Tekst zawiera wulgaryzmy!
WWWNa gościńcu, bujnie porośniętym przez liczne mchy i trawy, a gdzieniegdzie przeciętym na całą szerokość pasem krwawników, dało się słyszeć tętent końskich kopyt. Zrazu był to odgłos cichy i nikły, zanikał gdzieś w bujnej roślinności. Atoli z każdą sekundą stawał się głośniejszy i bardziej nachalny.
WWWW chwili gdy odgłos stał się nader głośny i hałaśliwy, zza ostrego zakrętu wyłoniły się dwa wierzchowce: jeden mlecznobiały, drugi zaś kary. Pierwszego dosiadał mężczyzna o kruczoczarnych włosach, oczach modrych, a rysach twarzy szlachetnych – jedynie pod prawym okiem miał niewielką bliznę. Przyodziany był w kolczugę, przy prawym boku miał miecz, o rękojeści niezbyt majestatycznej, ale z jednym małym, purpurowym kryształem; głownia zaś pozostawała nieznana, gdyż schowana była w pełnej przepychu pochwie: na całej długości była bogato zdobiona kamieniami szlachetnymi, a w niektórych miejscach znajdował się złoty krzyż. Gdzieś z tobołków, które zwisały przy boku konia, dało się dostrzec tarcze okrągłą, z dwoma lwami, które swe łapy kierowały ku górze, a pomiędzy nimi nagi miecz.
WWWNa drugim wierzchowcu znajdowały się dwie osoby: pierwsza na głowie miała kaptur, lecz mimo to i tak dało się dojrzeć jej włosy, które były jasne. Rysy jej twarzy były męskie, świadczyły o tym, że ma ona niemałe doświadczenie życiowe. Atoli jej budowa świadczyły o czymś zupełnie odmiennym: była niezbyt wysoka, barki wąskie. Jednakże pomimo tej wątłej postury ciała, miała na sobie lekką kolczugę, a u jej pasa zwisał krótki miecz.
WWWDrugi jeździec tego konia był właścicielem włosów rudych, sięgających za ramiona. Rysy jego twarzy były delikatne i trochę dziecięce, jednakże skrywały wielką mądrość życiową. W przeciwieństwie do dwóch swoich kompanów, osoba ta nie była przyodziana ni w kolczugę, ni żadną zbroję, a jedynie w zwykły strój, jaki prości ludzie noszą na co dzień.
WWWPo przebyciu wielu mil, zwolnili w miejscu, gdzie gęsty las przekształcił się w pojedyncze skupiska drzew. Po kilku stajach drogi, natrafili na przydrożną karczmę. Pierwszy zsiadł jeździec na białym koniu, za nim dwie pozostałe postaci. Odprowadzili swe konie do stajni, rozmawiając:
-Nie możemy tak pędzić – rzekła rudowłosa kobieta. – Zamęczymy konie, a poza tym – tutaj spojrzała na osobę, z którą dzieliła wierzchowca – mały tak długo nie pociągnie.
Kruczowłosy mężczyzna pogłaskał swego konia po grzywie, po czym odpowiedział:
-Wiem, Arméno, lecz cóż mamy począć? – spojrzał kobiecie w oczy. – Jesteśmy już przy granicy, po drugiej stronie nie będziemy musieli się tak spieszyć. Mimo to, uważam – zwrócił się do trzeciego towarzysza – że sobie świetnie radzisz, Regilmiuszu.
-Jakoś trzeba przeżyć – odrzekł Regilmiusz.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem.
-Nawet ja w twoim wieku tak nie myślałem. Mimo swoich piętnastu lat, zachowujesz się jak prawdziwy wojak!
Mały również się uśmiechnął.
-No ale, co my robimy tak długo w stajni - rzekł mężczyzna.
Po czym wszyscy skierowali swe kroki ku gospodzie.
WWWGdy tylko przekroczyli próg, ich ciała ogarnęło ciepło, do ich uszu doleciały miliony rozbawionych głosów, wrzasków, a nosy zarejestrowały zapachy wielu potraw.
-Robercie – rzekła kobieta – zajmij się wszystkim, a ja z małym zajmę nam miejsce.
Mężczyzna skinął głową i udał się posłusznie w stronę karczmarza.
-Gospodarzu – zaczął, rzucając na blat brzęczącą sakwę – pokój trzyosobowy, trzy razy wasz specjał, dzban piwa oraz… - zamyślił się, dobierając odpowiedni napój dla swojego młodego podopiecznego. – Oraz sok porzeczkowy.
-Już się robi! – odrzekł, chowając sakwę pod ladę.
WWWRobert wrócił na miejsce. Na zamówienie nie trzeba było długo czekać – już po kilku minutach na stole wylądowały trzy talerze z potrawką z dzika, dzban chłodnego piwa. Jedli zachłannie, jakby od kilku dni nie mieli nic w ustach. Wreszcie, kiedy ich talerze zostały opróżnione, Robert nalał do pełna kufel piwa.
-Dobre – powiedział, gdy zrobił pierwszy łyk. – Kahmańskie – zaczerpnął drugi raz trunku. – Piwo.
Regilmiusz spoglądał się na niego spode łba. Zauważył to.
-Co – powiedział, połykając kolejną dawkę piwa. – Chcesz się napić?
Mały pokiwał głową.
-W sumie – zaczął przesuwać kufel w kierunku małego – nic nie stoi na przeszkodzie… - urwał w połowie zdania. – Albo i nie. Bo nam się tutaj jeszcze schlejesz – rozejrzał się po izbie – wychędożysz jakąś panienkę i będzie finał.
-Powiedz po prostu – powiedziała kobieta, opierając swój podbródek o rękę – że nie chcesz, by poszedł w twoje ślady.
Robert spojrzał na nią.
-Co masz na myśli?
-Nie udawaj głupiego – powiedziała uśmiechając się szyderczo. – Przecież ty zacząłeś pić w jego wieku!
-Ale wtedy to były inne czasy – bronił się Robert.
-Były, nie były, ale zacząłeś.
-No i pies to chędożył – rzekł rozłoszczony. – Zacząłem i nie chcę, by Regilmiusz też zaczął.
-Ja to doskonale wiem – powiedziała śmiejąc się.
-To o co ci chodzi?
-Ja wiem, ale Regilmiusz nie wie.
-Teraz wie.
Kobieta głęboko westchnęła, po czym wstała i powiedziała:
-Ty tutaj dalej sącz to swoje piwko, a my idziemy do pokoju.
-Idźcie, idźcie.
WWWMężczyzna został sam z półpełnym dzbanem piwa. Według niego, było to zdecydowanie za dużo, aby pić samemu, ale jednocześnie zbyt mało, by pić we dwie osoby. Jednakże w pewnym momencie dosiadł się do niego jakiś nieznajomy mu człek.
-Jegomość jest Robertem de Morch? – zapytał.
-Może – odrzekł gburowato. – A kto pyta?
-Marcjek Antonowski, chłop z pobliskiej wsi. Usłyszołem, że jegomość jest w pobliżu, toć nie można takiej okazji przepuścić!
-Robota? – odrzekł radośnie Robert. – W rzeczy samej, jestem Robert de Morch. Gospodarzu! – zawołał. – Dawaj tu antałek piwa!
Karczmarz jak oparzony rzucił się z beczułką w ich stronę. Po wypiciu kilku kufli, zaczęli rozmawiać.
-A więc – zaczął Robert – co pana dręczy? Jakiś stwór, sąsiad skurwiel, zięć nieposłuszny?
-Blisko waść – odpowiedział. – Co jakiś czas jakiś chędożony kurwi syn niszczy moje gospodarstwo!
-Niszczy? – powtórzył Robert. – Co ma pan na myśli?
-A no to, że roz to ukradnie widyły albo łopatę, innym rozem to zbiory niszczyje abo kradnie ziarnyjo.
