
Miłej lektury, czekam na (konstruktywne i w dużej ilości) uwagi.
Zagubiona kompania
Cisza i Mrok. Żadnej myśli wokół. Żadnej istoty... Tylko zimne skały. Bezmyślne. Twarde.
Nadchodzi koniec.
Delikatny błysk – źle, za dużo myśli, niepotrzebna strata energii.
A może umrzeć w blasku?
Arkmentis Przewodnik Myśli trwał w letargu. Kolejny dzień, tydzień, prawie miesiąc! Od momentu, gdy Zin zginął z rąk drowów nie było nikogo kto przynosiłby świeże mózgi dla młodego łupieżcy. Przez ten cały ten czas żywił się tym, co udało się zgromadzić – lecz zapasy już się skończyły. Leżał więc na dnie zbiornika, którego dno zdobiły teraz tylko puste czaszki.
Umierał.
Nikt już przecież nie miał powodów, by przybyć do zrujnowanej świątyni, a nawet jeśli, to przybytek nie miał już obrońcy. Arkmentis mógł jedynie czekać na cud. Cud który nie mógł się zdarzyć, bo któż w podziemnym świecie potraktowałby małego łupieżcę inaczej, niż wroga bądź łatwe pożywienie. Do tego gdzieś tam kręcić się mogły drowy, co jeszcze bardziej czyniło nieprawdopodobne niemożliwym.
Ciche kroki, strzępek myśli, głośny upadek.
CUD!
Niewielkich rozmiarów istota z trudem podniosła się na nogi, masując obolałą rękę.
– Jo ci godoł, pieronie, nie trzymej szlojdra w szłapach, kedy przez próg przełazisz – rzucił podobny osobnik przechodząc koło tego, który przed chwilą padł i podnosząc z ziemi jego procę.
– Ała... Nie widziołek tamtyj hercki, rozumisz. – Mówiący wskazał na niewielki kamień leżący przy wejściu.
– Nie widziołeś, nie widziołeś. Ty to hneda nic widzioł nie bydziesz.
– „Witajcie, istoty niższe.”
– Co tam fandzolisz? – Trzymający procę odwrócił się w stronę towarzysza, ale ten wykonał tylko głupkowatą minę. Pytający wykonał podobny grymas, po czym krzyknął: – Hanik! Hanik!
– Co je! – odkrzyknął po chwili ktoś sprzed wejścia.
– Godołeś cosik?!
– Co!?
– No pytom, czy cosik godołeś?!
– Co?!
– Słyszysz mynij?!
– Co?! No!!!
– To godołeś cosik?!
– Co?!
– „To nie on do ciebie mówi” – przesłał myśl Arkmentis, zirytowany poziomem wyczuwalnego intelektu. Ale właśnie takiego potrzebował: słabego umysłu, łatwego do kontroli.
– No Wilik, dyć widza, że to nie Hanik! Ale po jakiymu Ty do mie godosz? Zgupiołeś?
– Ale Zeflik, jo nic nie godoł! – odparł kompan z obolałą ręką.
– Jak nie ty!? To jak nie ty, to fto? – Zeflik gniewnie spojrzał na Wilika, a widząc kolejny grymas krzyknął: – I co mie tu afy strzelosz! – Arkemntis już był gotów, by przesłać kolejną porcję myśli, lecz przybysz był szybszy: – Hanik! Hanik!
– Co!
– Godołś żeś coś?!
Przewodnik myśli wiedział, że nie może się irytować – byłaby to niepotrzebna strata energii. Odczekał, aż osobnik zwany Zeflikiem, po raz kolejny upewni się, że to nie Hanik do niego przemawia.
– Hanik! Zawołej ino sam reszta kamratów! – Po tych słowach rozległ się hałas i po niedługim czasie do ruin świątyni Arkmentisa wkroczyła spora grupka małych stworzeń.
Illithid ucieszył się w duchu. Teraz wystarczyło tylko opanować umysły kilku z przybyszów, co był w stanie zrobić, a potem... Nie! Najpierw należało zrobić coś ważniejszego!
