

On znajdował się w miejscu, z którego nie ma ucieczki. Od świata zewnętrznego odgradzały go wysokie, drewniane ściany. Poza nimi była tu wielka, niezagospodarowana przestrzeń i inni. Przytłaczająca pustka z wszech stron wypełniona.
On był po prostu kolejnym skazanym. Nie miał imienia, albo numerka, dzięki któremu zyskuje się coś na wzór rozgraniczenia, pomiędzy jedną istotą, a drugą... Nie mógł nawet decydować o własnej przyszłości, każdy z jego dni wypełniało zapisane już przeznaczenie. Właściwie wszystko, co pozwolono mu robić na własną rękę, ograniczało się do myślenia o sobie i swoim nędznym położeniu.
On zawsze dziwił się współwięźniom, ich nieuzasadnionej beztrosce. Tamci co dzień maszerowali wzdłuż ogrodzenia, bez słowa skargi. Zawsze przyjmowali prowiant od oprawców, traktując ich wręcz jak dobroczyńców. On uważał, że nie mieli w sobie nic więcej, oprócz fizycznych wnętrzności. Choć oddychali, jedli i pili, to pod innymi względami od dawna byli martwi. Jakby ubiegli samą śmierć...
W brudne, deszczowe popołudnie nadszedł pamiętny dzień egzekucji. On obawiał się go od początku pobytu tutaj, jednocześnie czekając na szybki koniec swoich cierpień; traktował to jak sposób na wolność.
Wszystko zaczęło się, gdy w progu stanął kat w wysokich, czarnych, gumowych butach. Mężczyzna nie przedstawił się, nie powiedział nawet słowa wyjaśnienia. On wiedział, że zaraz przestanie istnieć, w tak głupi sposób żegnając się ze światem… Kat, z obojętną miną, przeszedł do wypełnienia swojego obowiązku. Uderzenie. Jedno. Drugie. Potem krew, dużo krwi. Wszędzie.
Jego już nie było. Zostało tylko martwe ciało, podzielone na dwa nierówne kawałki. Mniejszy powędrował do pojemnika na odpadki, podczas gdy większy mężczyzna w czarnych butach zabrał ze sobą.
Mały chłopiec, o soczyście zielonych oczach, wbiegł do kuchni. Potknął się i z hukiem runął na posadzkę. Sekundę później klęczała przy nim
matka; zła, a jednocześnie zatroskana i rozczulona. Chłopiec uśmiechnął się do niej rozbrajająco, liczył na rozluźnienie sytuacji.
- Jacuś, mówiłam, żebyś nie biegał po domu…
Chłopiec już otworzył usta, by coś powiedzieć, ale matka ciągnęła dalej :
- W końcu wybijesz sobie wszystkie zęby i będziesz wyglądał jak straszydło!
Jacek zastanawiał się przez chwilę. W swojej małej główce rozważał plusy i minusy sytuacji, w której będzie wyglądał jak straszydło, bo straci wszystkie zęby. Nie zostanie mu nawet jeden, złamany kiełek do przegryzania cukierków.
- A czy wróżka zębowa zapłaci za wszystkie ząbki oddzielnie? I ile to będzie pieniążków?
Groźna mina matki oznaczała, że najpewniej nie powiedział niczego mądrego i wartego dalszego rozwijania. Nie drążył więcej, bo był bystrym chłopcem. Po chwili przypomniał sobie, w jakim celu tutaj biegł.
- Tatuś kazał mi ci powiedzieć, żebyś poszła do szopy! - Wykrzyczał jednym tchem.
- Dobrze, pójdę.
- Mogę z tobą? Mogę?
- Nie. Jesteś na to za mały. - Oceniła matka uśmiechając się do Jacka.
- Daj spokój, mamo! – Krzyknął. – Wiem co to jest krew, parę razy ją widziałem! Jak ostatnio się wywróciłem, wtedy co przyrąbałem w drzewo, no to…
- Jacek!
- No dobra, dobra… Ale to tylko kurczak!
Matka znowu zrobiła swoją groźną minę.
- Mimo wszystko zobaczysz go dopiero na stole. A teraz marsz do nauki matematyki! Zawołam cię na obiad…
Jacek westchnął, niemal bezgłośnie i powlókł się na górę, do swojego pokoju. Nie cierpiał matematyki. Nie była do niczego potrzebna, a przynajmniej nie do tego, co robił tatuś... On będzie jak tatuś, bo wcale nie boi się krwi.