Ponieważ dotąd wklejam albo gniotowate miniatury, albo kawałki gniotowatych opowiadań, teraz przedstawiam kawałeczek gniotowatej książki. To jest coś ze środka.
Historia opowiada losy płynącego pod prąd pijaczyny, którego zaciągnęli do zamku celem nauki fechtunku wojska królowej... Całość to bardzo lekkie fantasy, z zamierzonym humorem. Miłego czytania!
Stali, psia mać, w idealnie równym rzędzie, uczniowie moi, młodzi jak ja dziesięć lat temu, tylko z gęb bardziej poukładani. Oczywiście, otrzymali identyczny strój i te same drewniane miecze. Przypomniałem sobie wczorajszą walkę z mistrzami, i to, że poszło mi nazbyt łatwo, i dumałem chwilę, co też mam pokazać tej grupce, mającej misję „uczenia się” fechtunku. Zgodnie ze słowami generała, jeśli zostali wybrani, muszą się nauczyć, dlatego żadna moja wina, jeśli zawiodą – pocieszałem się, nie specjalnie wierząc we własne przypuszczenia.
Wykonali skłon w tej samej chwili. Jasna..., kłaniać mi się będą... Szum dochodzący z kierunku balkonu podpowiedział wyraźnie, kto idzie, i że nie mi słali pokłony. Spode łba wypatrzyłem królową: usiadła w cieniu baldachimu, przybierając dumającą pozę i beznamiętnie patrzyła na wydarzenia. Oj, wynudzi się dziewucha!
Dobra, trzeba zacząć działać, zanim się zorientują, że to bez sensu. Stanąłem na środku placu, trzymając kij w łapie i pragnąłem opanować sztukę znikania do perfekcji należnej prawdziwemu czarodziejowi. Co tu gadać? Jakbyśmy siedli przy kielichu, w pierwszej lepszej karczmie, to zrazu posłałbym ich do bitki, a tu trochę sztywno było, żeby nie powiedzieć czegoś gorszego...
Rozmowny nie jestem, zadaję mało pytań, nic mnie nie interesuje i wolę po prostu posłuchać ludzi, zamiast wciskać im własne myśli, dlatego powiedzenie czegokolwiek w tej chwili sprawiało niebotyczną trudność, porównywalną z uniesieniem słonia o własnych siłach. Skupiłem się na zadaniu, powtarzając „naucz ich siekać”... naucz..., naucz...
— Ty i Ty – wskazałem dwóch ze skraju szeregu – pokażcie, jak walczycie.
— Rozkaz, mistrzu! – ryknęli chórem. Zemdliło mnie.
Po krótkiej, acz wyjątkowo nudnej chwili, kiedy stali naprzeciw siebie, jeden wykonał atak oburącz: proste cięcie z góry. Drugi zastawił skośny blok, odwiódł miecz przeciwnika, przełożył swoją broń z powrotem na prawo i zaatakował skosem na szyję. Pierwszy wykonał swój blok, parując cios, i dla odmiany wyprowadził atak od dołu, z lewej. Znowu blok... Co to ma być? To jakiś pokaz tańców? Żeby oni chcieli się zabić, zrozumiem, ale zamiast tego, głaszczą drewno bez wyraźnego celu. Wyszkolona hołota!
— Przestańcie – rozdzieliłem ich rękami – to jest okropne, chłopaki. Łypali na mnie szeroko otwartymi ślepiami, jakbym obraził ich matkę. – To jest ładne, te kocie mizi mizi, ale wy macie mieć w ogień w oczach, żar w łapie i pustkę w mózgu. Rozumiecie? – Pokiwali głowami, ni to na „tak”, ni to na „nie”. Puknąłem się w czoło. – Tutaj rodzi się wszystko, i wszystko umiera. Walczycie z instynktem, jakbyście mieli tylko mrugnięcie okiem na przeżycie, czasu nie marnujecie na machanie, tylko wykonujecie jeden cios, góra dwa. Jeszcze raz.
Ziewnąłem, widząc wyuczone kombinacje powtarzające się w nieskończoność. Mógłbym pójść na obiad, wrócić, a oni dalej wytwarzaliby wiatr w czterech ścianach. Przynajmniej byli sobie równi pod względem umiejętności marnowania energii.
— Dobra, skończcie... – Rozesłałem ich z powrotem do szeregu. – Ty, chodź walczyć – zawołałem spokojnie wyglądającego młodzieńca. Nie wiedzieć czemu, zawsze patrzyłem na dłonie każdego napotkanego mężczyzny – ten miał solidny chwyt, pełen determinacji.
— Zaatakuję twoje prawe ramię i je rozgruchotam na ości – powiedziałem, gdy stanął przede mną. Nie dając mu chwili na przemyślenie ruchu, wykonałem pchnięcie w lewy bark. Upadł, zanim uniósł kij. Durnota okropna, żeby próbować wykonać blok na zapowiedziane ciosy.
Nic z tego nie będzie – stwierdziłem smutno, patrząc na zdumione twarze. Czemu się tak na mnie gapią? Ach, oszustwo...
— Pierwsze, co musicie opanować, to wolę walki – przemówiłem, chcąc wytłumaczyć ów zabieg – ponieważ, prawdziwa jatka zawsze kończy się śmiercią, i nie ma w niej układów. Przeciwnik, kiedy znajdzie się przed wami, ma być przegranym z miejsca, trupem nie wiedzącym o swoim losie. Wy wypełniacie tylko tę lukę, pomiędzy życiem i śmiercią. – Skąd mi to przyszło do głowy, sam siebie zadziwiłem. – Jeszcze raz – skierowałem drewniany miecz na chłopaka.
Doskok z pchnięciem zaskoczył go do tego stopnia, że po prostu upadł, jakby potknął się o własne nogi. Odczekałem, aż się pozbiera, i znowu wywinął orła. Jeszcze jeden taki manewr, a uderzy w ścianę. Nerwy mi zaczęły puszczać. Jakich słów użyć, aby trafiły w sedno, pokazały właściwą drogę, jeżeli mi ich poskromiono? Wujek powtarzał w kółko „szermierkę masz we krwi”, i tyle. Zacząłem chodzić w tę i z powrotem po placu, próbując przywołać jakieś obrazy krótkiej nauki, lecz wciąż brakowało mi pomysłu, jak je przekazać. Mentorem byłem równie kiepskim, co kłamcą.
Zmęczony tym dumaniem uznałem za odpowiednie zakończyć dzisiejszą lekcję, aby przemyśleć pewne „sprawy”, co też oznajmiłem królowej. Rozgoniła towarzystwo i odeszła w asyście posągów, pozostawiając mnie samego z generałem. Jeśli wczoraj widziałem w tej kobiecie fajną babkę to albo byłem na rauszu, albo podmienili królową – dzisiaj przemawiał prze nią majestat, ponurość i chłód mogący zmrozić pustynię.
Mężczyzna o obliczu mędrca wwiercał we mnie oczy.
— Ruch godny pochwały – rzekł tajemniczo, podchodząc. Oczywiście, dłonie trzymał za plecami. – Strategia wpajania błędów mających za cel naukę na nich stanowi esencję ludzkiej natury.
Kiego? O czym on gada? Aż spojrzałem chyłkiem za jego plecy, czy nie wystaje jakiś kij z tyłka, bo sztywny był strasznie. Udałem, robiąc głupkowaty uśmiech, zrozumienie tych jakże ważnych słów.
— Podziwiam kunszt wojownika z krwi i kości, którego mamy zaszczyt oglądać w naszym pałacu – kontynuował bełkot – a Jej Wysokość Yaneth jest wielce rada na zmiany. – Zaraz mu przyłożę! – Wieczór jest do pana dyspozycji, Hmarze. Życzę przyjemnego popołudnia.
Odszedł wolno w stronę bramy, zza której wyszła znajoma dziewczyna, ta od pilnowania mnie. Na imię miała... pal licho, po co mi to widzieć, jeśli jutro, a najdalej pojutrze, będę daleko stąd. Pozostało mi wdrożenie planu w życie, żeby zająć się czymkolwiek.
fragment książki SKY (to jest skrót...)
1
Ostatnio zmieniony sob 07 lip 2012, 11:58 przez Martinius, łącznie zmieniany 2 razy.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.