dalszy ciąg kryminału

1
Nazajutrz po szkole od razu pognałem do Zambrowa. Była to maleńka wioska, położona może dwadzieścia kilometrów od miasta. Miejsca tego, nie dało się inaczej określić, jak podrzędnym zadupiem. Było tam jakieś dwustu mieszkańców, którzy trudnili się głównie uprawą pola i hodowlą bydła, oczywiście na małą skalę. Wieś była uboga, dachy niektórych domów pokryte były strzechą, a na większości podwórek stały drewniane sławojki. Ludzie tu nie mieli nawet ubikacji w domu.
Tuż przy wyjeździe z trasy znajdował się jedyny sklep, przed którym namiętnie wystawały miejscowe pijaczyny. Nie było tu nawet kościoła, nie wspominając już o jakiejś szkole.
Na podwórku, przed którym się zatrzymałem, wściekle ujadał pies. Wielki owczarek rzucał się na siatkę i szarpał ją zębami, ale gdy podszedłem bliżej, rozpoznał mnie i przywitał przyjaznym merdaniem ogona. Otworzyłem furtkę i powoli wszedłem na posesję. Choć pies mnie już znał, zawsze miałem wrażenie, że zaraz się na mnie rzuci, więc posuwałem się ostrożnie na przód. Czułem respekt przed jego rozmiarem, a szczególnie przed rozmiarem jego zębów. To nie to, co mój Gucio.
Zapukałem. Zza drzwi usłyszałem radosny szczebiot:
-Tata! Tata! – otworzyła moja była, pochyliłem się, by mała mogła mi się rzucić na szyję. -Gdzie byłeś tak długo?
-Jak to gdzie, a gdzie miałem być? – weszliśmy do środka.
-Czekam na ciebie cały dzień! – popatrzyła na mnie z wyrzutem.
-Ja też się nie mogłem doczekać.
-A co mi przywiozłeś?
-A nic. Siebie przywiozłem. To nie wystarczy? – Kasia spojrzała na mnie rozczarowana. -No co ty, żartuję. Ja bym mojej córci nic nie przywiózł?
-A co? – jej twarz rozpogodziła się i zaczęła mi przeszukiwać kieszenie kurtki.
Wyciągnąłem paczkę cukierków i malowankę. Mała wzięła i jęknęła:
-To wszystko? A gdzie miś?
-Misia dostałaś ostatnim razem, teraz masz malowankę. Jakbyś co tydzień dostawała misia, to by było nudno. A teraz daj się tacie rozebrać.

Weszliśmy do jej pokoju. Większość zabawek, które tu stały, były ode mnie. Matka Kasi zniknęła w kuchni. Oczywiście na kawę albo chociaż szklankę wody jak zwykle nie miałem co liczyć.
-Tata, pobawimy się w dżunglę?
-Znowu? No, dobrze, niech ci będzie.
Była to jej ulubiona zabawa, od kiedy podarowałem jej zestaw małych, plastikowych zwierzątek i drzewek. Uwielbiała ustawiać różne pozycje, a do egzotycznych figurek dostawiała ludziki z klocków, które miały być myśliwymi.
-Czekaj, ino znajdę drzewka.
-“Tylko” Kasiu, mówi się “tylko”, nie “ino”.
Dziewczynka wychowywała się z matką oraz jej rodzicami, ludźmi prostymi, którzy używali równie prostego języka. Przerażało mnie, jak bardzo Kasia przejmowała ich nawyki językowe. Nasiąkała nimi jak gąbka. Była rozgarnięta, co do tego nie było watpliwości, w końcu to moja córka. Ale gdybym ją miał zabrać do miasta, do moich znajomych, to chyba bym się ze wstydu spalił. Zresztą i tak jej nigdzie nie zabiorę, na to nie pozwoli jej matka. Miałem wyznaczone wizyty raz w tygodniu, zawsze we wtorek. Sąd nie ustalił, gdzie miałem się z małą spotykać, ale ilekroć proponowałem, że ją zabiorę do siebie, napotykałem na opór Iwony. Dzisiaj mnie nawet nie przywitała. Zresztą ta kobieta to i tak była pomyłka. Przeleciałem ją raz na studiach, na dodatek po ciemku, a teraz muszę ją oglądać co tydzień. Sama studiów nie skończyła, cóż, nie była zbyt lotna. Ugrzęzła na tym zadupiu i się tu kisi. Co gorsza, moje dziecko kisi się razem z nią.
-Tu postawimy małpkę, tam lwa, a tu żyrafę. A to, jak to się nazywo?
-“Nazywa” Kasiu. To jest antylopa. Nie stawiaj jej przy lwie, bo ją zje.
Mała zaśmiała się:
-No co ty!
-Naprawdę. Lwy zjadają antylopy. Przecież też muszą coś jeść.
-To nie jedzą zupki?
-Nie, a kto by tą zupkę ugotował?
-Lwica – odparła rozbrajająco. -A kanapek też nie jedzą?
-Nie, kochanie. Lwy jedzą antylopy.
-Nawet z dżemem?
-Nawet z dżemem.
-A co jedzą amtelopy?
-“Antylopy”. Jedzą trawkę.
-No co ty! – zaśmiała się. -Trawę?
-Tak, naprawdę.
-Ale trawa jest niedobra – śmiała się dalej.
-Dla antylopy to przysmak.
-Tata, a ty masz jakiś przysmak?
-Pewnie. Na przykład uwielbiam pomidorówkę. A ty co lubisz jeść?
Pomyślała chwilę i z poważną miną powiedziała:
-Schabowe. Czasem dają w przedszkolu. Wtedy wszystkie dzieci się nie mogą doczekać.
Rozwaliła mnie. Cholera, dzieciaki w mieście mają konsole do gier, komputery, a szczytem marzeń mojej córki jest schabowy.
-Ty jezdyś myśliwy! – wcisnęła mi w rękę ludzika z klocków.
– “Jesteś”, nie “jezdyś” – nie wiem, czy do niej docierało.
-Hau, hau! – krzyczała bawiąc się lwem.
-Ale lew nie robi hau, hau robią tylko pieski.
-A jak robi lew?
Zaryczałem jak rasowy kocur.
-Ja tak nie umiem – skwitowała i dalej poszczekiwała. -No, poluj na mnie, nie guzdroj się!
-“Guzdraj” Kasiu. To jest “a”, nie “o”. Powtórz: “aaaaaaaa” – miałem nadzieję, że to coś da, chociaż nie byłem pewien, czy w ogóle powinna używać takiego słowa. Znowu podłapała od dziadków.
Mała powtórzyła po czym dopadła do regału z książkami:
-Tatuś, dostałam książkę o ptaszkach!
-Super, pokaż! A przeczytałaś ją już?
-Mama mi czyta przed zaśnięciem.
-No dobrze, to opowiedz mi jakie znasz ptaszki.
-Znam dużo! Gil, bocian, kurapatwa…
-“Kuropatwa”.
Spojrzała na mnie niezadowolona:
-Ale mówiłeś, że ma być “a”?
-Tak, ale czasami jest “o” i tak też jest dobrze. No to jakie ptaszki jeszcze znasz?
-Wróbelek, sraka…
-“Sroka”, kochanie.
-Ale przecież mówiłeś, że ma być “a”! – odwróciła się ode mnie i się rozpłakała.
Ręce mi opadły.