Jedna z istot powoli zbliżyła się do otworu z wodą. Arkmentis doskonale wyczuwał rosnące natężenie myśli, nie miał jednak sił, aby je odczytać. Z wysiłkiem podpłynął ku powierzchni, chcąc być jak najbliżej ofiary. Nie mógł ryzykować – odległość miała kluczowe znaczenie.
– Zeflik! – krzyknął Wilik i już chciał dodać, że znalazł wodę, kiedy nagle zauważył lekki błysk i poczuł nieodpartą chęć wskoczenia do zbiornika.
– Cego? – zapytał towarzysz, ale nie dostał odpowiedzi, gdyż jego kompan skoczył do wody. – Pieronie! Co za gupielok! – Zeflik podbiegł do krawędzi otworu, a za nim kilku innych.
Mały illithid oplótł macki wokół głowy, jak się okazało, snotlinga i zaczął schodzić z nim do dna. W górze pozostali wpatrywali się w ciemną, zmąconą taflę, próbując dostrzec, co też dzieje się z ich współbratymcem.
– Bulknął? – zapytał ktoś ze stojących w pobliżu zbiornika, kiedy po dłuższej chwili Wilik nie wypływał.
– Dzioboł go do wody zasmycył! – krzyknął nagle jeden ze snotlingów i w panice rzucił się do wyjścia. Pozostali poszli jego przykładem.
– Pieronie! HANIK! MANEK! GYNEK! Wrocać mi tu zaroz! Nie ma żodnego dioboła! – krzyknął Zeflik, ale zawołanie odniosło niewielki skutek. Dopiero to, że na wpół zawalone przejście było ciasne i dwóch snotlingów utknęło w nim, skutecznie zagradzając drogę innym, sprawiło, że reszta powoli się uspokoiła.
W tym czasie Arkmentis nie próżnował. Głowa małego goblinoida okazała się, na szczęście, łatwa do rozłupania, więc z rozkoszą delektował się jego tępawym umysłem. Zapewne w normalnych warunkach kazałby wyrzucić taki okaz, ale teraz, po tak długim czasie głodu, mózg snotlinga wydawał się smakować niczym najwykwintniejsze danie z najsławniejszej illithidzkiej gospody: „Pod rozbitą głową”. Przewodnik Myśli szybko pochłonął zawartość czaszki nieszczęśnika i przystąpił do kolejnej części planu. Wiedział, że jeszcze trochę potrwa, nim odzyska siły, ale podczas posiłku wpadł na, jak zwykle, genialny pomysł.
– Jak niy ma biesa, to kaj je Wilik? – zapytał Manek, zapobiegliwie stając w pewnej odległości od otworu.
– Niy wiym. Gupielok skocoł w woda, może kasik pływo?
– Hmm – potakująco mruknął Gynek, gdyż on zawsze w takich sprawach zgadzał się z przywódcą.
– Ale kaj?
– Pewnikiem jakiś tunel znoloz, chopie – zawyrokował Zeflik. – Pewnikiem juzaś się ufifro.
– Fandzolisz Zeflik. Już pryndzej cosik do mamlania – rzekł Manek, choć wiedział, że w brudzeniu się Wilik nie miał sobie równych. – Bezto nie wroca.
– Abo bulknął – rzucił Hanik, któremu ta wersja wydawała się najbardziej prawdopodobna.
– Kejby bulknął, to by się Micia pokozała – zawyrokował Zeflik. – A widzioł ją kto? – W odpowiedzi wszyscy pokręcili głowami. Zaraz też każdy odsunął się jeszcze bardziej od zbiornika.
