UWAGA! FRAGMENT ZAWIERA WULGARYZMY!
Mój dom rodzinny był rzeczywiście niesamowicie piękny – przedstawiał sobą taką ruinę, że nawet zarazki omijały go z daleka. Wszystko tam trzeszczało, odpadało i zacinało się co pięć sekund, ale z braku większych funduszy należało uznać, że funkcjonuje bez zarzutu.Cóż, jeśli nadal chcesz to nazywać luksusem – proszę bardzo, nie widzę żadnych przeciwwskazań, bylebyś tylko zrozumiał, jakie wspomnienia naprawdę zachowałem z okresu dzieciństwa i że nie ty jeden zostałeś pokrzywdzony przez los. Któremu z nas życie dało bardziej po łbie? Zadecydujesz sam, gdy usłyszysz już całą historię.
Zastanawiam się, jakby ci tu wytłumaczyć kilka najważniejszych spraw, jak zobrazować miejsce, w którym teoretycznie musiałem mieszkać do uzyskania pełnoletniości. Hm, może tak – wyobraź sobie sporą kamienną szopę. Kamienną szopę, wyposażoną od wewnątrz w wąskie, drewniane schody, w zamierzeniu mające prowadzić na piętro. W zamierzeniu, bo wchodzenie po nich z roku na rok stawało się coraz bardziej ekstremalnym wyczynem. Wysuszone drewno szybko zaczęło pękać pod stopami, kilka desek w końcu wypadło, tworząc spore wyrwy,
a chętnych do naprawy oczywiście brakowało.
Na zaniedbanym placu przed budynkiem, odkąd pamiętam, zawsze stacjonowały chude panienki z za wielkimi biustami, poubierane w zwiewne bluzeczki i skórzane spódniczki do połowy pośladków. Nie lubiłem ich chyba z powodu mojego ojca. Kiedy wracał do domu, zalany w trupa, nie myślał wcale o popsutych schodach, tylko leciał prędko na posterunek grupki prawie nagich kobiet, gdzie wydawał ostatnie pieniądze, których nie zdążył jeszcze przepić.
Widziałem parę razy u siebie z okna, jak idzie z którąś za przeciwległą kamienicę. Wtedy brała mnie złość – bo wiedziałem, że matce się to nie podoba – co prawda, nie do końca rozumiałem jeszcze dlaczego, ale przeczuwałem, że ojciec robi coś bardzo złego. Zresztą, wszystko, czego się dopuszczał, było złe. Pił jakieś świństwo, krzyczał, czasem przewracał meble i zupełnie olewał swoje rodzicielskie obowiązki. Był jak obcy człowiek, który od czasu do czasu wchodził
z buciorami w nasze życie. Nie, nie kochałem go. Bo jak kochać kogoś, kogo się wcale nie zna?
Pokój miałem na górze. Całe jego wyposażenie składało się na początku z koślawego stolika, trzech mocno potrzaskanych krzeseł, obdrapanej szafy i potwornie niewygodnego łóżka. Często zaszywałem się w nim, uciekając od problemów, od nieprzyjemnych rozmów, pretensji ojca.
Tej pamiętnej nocy siedziałem na jednym z koców, miętosząc bezmyślnie brzeg drugiego. Miałem chyba sześć, no, może siedem lat. Słyszałem podniesione głosy – ojciec dopiero wrócił
z pracy, mimo że targ, na którym sprzedawał, zamykali ładnych parę godzin wcześniej.
Kłócili się, ale jakoś inaczej niż zwykle. Bardziej zawzięcie, więc w rezultacie mężczyzna niemal zachrypł od krzyku. Nie pojmowałem, co się właściwie dzieje. Czy znaleźli jakiś większy powód niż zazwyczaj, czy matka trafiła na wyjątkowo kiepski humor ojca…
Zżerał mnie strach, pomieszany z ciekawością. Podniosłem się wolno i najciszej jak potrafiłem, opuściłem pokój. Musiałem zbadać teren, musiałem wiedzieć, skąd ta cała awantura.
