem się wolno i najciszej jak potrafiłem, opuściłem pokój. Musiałem zbadać teren, musiałem wiedzieć, skąd ta cała awantura.
Gianna pisze:Nogi przypominały watę, ręce się trzęsły, a serce waliło zdecydowanie mocniej niż zwykle. Otumaniony lękiem, zapomniałem nawet, na które stopnie należy uważać
Gianna pisze: Nie do końca przytomny, sunąłem wolno wzdłuż ściany.
Gianna pisze:Potykałem się
o własne nogi, drżałem na całym ciele, ale uparcie podążałem w stronę kuchni. Nie wiedziałem, jaki obraz tam zastanę – sama myśl o nim napawała lękiem,
Wcześniej piszesz, że awantury pomiędzy rodzicami były dla chłopca codziennością. Owszem, każda kolejna może w nim budzić lęk, ale ciągłe tego podkreślanie jest w tym fragmencie nieco na wyrost.
Gianna pisze:— Tak, wiem, w przeciwieństwie do ciebie! — krzyknęła zajadle, mrużąc wściekle oczy[/quote]
To chyba nadekspresja słowna, zwłaszcza, że już krzyk był zajadły.
Gianna pisze: Otworzyłem usta, chcąc od razu wojowniczo zaprotestować, jednak na przeszkodzie stanęła delikatna dłoń matki, pieszczotliwie mierzwiąca mi grzywkę.
  — Idź do pokoju, Dante — powiedziała słodko,
Oj, z tego wynika, że dłoń matki jest samodzielnie działającym podmiotem, a w dodatku potrafi słodko mówić.
Gianna pisze: — Idź do pokoju, Dante — powiedziała słodko, z wymuszonym pokrzepiającym uśmiechem. — Już późno, pora spać. — Musnęła wargami moją odsłoniętą skroń. — Dzisiejszy dzień na pewno bardzo cię zmęczył.
  Zaprzeczyłem energicznym ruchem głowy.
  — Nie zostawię cię, mamusiu — rzuciłem naiwnie, patrząc prosto w zatroskaną twarz. — Nie pozwolę, żeby on…
  — Nie no, tego już za wiele!
Ciężka dłoń błyskawicznie uchwyciła mój łokieć i pociągnęła.

Uzywasz bardzo wielu przymiotników i przysłówków. Zaznaczyłam je w tych akurat kilku zdaniach, lecz w innych fragmentach jest podobnie. Przejrzyj swój tekst pod tym kątem, zastanów się, czy wszystkie te określenia są potrzebne. Zwłaszcza, że ciagle pozostajesz w kręgu skojarzeń stereotypowych: dłoń matki jest delikatna i pieszczotliwa, jej twarz -zatroskana, dłoń ojca natomiast ciężka - ot, taki standard, który nie podnosi jakości tekstu.
Gianna pisze:Do matki, którą kochałem i na którą nigdy, chociażby w chwili największej złości, nie potrafiłbym unieść głosu.
1. Lepiej brzmiałoby nawet w chwili
2. podnieść głosu.

Mam wrażenie, że cechuje Cię coś, co jedni nazywają łatwością pisania, inni natomiast - lekkim piórem. Różnicujesz długość zdań, co pozwala uniknąć monotonii w narracji, dość sprawnie budujesz dialogi. W takiej łatwości przelewania myśli na papier kryje się jednak pewne niebezpieczeństwo popadnięcia w nadmiar i przesadę. Ten fragment liczy ponad 12 000 znaków, czyli prawie 7 znormalizowanych stron, a jego treścią jest jedna awantura pomiędzy rodzicami głównego bohatera. Jak rozumiem, jest to wydarzenie szczególnie ważne i dlatego tyle miejsca mu poświęciłaś, lecz tę samą historię można opowiedzieć w sposób znacznie bardziej zwięzły. Nie każda reakcja, gest, spojrzenie, muszą być opisywane tak szczegółowo, czytelnik nie jest tępakiem i wiele można pozostawić jego wyobraźni.

Jeśli chodzi o treść, to muszę się zgodzić ze zdaniem Pilifa, że dzieciństwo w nędzy, pomiędzy ojcem-alkoholikiem i uciemiężoną matką to stereotyp, który ciężko będzie rozegrać w sposób niebanalny. Nawet, jeśli historia ma być o wampirach.

W sumie jednak przeczytałam ten fragment z zainteresowaniem.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron