WWWDomek-składak był niewielki rzecz jasna. Cholernie mała rudera, która swoją lekką konstrukcją i płaskim czarnym dachem bardziej przypominała garaż, niż dom. WWWTak się składało, że ojciec Gurbina pracował w Detroit, na drugim brzegu jeziora; był robotnikiem w jakiejś hucie. Mój kumpel więc mieszkał tylko z matką i babką. Sam ojciec wpadał tu raz na dwa miesiące, w zasadzie to nie mam pojęcia po co. Wydaje mi się, że nie był to zły gościu. Rany boskie, ale jak ja nienawidziłem jego żony! To dopiero zło wcielone, mówię wam. Zawsze wypindrzone ohydnie, noga no nodze, jeszcze jakiś metrowy papierosik w palcach i szminka w biuście. To ona. Frances Gurbin. Nie było tajemnicą, że pod nieobecność męża parała się, mówiąc oględnie, dziwkarstwem. Tajemnicą tylko była stawka, jaką brała. Jak to leci? To za godziny, czy za orgazmy od razu? Ja nie wiem. A Kumpla nigdy nie pytałem. Nie jestem samobójcą przecież. WWWZresztą, jeśli już właziliśmy do jego pokoju, to przez okno albo chyłkiem przez boczne drzwi, w których czasami stała jego sympatyczna babcia, Briony. Poczciwa kobieta, która jeśli chodziło o nas, to przy Frances milczała jak grób. A Milczenie jest złotem, naprawdę. Nie miała cukierków czy herbatników, którymi mogłaby nas poczęstować, jak to babcie podobno mają w zwyczaju. Ale jeśli chodzi o prawdziwą cenę przyjaźni i miłości do wnuka, była niepowtarzalnie dobra, a przy tym wszystkim szczera.
- Ty, a gdzie twoja babka ma męża, co?- wypaliłem kiedyś. Kumpel przez moment patrzył na mnie zirytowany, sponad ramy swego dziadowskiego roweru. Potem wrócił do smarowania łańcucha.
- W sumie to nie wiem. Rozwiodła się z nim jeszcze przed wojną.
WWWRozwód. Straszliwa sprawa. Mówię wam. WWWMiałem kiedyś psa. Pies wabił się Niko. Pies kiedyś przyprowadził do nas taką suczkę; to chyba był labrador, ale pysk miał jamnika... ładny pies. Nietypowy. I te psy się bardzo mocno kochały. A nim się obejrzałem, pojawiła się kolejna psina. Mała, o biszkoptowym umarszczeniu sierści. Okazało się jednak, że przy całej miłości ich rodziców, dla niej miejsca nie byli w stanie znaleźć. WWWPrzez pierwsze dwa tygodnia życia psina była ślepa jak kura. Czy ona miała w ogóle oczy? Ja nie wiem. Taka mała, bezbronna... i ślepa. Normalnie serce samo łkało na jej widok. Pewnego ranka Niko urwał się z łańcucha. Szukałem po wszystkich wioskach i wzgórzach okolicy. Wydawało się, że Niko przepadł zupełnie. Stary Labrador wkrótce też sobie polazł, tak że w budzie został mi tylko jeden, mały, ślepy biszkoptowy stworek, owoc psiej miłości. Wreszcie i on przepadł. Ojciec ukręcił mu łeb.
WWWTaki jest rozwód. Mówię wam. Dla samego zainteresowanego to straszliwa sprawa.
*
WWWNiedaleko Motherwall mieścił się rezerwat Indian Atachawe. Mieliśmy tam paru znajomych. Przyjeżdżali do miasteczka głównie po rzeczy z drugiej ręki; stare radia, czy pralki albo jakieś lodówki. I podczas gdy ich starzy buszowali w mieście, ja, Gurbin, Kichowa i Ahiwa dobieraliśmy się do łodzi rybaków, którzy w piątkowe pory obiadowe zalewali się w trupa w swoich blaszanych siedzibach. Ahiwa kiedyś przyniósł do nas swoje drewniane bongo, to jest dopiero łódź! A jaka zwinna! Mówię wam, Indianin zna się na rzeczy. Co by o nich nie mówić, mają poukładane w głowach. Pieprzyć politykę. To ludzie. Prawie jak my. Nam do nich brakuje tych dwóch procentów.
- Kichowa, powiedz mi... - zaczął Gurbin w pewien piątek, któregoś pańskiego roku. Słońće paliło wówczas niemiłosiernie, ale za to woda była stosunkowo chłodna i maczając w niej giry można było o nim zapomnieć. Brzegi Motherwall rysowały się gdzieś daleko na północ od nas. - Powiedz mi, jak to z wami jest, hę?
- Ale że jak? Jeśli masz zamiar zacząć mi pierdolić o tym, że jesteśmy dziećmi innego boga... i że rezerwaty za duże mamy, to stul dzioba albo z sodówą se strzel. - Indianin zanurzył dłonie w wodzie. Potem obmył twarz i z plecaka wyciągnął z osiem kielichów.
- Kurwa. Toć nie o tym ja ci...
- Zamknijcie się. - Ahiwa wyprostował nogi na rufie rybackiej łajby.- Nalewaj.
WWWPolazłem pod pokład. Nie była to zaraz jakaś olbrzymia łódź, ale było w niej gdzie pomieścić kajutę, magazyn i na spiżarnię jeszcze znalazło się miejsce. Tak, spiżarnię. Trochę to dziwne, ale stary Dickens miał ją pod pokładem. Tam też schowaliśmy dwie butle szkockiej, a poza tym Kichowa miał butelkę rodzimej wódy w swoim plecaku. WWWZ ciekawości zajrzałem do magazynu. Był to nie tak mały pokój, by nie móc w nim pomieścić pięć dzbanów wina i nie zaraz tak duży, by mógł pomieścić czerwonego cadillaca. W magazynie panował totalny nieład. Porozrzucane sieci rybackie, jakieś szczątki ryb... potłuczone lampy, kotwica... A na górze krata, na której siedział Gurbin. Ależ on miał wielki tyłek! Może to dziwne, ale nigdy tego nie zauważyłem. Ba. Może to jest akurat normalne, dziwne by było gdyby interesowały mnie takie błahostki. Niemniej nagle poczułem ochotę, by wsadzić mu jakąś szprycę w to dupsko; chłopaka bym zaskoczył; daję słowo! Ale było ciemno, a mnie nie chciało się leźć z powrotem po latarkę, która w tej jednej chwili mi wygasła. Kajuta kapitana była zamknięta. Dziwne. WWWZaraz wylazłem spod pokładu, przysiadłem obok wielko-dupskiego i zacząłem nalewać. Tak jak to robią barmani w tych filmowych produkcjach. Najpierw wyczyściłem kieliszki skrawkiem płaszcza Dickensa, zarzuciłem uśmieszkiem do Indian. Otworzyłem machinalnie szkocką i najstaranniej jak tylko potrafiłem, zacząłem nalewać. Gdy poziom uzyskałem mniej więcej ten sam w każdym kieliszku, butelkę roztłukłem o pokład, wzniosłem toast i zaczęło się picie.
- Z nami to jest tak. - tym razem temat podjął sam Ahiwa. Kto wie, może z kieliszkiem w dłoni czuł się pewniej. Albo po prostu wiedział, że o tym, co za chwile powie, nikt z będących na łajbie nie będzie pamiętał. Jakby nie było, miałem imieniny i planowaliśmy to solidniej oblać, niż zazwyczaj w piątki. - Wiecie, z nami to jest tak, że my jesteśmy inni.
- Oh, nie mów. - sam podchwyciłem temat.- Ty naprawdę jesteś bystry!
- Bystrość to „różnica bezmózgowości rozmówcy i twojej logiki”, mój drogi.
- To on jest już twoją własnością? - spytał uchachany Gurbin.
- Właściwie to wszystkie te ziemie są naszą własnością. A że wasza cywilizacja nauczyła sie ludzi traktować jak przedmioty... to kto wie. Jeśli nie teraz, to prędzej czy później.. prawda, Ahiwa?
- Gówniana jest ta prawda. - Indianin zasiadł po turecku i powoli sącząc szkocką, kontynuował. - Ta prawda to gówno, ludzie to w istocie przedmioty. Przedmioty, które są, które można wypożyczać, a czasami nawet sprzedawać.