— Gdzie byłeś? Nawet na to pytanie nie jesteś mi w stanie odpowiedzieć?
— Zamknij się, suko. Mam swoje prywatne zajęcia i nic ci do nich.
— Swoje prywatne zajęcia? — W głosie matki pobrzmiewała drwina. — A czy one nie mają przypadkiem metra siedemdziesięciu, długich nóg, rozmiaru C i rudych kudłów?
Oj, miały, miały. Bo sam je widziałem przed domem, jak nieustannie wdzięczyły się do przechodniów.
— Gówno cię to obchodzi! Lepiej mów, gdzie kolacja! Gdzie moje żarcie, na które haruję jak ten zasrany osioł?
Zszedłem po schodach. Skrzypiały niemożliwie, ale wrzaski rodziców zagłuszały każdy inny dźwięk.
Nogi przypominały watę, ręce się trzęsły, a serce waliło zdecydowanie mocniej niż zwykle.
Otumaniony lękiem, zapomniałem nawet, na które stopnie należy uważać i w połowie omal nie zleciałem.
— To nazywasz harówką? — Rozległ się trzask odstawianej butelki. — Tego będziesz
w przyszłości uczył swojego syna?
— Ty niewdzięczna szmato! — Ton ojca nabierał coraz większej wrogości. — Lenisz się całymi dniami, rozpuszczasz mi dzieciaka i jeszcze pyskujesz! Nie za dobrze ci czasem?
Nie do końca przytomny, sunąłem wolno wzdłuż ściany. Pod palcami czułem każdą wyrwę, każdą chropowatość muru, którego chłód przenikał mnie do szpiku kości. Potykałem się
o własne nogi, drżałem na całym ciele, ale uparcie podążałem w stronę kuchni. Nie wiedziałem, jaki obraz tam zastanę – sama myśl o nim napawała lękiem, pozbawiając resztek wcześniejszego spokoju. Tak, teraz możesz uznać to za strasznie dziwaczne, ale… kiedyś panikowałem. Jak normalny człowiek, normalne dziecko w obliczu zagrożenia. Nie potrafiłem zachowywać obojętności - byłem za mały, zbyt niedoświadczony i wrażliwy. Nie miałem takiej władzy nad emocjami, jaką mam dzisiaj. Wszystko wychodziło na wierzch, nim jeszcze zorientowałem się, że cały świat doskonale zna mój humor. Nie pojmowałem własnej słabości – poprawka, ja nawet nie przypuszczałem, że istnieje.
— Znajdź sobie inną służącą. — Tym razem głos matki był lekceważący, przesycony jadem. — Może ta ruda cizia zrobi ci kolacyjkę? Zresztą, moja kuchnia nigdy ci nie smakowała.— Prychnęła. — Śmiałeś się z Dantego, że wszystko zjada, a raz nawet sugerowałeś przecież, że usiłuję was otruć.
Stanąłem w otwartych drzwiach. Nie zauważyli mnie, za bardzo zajęci wymianą ostrych komentarzy.
— Nie nazywaj go tak! — wycedził mężczyzna, podchodząc bliżej i celując w nią oskarżycielsko palcem. — Wiesz dobrze, jak ma na imię!
Durante. Nie znosiłem, kiedy tak do mnie mówił. Zresztą, odczuwałem pewien niewyjaśniony wstręt do wszystkich słów, które w jakikolwiek sposób się z nim wiązały. A matka na dodatek zawsze mówiła Dante. Z pozoru niewielka różnica – zwyczajny skrót, prostsza forma - ale jednak wystarczająca, by stworzyć poważny problem. Przynajmniej w moim przypadku.
— Tak, wiem, w przeciwieństwie do ciebie! — krzyknęła zajadle, mrużąc wściekle oczy. — Wiem, na które reaguje, a którego nie cierpi! — Zadarła dumnie brodę, strząsając z twarzy złocisto-orzechowe loki. — A wiesz, czemu nie cierpi? Bo źle mu się kojarzy! Z awanturami,
z alkoholem, z TOBĄ! — Uśmiechnęła się gorzko. — Nawet rodzony syn się ciebie wstydzi, cholerny pijaku.