-Mhm, rozumiem – odpowiedział Robert. – I co mam z nim zrobić?
-No jak to co? Poturbować łotra, żeby mi wincyj nie ważył wtargać na moje posesyje!
-Wie pan chociaż, kto to jest? Bo nie mam zbytnio czasu, aby się na niego czaić…
-Czy wim? Jestym tego bardzij niż pewin! Rozu pywnego się zaczoiłem na kurwiego syna. Schowołem się w zbożu i czykam. A tu przychodzi rozbójnik, bierze w łapę graby, widyły, ziorno pakuje do wora. A ja hyc! I się spojrzoł na mnie zaskoczony, a ja na niego. I wtedy oboczyłem jego mordę, panie. Skurwysyn mieszka kilka domów dalej!
-Ale jest pan świadom – przerwał mu Robert – że to może być nie on?
-Jak ni on, jak on! – odrzekł wieśniak. – Już mówiłym! Jestym tego bardzij niż pewin!
-No dobra – odpowiedział Robert. – Jaka stawka?
-Pinćdzisiont koron.
-Koron heminorockich, rozumiem?
-W rzeczyji samej, proszę was.
-Kiedy możemy wyruszyć?
-Kidy waść tylko zaprognie.
Robert dopił do końca zawartość kufla, po czym wstał.
-Ruszamy - oznajmił.
WWWNa zewnątrz było już ciemno, księżyc był schowany pod grubą warstwą chmur. Robert dopiero teraz zauważył, że wieśniak trzyma w ręku lampę. Za pazuchy wyjął krzesiwo, rozpalił ogień w lampie.
-No, tyra za mno prosza – powiedział chłop i zaczął prowadzić Roberta polną ścieżką.
-Od jak dawna były dokonywane te grabieże? – zapytał Robert.
-A bo ja wim… Dwa, trzy miesiące?
-I nic pan z tym nie zrobił?
-Nie zrobił? Jo próbował! Ale słuchoj pan, ten hultaj to ma dom tak ogrodzony, że do niego ni da się dostać!
-Ogrodzony? – zapytał Robert. – Teraz mi to pan mówi?
-A nie mówiłem? – spytał zdziwiony. – Co to zo różnica, tyra czy w gospodzie. Ważne chyba, że pon o tym wie!
-Tak, ale to zmienia postać rzeczy. Zadanie jest teraz o wiele trudniejsze, niż mi się wydawało.
-Sto koron – odpowiedział chłop. – Sto koron dam ponu.
-Prowadź pan dalej – odrzekł Robert.
WWWBłądzili dalej w półciemności, w coraz bardziej gęstej roślinności. Po kilku minutach marszu, zaczęli napotykać na pojedyncze zabudowania.
-Piontka, trójka… - mruczał pod nosem chłop. Gdy jego wzrok padł na dom ogrodzony drewnianą palisadą, powiedział:
-O, to ta chałupa! Nich mu pon spuści taki wpiernicz, żeby gnojek się opamintał!
-Jak on wygląda?
-Morda paskudna jakby go jakiś pis wychędożył, nogi koślawe jak…
-To może inaczej: po czym go poznam?
Chłop zamyślił się, podrapał po głowie, po czym rzekł:
-Mo kurwi syn dwie blizny na lewym policzku!
-Mhm – odrzekł Robert, po czym skierował swe kroki ku domostwu.
WWWPalisada nie była szczelna – Robert od razu to dostrzegł. Na prawym skrzydle istniała pewna luka, w której zmieścił się bez problemu. Problem stanowiły psy, które, gdy tylko przekroczył ostrokół, zaczęły węszyć. Wykonał jakiś dziwny gest, wymamrotał coś pod nosem i zastygł bez ruchu. Jednakże czworonogi jak niuchały, tak niuchały dalej. Mężczyzna wybałuszył oczy, po czym sam się skarcił:
-Robert, ty chędożony idioto!