- Co masz na myśli? - Zaintrygowało mnie to.
- Jesteśmy jak zabawki w tych w waszych sklepach. Lepsze są zawieszone na wyższych półkach. Gorsze zrzucane są w gromady i okupują niższe półki. - Pokręcił głową. Czasami, wiecie... strzelało mu w szyi, jakby gruchotały mu się tam kości. - Ale wszystkie kupisz. Najtańsze znajdą sobie rynek zbytu lub trafią do klopa, czy do kiosku na wieś. Wreszcie trafią do rezerwatu, gdzie zrobią furorę. W końcu trafił swój na swego... i... (gul-gul-gul-gul) i...
- Gówniane to twoje tłumaczenie, Ahiwa. - Oświadczył jego współplemienieć- Jeszcze bardziej gówniane niż moja prawda.
- Ale ze to ciekawsze – podrzucił Irlandczyk, po czym wszyscy wybuchnęliśmy niezrozumiałym dla siebie śmiechem. Słońce paliło niemiłosiernie, a my tak ciągnęliśmy lekko z flachy. Może to dlatego. Zrobiło się zabawnie.
- Ej. Popłyńmy może na „tą” wysepkę, co chłopaki?
- Na jaką? - O ile znałem to jezioro, o tyle dałbym sobie urwać głowę, że w odległości 40 mil od brzegu nie było żadnej wysepki, o której on mówił.
- Na „TĄ”. - Ahiwa wstał i paluchem pokazał, co miał na myśli. I rzeczywiście, przed nami... jakieś pół mili, czy cóś koło tego, rysowało się coś na kształt wyspy. Boże. Naprawdę. Ależ ja jestem głupek. Gdybym wiedział o jej istnieniu, sam bym się na nią wybrał już dawno. WWWZ drugiej strony, musieliśmy wypłynąć na całkiem konkretne wody, skoro Motherwall straciliśmy z horyzontu dobre kilka godzin temu, a teraz mieliśmy przed sobą wyspę. I powiem wam, że czułem się trochę jak na morzu, bo jakby wiatr nie wiał, czuło się ten delikatny chłód smaganej powietrzem twarzy i czuło się też tę pustkę i wyobcowanie. Byliśmy sami na jeziorze Michigan. Ja, Kichawa, Ahiwa, Gurbin... butelka szkockiej, chicha i dwa dzbany rumu pod pokładem w kajucie majtka (z tym ostatnim to cii!).
*
- Tee! Stanleyy... - Było już pod wieczór. Powietrze stało się lżejsze. Gurbin lekko chybotając się na nogach, potykając po drodze o głowę Ahiwy, podszedł do mnie, chwycił za kołnierz... a zionęło od niego paskudnie... i tak chuchając mi w gębę mówił. - Stanleyy... coo ty bredziłeś o zamkniętej kajucie kapitana?
WWWKichawa leżał pod masztem, rzygając do płaszcza Dickensa. Tego samego, którym wycierałem kieliszki. Pomyślałem sobie, że stary rybak się na nas mocno wkurwi. Zwłaszcza w tej chwili, gdy Gurbinowi strzelił do łba pomysł, by wbić do jego kajuty. Pomyślałem sobie jeszcze, że najpewniej nie dożyjemy następnego ranka i w sumie, że już gorzej być nie może. Poza tym, ten jego pomysł wydał mi się taki zabawny. Jakby rozwalanie drzwi sprawiało frajdę.
- Hmm... gadałem, że fajnie byłoby sprawdzić... czyy – Teatralnie potrząsłem powiekami; pijaczyna ze mnie, jak się patrzy. - czyy to prawda, że wozi ze sobą węża, którego karmi małymi szczurami...
- Ah! - Tutaj Kumpel palnął się w czoło. Też teatralnie. W sumie i on, i ja mieliśmy niezłe zadatki na wspaniałych aktorów. - Noo patrz. Chodź...chodźź... to..too... sprawdzić. Coo?
- Myślę sobiee... że to ciekawy pomysł...
- Budzimy Indian?
- No cioo ty, stary. Weź tylko ich wódę. Spróbuujemy... I świeć oczami. Bo ciemno tam jak w dupie.
- W sumie to w dupie nie jest tak ciemno, jak by się mogło wydawać. - powiedział przeszukując ciało Indianina, który zbełtał się na całego i stracił świadomość.
- Hmm?
- Te dwa procenty... no wieesz, coś o nich m-mówiłeś. Dzięki tym dwóm procentom oni m-mają łby słabe jak króliki.
- Kto?
- Noo Indiaanie przecież.
- Aha. No nie wiem. Dla mniee... to wygląda tak. Ich człowieczeństwo p-przerasta nasze człowieczeństwo. N-nasz brak człowieczeństwa przerasta ich człowieczeństwo, dzięki czemu się tak świetnie uzupełniamy. My żyjemy w m-miastach, a oni w rezerwatach. Ło kurwa żesz! - I spadłem ze schodów. W sumie to nie wiem, jak ja to zrobiłem. Nie byłem przecież aż tak bardzo wstawiony. Kultura picia wymaga, by na własnych imieninach zachowywać zdrowy rozsądek. No dobra, w sumie to gówno mnie obchodziła kultura picia. Jakoś tak wyszło i tyle, może głowę mam słabą. Zresztą, pewno to ten nygus zamiast mi świecić pod nogi i kręcić korbą obserwował nocne niebo i dlatego się spierdzieliłem. I muszę was przeprosić za te kurwy. Ja tak mam, gdy się denerwuję, po prostu nad tym nie panuję w danej chwili i tyle.
- Tee! Stanleyy! A widziałeś ty jaki to teeennn... hmm... ks...ks...ksinżyc wielki jest? - Kręcąc szyją i wiercąc nogą z bólu odechciało mi się odpowiadać. - Stanley! Stanley! Ja tuu.. tuu...
- ...
- Ja tu ci powiem, że ten świat jest... taki... jest taki... piękny. - Mówiąc to zbliżał się coraz bardziej do schodów. Z każdym kolejnym znajdował się coraz bliżej pierwszego stopnia. Padłem i leżałem, czekając aż i on się zwali. - Muszęę... ci powiedzieć... że ten księżyc... przypomina mi rodzime strony... i tyłek Shannon... oh!! tyłek Shannon. „Cóż to był za tyłekk!” Ałaa!
WWWMoglibyście stwierdzić, że to co zrobiłem nie mieściło się w granicach przyzwoitej zemsty. To niehumanitarne, stwierdziłby kto inny jeszcze. Ale potrzebowałem jego bólu. W końcu razem w biedzie weselej. No więc obserwując z dołu zdążyłem zobaczyć sylwetkę Kumpla, która w pewnym momencie znikła mi z pola widzenia, a mnie zrobiło się błogo i pojawiły się mroczki przed oczyma.
- Ała! To ty, stanley! O kuźwa, nie chciałeem-m... naprawdę. Stanley! S-stanley!
- ...hmm? - Ten debil chyba spadł na mnie. Ależ ból, mowię wam. To zemsta losu za myśli o szprycy w jego tyłku.
- Kochany ty mój Stanleyu! - On oszalał. - Ty c-cukiereczku północ-cyy!
- Odwal się, pedale.
- Ty mój... tyłku Shannon...
- Mniemam, że jej tyłek był nieco bardziej okrągły od mojego zmiażdżonego piszczela, na którym siedzisz i mniemam, że w tej chwili gwałcisz.
- Czy ja wiem. W sumie też byył... taki k-kościsty. - Zarechotał. Po czym spoważniał. Schylił się... powoli... i ciągnął słowotok bredni jeszcze przez dobrych parę minut o mojej słodyczy, aż w końcu dałem mu w gębę (za piszczel, za drugi piszczel i za pedalstwo, którego nie znoszę).
WWWPadł. I padłem ja. Gdy się ocknąłem nadał było ciemno. Czuć było szkocką i ból maltretowanej nogi. Nad nami stał Ahiwa, z zadowoloną miną. Taką, jaką przybierają robotnicy na budowli, gdy swoim pneumatykiem udaje się rozbić im pierwszy element wiekowego cokołu. Albo inne porównanie. To było jak mina srającego psa. Znowu przepraszam, ale ból nogi było nie do zniesienia. Mina srającego psa, który znad pochylonych nóg patrzy na ciebie... jakby chciał skoczyć... i nagle skacze, uradowany.