Spojrzałem na ojca. Twarz zmieniła mu się diametralnie, wargi zadrżały, a na policzki wystąpiły rumieńce. W jednej chwili przestał zachowywać resztki pozorów opanowania – zamachnął się i uderzył. Po raz pierwszy.
— Mamo! — wrzasnąłem dziko, obserwując w rozpaczy, jak matka, pod wpływem ciosu, wpada w ścianę, a potem osuwa się po niej z jękiem na podłogę. Całe szczęście, ciągle przytomna.
Uniosła wzrok. Potrząsnęła gwałtownie głową, wykonując nieokreślony ruch ręką, jakby chciała zatrzymać mnie w miejscu, nie dopuścić, bym podzielił jej los.
Nie zareagowałem. Rzuciłem się pędem między szafkami i runąłem na parkiet tuż obok niej, obcierając sobie przy tym boleśnie kolana. Popatrzyła na mnie – oczy miała duże, brązowe, smutne, przepełnione troską. Na policzku dostrzegłem wyraźne zaczerwienienie – ślad po ataku ojca.
Nie mieściło mi się wtedy w głowie, że można uderzyć kobietę. Uderzyć i nawet nie zostać za to w żaden sposób ukaranym. Gdzie byli odważni policjanci, działający zawsze w służbie dobra? Powinni przybiec, zaalarmowani w jakiś nadzwyczajny sposób i zamknąć go za kratami więzienia, na co z pewnością sobie zasłużył.
Cóż, wiesz, byłem smarkaty i naiwny. Wierzyłem w dobro, miłość, sprawiedliwość i takie tam. Dopiero nieco później udało mi się z tego wyrosnąć.
Wyciągnąłem drżącą dłoń, żeby dotknąć miękkich, mocno rozczochranych włosów, a potem niezdarnie je pogładzić. Pragnąłem pocieszyć, pomóc, dodać otuchy, chociaż samodzielnie niedużo mogłem zdziałać.
— Niech on sobie pójdzie — rzuciłem płaczliwym tonem, a pierwsze łzy spłynęły mi po policzkach. — Niech nam da spokój, nie chcę go! — Zrozpaczony, wtuliłem się w jej ramię. — Nie chcę, żeby ciebie bolało.
— Durante, wyjdź. — Głos mężczyzny przepełniony był rażącym chłodem i, tak, obrzydzeniem. — Rodzice muszą porozmawiać.
Ani na moment nie odsuwając się od matki, odwróciłem głowę, spoglądając niechętnie w bok. Mimo rozmytego obrazu, doskonale widziałem parę piwnych oczu, obserwujących mnie
z niekrytym zniecierpliwieniem. Błyszczące, o spojrzeniu tak twardym i przenikliwym, że aż dreszcze brały… Owszem, masz rację, w pewnym sensie znasz je doskonale, bo niewątpliwie stanowiły jedną z tych rzeczy, które, wbrew swojej woli odziedziczyłem po nim. Tylko że moich tęczówek nigdy nie przysłaniała denerwująca mgiełka alkoholowego odurzenia – ja zawsze zachowywałem trzeźwość.
— Sam sobie wyjdź! — wrzasnąłem, zanosząc się głośnym szlochem. — Niepotrzebny jesteś! — Nabrałem chrapliwie powietrza, nękany napadem ostrego kaszlu. — Słyszysz?! Nie potrzebujemy cię!
Zmarszczył brwi, a następnie zrobił spory krok w naszym kierunku.
— Wystarczy pyskówek, gówniarzu — rzekł twardo. — A teraz wyjazd na górę!
Otworzyłem usta, chcąc od razu wojowniczo zaprotestować, jednak na przeszkodzie stanęła delikatna dłoń matki, pieszczotliwie mierzwiąca mi grzywkę.