Przyklęknął, wystawił ręce do przodu, złączył oba kciuki, palce wskazujące i małe skierował w stronę psów, resztę zgiął. Znów coś wymamrotał pod nosem. Zastygł ponownie, lecz tym razem psy opadły bezwładnie na ziemię. Przydały się, pomyślał sobie, te lekcje u Moltresa.
Ruszył w stronę domu. Przyjrzał się mu dokładnie i dojrzał uchylone okno piwnicze. Bezszelestnie zakradł się do niego i przecisnął przez ciasny otwór okienny. Wewnątrz było, jakby to ujął szanowny Marcjek, „cimno jak w dupije psa”. Zaczął błądzić w ciemnościach, wreszcie natrafił na coś, co przypominało klamkę. Nacisnął, a drzwi z wielkim hukiem wyleciały z zawiasów i spadły. W nowo powstałej dziurze znajdowały się schody, świetnie oświetlone przez światło pochodzące z góry.
-Ojciec! – zawołał jakiś głos nad nim. – Te drzwi znowu wyleciały!
-Chędożone drzwi! - odpowiedział mu inny głos. – Zejdź no tam Andrzejek, jo wyzma jeno młotek i zejda zaraz do cibie.
WWWRobert usłyszał kroki na schodach. Rzucił się błyskawicznie w ciemność piwnicy i wpatrywał się w wejście. Stanął w nim jakiś młodzieniec. Najzwyklejszy młodzieniec. Jednakże miał dwie blizny na lewym policzku.
-Teraz albo nigdy – wymamrotał pod nosem Robert, wyciągając dobrze ukryty sztylet w nogawicy.
Młodziak stał tyłem do niego. Mężczyzna jak błyskawica wychylił się z ciemności, zakrył usta chłopaka i pociągnął za nogi.
-Andrzejek, co to za hołosy?
-Odpowiedz mu, że coś spadło – rozkazał Robert, przykładając sztylet do jego gardła.
-Coś spadło! – odpowiedział chłopak.
-Co? Zresztą nieważne, zara tam zyjda do ciebie!
Chłopak przełknął ślinę.
-Słuchaj, młodzieńcze – zaczął Robert. – Jeszcze raz ograbisz gospodarstwo pana Marcjeka, to gorzko tego pożałujesz. – Przejechał sztyletem po jego bliznach. – Zrozumiałeś?
-Z-z-rozumiałem! – odpowiedział, gdy krew dosięgła jego ust.
-Świetnie. Powiedz, że zarżnąłeś się drzwiami. Bywaj. – Odepchnął go i czmychnął w stronę okna.
WWWGdy tylko znalazł się przy palisadzie, usłyszał krzyki dochodzące z domu:
-GDZIE TEN KURWI SYN? UBIJĘ SKURWYSYNA, UBIJĘ!
Robert uśmiechnął się pod nosem, przeszedł przez lukę i wrócił do wieśniaka.
-Robota wykonana. Gdyby efekt nie zadowolił pana, proszę mnie powiadomić.
-Oczywista, oczywista! – odpowiedział uszczęśliwiony chłop, słysząc krzyki. – Pońskie hono… horo… Pońskie piniondze! – Wręczył Robertowi brzęczącą sakwę. – Odprowodzę pona, bo w tych cimnościach można pobłądzić!
Robert nic nie odpowiedział, tylko zaczął iść równo z chłopem. Pod gospodę wrócili po kilku minutach marszu.
-To bywajcie, mości Robercie!
-Żegnam.
WWWWszedł ukradkiem do gospody, w której znajdowało się tylko trzech mężczyzn przy stoliku. Udał się do pokoju, gdzie zastał śpiących Regilmiusza i Arménę. Usiadł na trzecim łóżku, rozebrał się, i położył się. Rozmyślał nad zadaniem Marcjeka. Zauważył blady strach w oczach Andrzejka. Wiedział, że nie chodziło tutaj o żadne gospodarstwo, ale o coś większego. Znacznie większego. Ale o co? Głowiąc się nad tym, zasnął.