Historia Piekielnej Mici była znana wszystkim, choć nikt nigdy nie potwierdził jej prawdziwości. Micia, córa wielkiego wodza Munda, lubowała się w kontaktach z samcami, co raz zmieniając partnerów. Jako że jej ojciec należał do władców okrutnych i osobników, którzy nie uznawali wdzięków jego córki rzucał szczupakom na pożarcie, nikt nie odrzucał zalotów Mici. Aż do czasu, gdy dziewczyna bez pamięci zadurzyła się w rybaku Baściku. Snotling miał już jednak towarzyszkę życia – Fridę – i odrzucał starania córki wodza. Młoda goblinoidka zadbała więc o to, by Frida zniknęła na zawsze. To jednak pogrążyło Baścika w żałobie i już w ogóle nie był zainteresowany samicami. Aż pewnego dnia, gdy snotling łowił ryby, córa wodza stanęła na brzegu i krzyknęła: „Przajaj mi libo nichaj mi czort biere!” Po czym skoczyła do wody. Baścik co sił ruszył, by ratować Micię, był jednak zbyt daleko, aby zdążyć – córa wodza utonęła. Kiedy o wszystkim dowiedział się Wielki Mund, zarządził, by w ramach zadośćuczynienia rodzinie zmarłej, a w szczególności ojcu, podać Baścika jako danie główne na uczcie żałobnej; tak też się stało. Tego samego wieczora utonęło dwóch biesiadników. Nad ranem kolejny. Wyjaśnienie sprawy spoczęło na barkach farorza. Najwyższy szaman odprawił kilka rytuałów i stwierdził, że topielcy to ofiary Mici. Jak się bowiem okazało, młoda snotlingnianka nie pragnęła śmierci ukochanego, a za to, co mu uczyniono, po śmierci zawarła pakt z diabłem, aby zemścić się na oprawcach. I tak, każdy kto zbliży się do wody, musi uważać, by nie ujrzeć tam oblicza nieszczęśliwej goblinoidki, inaczej ta go wciągnie w otchłań. Jedynym sposobem, aby duch Mici nie nawiedzał zbiornika, było coroczne poświęcenie go przez samego farorza. Tam gdzie rytuału nie odprawiono, mogła pojawiać się zjawa.
Naraz woda zafalowała, coś zabulgotało i z odmętów wyłonił się Wilik. Snotling rozpaczliwie schwycił się krawędzi otworu i mozolnie wyczołgał z wody. Padł na plecy, ciężko dysząc i kaszląc. Wszystkie snotlingi odskoczyły, nie wiedząc, co też to oznacza – wszak ich brat powinien już dawno utonąć!
– Wilik?! – zapytał Zeflik, dostrzegając na głowie kompana dziwną, szarą narośl.
– To ja – odparł zapytany. – Coś mi się do głowy przykleiło, – snotling dotknął ręką szaroniebieskiej narośli – ale nie boli.
Pozostali popatrzyli po sobie, nie wiedząc, co też mają zrobić w takiej sytuacji. Głos ponownie zabrał Zeflik:
– A co ty tak gadosz dziwnie jako, niy po naszymu? I czemuś ynta wywinuł?
– W wiosce wody brakuje, to taką nieodpartą chęć poczułem, żeby się wykąpać. – Arkmentis zbyt późno spostrzegł swój błąd. To wspomnienie już poznał, ale wykorzystanie go z tak elokwentną mową było nie na miejscu. Miał wszak do czynienia z półgłówkami mówiącymi jakimś śmiesznym dialektem smoczego! Tymczasem snotlingi stały jak zamurowane i nawet Zefik nie wiedział, co powiedzieć. Kiedy w końcu doszedł do siebie, rzekł:
– Dyć do farorza trza cie zabrać, boś bezmała nimocny. No ale woda znaleziono. Brać jom i idemy do dom! – Dowódca machnął ręką, dając rozkaz do powrotu.
Arkmentis poprawił swoją pozycję, jeszcze raz sprawdzając połączenia nerwowe, które z takim trudem związał. Ciało, którym zawładnął, jeszcze chwilę wcześniej było na skraju śmierci! Reanimacja ledwo się udała, pozostawiając po sobie ślad w postaci niedowładu kończyn, do tego głowa snotlinga była tak mała, że illithid się w niej nie mieścił! Na szczęście przybysze zbytnio się tym nie interesowali – przynajmniej na razie. Przewodnik myśli ściągnął mokrą koszulę i przewiązał nią głowę. Powoli przetrawiał wspomnienia Wilika: wyschnięta studnia, grupy poszukiwawcze, pomylenie tuneli, ruiny... Wszystko układał w logiczną całość, by być jak najbardziej wiarygodnym, choć wiedział, że wkrótce i tak pożre mózgi większości z tu obecnych, a potem zawładnie ich wioską, czy czymś tam, w czym mieszkają. Nikt wszak nie obiecywał, że droga do opanowania świata będzie krótka i prosta.