— Idź do pokoju, Dante — powiedziała słodko, z wymuszonym pokrzepiającym uśmiechem. — Już późno, pora spać. — Musnęła wargami moją odsłoniętą skroń. — Dzisiejszy dzień na pewno bardzo cię zmęczył.
Zaprzeczyłem energicznym ruchem głowy.
— Nie zostawię cię, mamusiu — rzuciłem naiwnie, patrząc prosto w zatroskaną twarz. — Nie pozwolę, żeby on…
— Nie no, tego już za wiele!
Ciężka dłoń błyskawicznie uchwyciła mój łokieć i pociągnęła. Szarpałem się, krzyczałem, wzywałem nawet pomocy, jednak bez skutku. W mgnieniu oka wylądowałem na twardej podłodze przedsionka, a drzwi kuchni zatrzasnęły się za mną z ogłuszającym hukiem.
Reszty… reszty właściwie wolałbym w ogóle nie pamiętać. Tego, jak waliłem pięściami
w drewno, wrzeszcząc, żeby otworzył, tego, jak usiadłem wreszcie pod ścianą, rozrywany od środka bolesnymi spazmami płaczu i zwłaszcza tego, jak dygocząc, w amoku powtarzałem jej ulubiony wierszyk, żeby tylko nie kontrolować sytuacji, rozgrywającej się aktualnie tuż obok.
Uderzenia, krzyki, odgłosy tłuczonych naczyń i jego śmiech. Śmiech zapijaczonego psychopaty, który nie zasłużył sobie nawet, by na nią patrzeć. Pasował do panienek sprzed domu, do kumpli z ciemnego zaułka, słowem, do całego tego szemranego towarzystwa, ale nie do mojej matki. Do matki, którą kochałem i na którą nigdy, chociażby w chwili największej złości, nie potrafiłbym unieść głosu. Była taka dobra, taka cierpliwa, niemal idealna, a spotkała pieprzonego moczymordę z najmroczniejszego zakątka rynsztoku.
Prosiła, błagała, żeby przestał. Ten przejmujący, kobiecy głos zmiękczyłby serce najokrutniejszego, najbardziej żądnego krwi wampira, ale nie jego.
Zdziwiony? Nie rozumiesz? Spokojnie, początkowo sam nie rozumiałem. Ciągle zadawałem sobie pytanie: czym więc lub kim był, skoro nic go nie wzruszało? Teraz wiem. Po prostu nikim: człowiekiem – degeneratem, ludzkim potworem. Tacy są najgorsi, a ich krew z daleka pachnie alkoholem. I całkiem nieźle smakuje.
Kiedy zamek zachrobotał, zerwałem się pośpiesznie, na wpół przytomny ze strachu.
Ojciec stał w progu, dysząc ciężko. Zerknąłem na niego przez łzy, by ocenić sytuację. Był zły, śmierdział potem i alkoholem, a na rękach miał krew.
Nie myślałem racjonalnie – nadal pozostawałem tylko dzieckiem, więc absolutnie lekceważąc wściekły grymas mężczyzny, spróbowałem dostać się do wnętrza kuchni. Na próżno.
— A dokąd to, gówniarzu, co?! — warknął i złapał mnie boleśnie za kark. — Do cholernej mamusi? Zazdrościsz? Też chcesz dostać?
— Puszczaj! — rzuciłem gniewnie, głosem kompletnie zdławionym przez szloch. Nie dałem już rady podjąć walki.
— Gdzie miałeś iść?! — krzyknął ostro, nie puszczając ani na moment. — Co ci ojciec powiedział?! — Kościste kolano trafiło bezbłędnie w moje udo. Zawyłem. — Na górę! I spać, cholerny gnojku.
Pchnięty mocno w głąb domu, potknąłem się i upadłem. Złośliwy chichot długo jeszcze rozbrzmiewał w moich uszach, nim zadarłem brodę, by spojrzeć ojcu odważnie w oczy.
— Nienawidzę cię — wycedziłem z całą zawziętością, na jaką mógł się zdobyć kilkuletni chłopiec.
Cóż, nie kłamałem.