- Puść mnie, p-puść! - Krzyczałem, gdy Ahiwa zwalił się na mnie, gruchocząc kości.
- Łobuzy dw-wa. Kto pod-dpierdzielił mi Ch-chichę?
- Ah, to o to... N- nie wiem. - Ależ ja się urżnąłem. Dopiero teraz to sobie uświadomiłem.
WWWOdskoczył ode mnie. Niefortunnie uderzył w kawałek drewna wystający ze ściany, ale w końcu trafił na Kumpla, rzygającego w kąt przy kajucie kapitana.
- Ir..Irlandczyku... gdzie moja siupcia, co? - Oż. Zebrało się na pedalstwo obojgu. Jeśli chcecie wiedzieć, nie znoszę pedalstwa, gdyż jest ono strasznie pozerskie. I rzadko to efekt nieszczęśliwego dzieciństwa. Efekt, który byłbym w stanie jeszcze zrozumieć. Sam homoseksualizm to najczęściej kompilacja mniejszych lub większych zachcianek spełnianych przez starych. Jeśli ktoś jest rzeczywiście pedałem, przebolałby ból siekanego kablem tyłka. Nie-pedał lub pedał-pozer, nie wytrzymałby tego. Przerzuciłby się nie dragi czy cóś. I taki byłby z niego orędownik prawa do miłości, jak nic. Uwierzcie mi, nie ma pedałów; tak jak nie ma ludzi zdrowych. Wszystko jest kwestią czasu, splotów okoliczności... Wiem, to brzmi naiwnie. Ale tak jest w istocie.
- Noo? Gdzie moja siupcia, Gurbinku słodki, co?
- ...
- Wiesz co, Ah-hiwa.. - zacząłem. Gurbin rzygał, pewno lepiej byłoby mu to znosić w samotności. No dobra, to nie dlatego. Indianin miał karczycho, a mnie zależało na tym, by sprawdzić, czy Dickens rzeczywiście karmi węże małymi szczurami. To głupie, ale ciekawiło mnie w tamtej chwili. - Ja ci znajdę twoja cz-chichę... a ty mi ułatwisz dostanie się do kajuty pirata. Może być?
- Że c-co? - Potrząsnął głową. Najwyraźniej wyrwałem go z jakichś filozoficznych rozmyślań, na które ten wpadł wpatrując się w różnokolorowe rzygowiny Irlandczyka. To takie przejmujące.- Że niby ja to m-mam...
- Tak, ż-że niby ty to masz... - Mimo, iż okazało się, że byłem na maksa wstawiony, czepialstwo i arogancja trzymało się mnie mocno.
- Spoko. - Wstał. Z trudem, ale udało mu się. Po omacku wyszukał drzwi. To były takie ładne, poł-okrągłe, dębowe drzwi. Wiem to, bo kiedyś pracowałem u tego dziada. Jakoś w wakacje 59r.
- Raz... - Zacharczał. Naprawdę. Był upity, radosny jak nigdy; ale mimo wszystko był w stanie zacharczeć jeszcze jak sam wilczur. Złowrogo. - Dwa...Trzy! !
WWWHuk był seryjnie duży. Drzwi poszły za pierwszym razem, więc może nie były tak bardzo dębowe, jak przypuszczałem. Ahiwa nawet nie sprawdzał, co było w środku pokoju. Wyszedł niepewnie, otrząsnął zieloną bluzkę z kurzu i podszedł do mnie.
- P-proszę bardzo.
- Ah... tyy niezły j-jesteś – Mowiłem prawdę. Był to kawał chłopa, zbudowanego jak należy. - Co do twojego samogon-nu, Ahiwa... Gurbin ma.
- A to skurwysyn.
*
Sweet Home Alabama
1
Ostatnio zmieniony ndz 21 sie 2011, 20:25 przez Ollars, łącznie zmieniany 3 razy.
wyje za mną ciemny, wielki czas