ROZDZIAŁ II

Obudziłem się w środku nocy zlany potem. To już chyba czwarty raz w tym tygodniu. Nie pamiętam co mi się śniło, wiem jedynie, że było to coś niepokojącego. Szalenie niepokojącego. Dobrze wiedziałem, co się święciło. Nie jestem może psychologiem, ale nie było trudno domyśleć się, co stanowiło problem. W następną sobotę będzie ślub. Czyli za dziesięć dni. Chryste, jak ja chciałem, żeby do tego ślubu nie doszło. Będę miał w rodzinie papugę. Jak to będzie wyglądało? Co sobie pomyślą moi podwładni? “Kres wydał córkę za prawnika, chociaż ich tak bardzo nie znosi”. Ale mniejsza o to, nie tym sobie nabijałem głowę. Bałem się, że moja Ewa będzie z tym Burżujem nieszczęśliwa. Co więcej: ja miałem pewność, że tak będzie. Mój policyjny nos mi to mówił.
Zszedłem na dół i nalałem sobie soku pomarańczowego. Pewnie już dzisiaj i tak nie usnę. Spojrzałem na kuchenny zegar: wpół do piątej.
Młodzi oznajmili nam o zaręczynach już półtora roku temu. Byłem wtedy w szoku, ale nie brałem tego na serio. Sądziłem, że się jeszcze rozejdą. Ale oni, jak na złość, zdawali się być zgodną parą i ani myśleli się rozstawać. Córka chce, żebym ją poprowadził do ołtarza. I ja mam ją oddać tam, w tym kościele, przed Panem Bogiem, temu Burżujowi? A niech mnie sczyści. Może jeszcze mam go poklepać po ojcowsku po ramieniu i powiedzieć coś w stylu: “Synu, oddaję ci moją córkę”?. Chyba bym się czystym powietrzem udusił.
Usłyszałem kroki na schodach i w półmroku ujrzałem moją żonę w papilotach i kapciach – tygryskach:
-A co ty znowu wyrabiasz? Środek nocy a ty znowu nie śpisz!
-Wstałem się napić, obudziłem cię?
-I co ty pijesz? Sok pomarańczowy? Nie wiesz, że witamina C działa jak kawa? Teraz to już na pewno nie uśniesz. Stary a głupi jesteś. Wracaj do łóżka, bo jeszcze ja przez ciebie nie mogę spać.
-Ależ nie przejmuj się mną. Kładź się, zaraz wrócę – wcale nie miałem takiego zamiaru.
-Masz jakąś trudną sprawę, o której mi nie mówisz? -popatrzyła na mnie podejrzliwie.
-Nie, dlaczego tak sądzisz?
-Bo nie sypiasz już od kilku dni. Już ja cię znam, ty sobie głowę nabijasz głupotami, to się odbija na twoim zdrowiu.
-Daj spokój Grażynko, zaraz wrócę do łóżka.
Poczłapała z powrotem na górę, ale w połowie schodów zatrzymała się:
-Martwisz się weselem?
-Nie, dlaczego?
-Myślisz, że mnie po tylu latach okłamiesz? – moja żona dobrze wiedziała, kiedy ściemniałem. -Przecież już wszystko zaplanowane. Ty się zastanów, co byśmy mieli na głowie, gdyby Ewa nie wynajęła tej agencji. Wtedy to byś dopiero nie spał.
Zostałem sam z moją dawką witaminy C. Grażyna cieszyła się z wesela. Jak zobaczyła suknię ślubną, to aż się rozpłakała. Mnie też się chce płakać, jak pomyślę o tym Burżuju. Jakie ona z nim będzie miała życie? Nie rozmawiałem z nikim na temat mojej antypatii do przyszłego zięcia, ale i tak nie potrafiłem ukryć, że go nie cierpię. Poczłapałem do komputera i włączyłem sobie internet. Dwie godziny minęły jak z bicza trzasnął i już musiałem się zbierać do roboty.

Jak tylko wszedłem, od razu złapał mnie szef:
-Mamy znowu zaginięcie, ty się tym zajmiesz – rzucił mi w przelocie i już go nie było.
W moim biurze czekał starszy mężczyzna, który przedstawił mi się jako Ireneusz Książkiewicz:
-Powiedziano mi, że mam iść do pana.
-Tak, już mnie uprzedzono, chodzi o zaginięcie, tak? – usiadłem za biurkiem.
-Chodzi o moją córkę, Katarzynę. Zniknęła.
-Ile córka ma lat? – pomyślałem, że jeśli jest nieletnia, to trzeba będzie działać szybko.
-Dwadzieścia osiem. Ostatni raz widziałem ją w piątek, była u mnie.
-Córka mieszka sama?
-Tak. Mieszka w naszym mieszkaniu na Daniłowskiego dziewięćdziesiąt dwa – mężczyzna wyciągnął chusteczkę i wytarł sobie usta.
-Katarzyna Książkiewicz – powtórzyłem i zapisałem sobie nazwisko. -Co córka robi?
-Pracuje w logistyce, w takiej małej firmie, nie wiem jak się nazywa.
-Czy mogła gdzieś wyjechać?
-Czy ja wiem? I tak nie dać znać o sobie? Jej komórka milczy, do pracy też nie przyszła. Już w poniedziałek byłem napolicji, ale mnie zbyto. Pan mnie też zbędzie? – poatrzył na mnie ze zrezygnowaniem.
-Nie, oczywiście, że nie. Man pan jakieś zdjęcie?
Starszy pan wyciągnął z portfela fotkę. Przyjrzałem się. Niebrzydka brunetka o pięknych, piwnych oczach.
-Czy to aktualne zdjęcie?
-Tak, zrobiła je w lato.
-Jak pan myśli, co mogło się stać z córką? Czy cierpi na jakąś chorobę? A może ma długi?
-Nie, to nie. Ale wie pan… – mężczyzna nagle przerwał.
-Co takiego? Niech pan wszystko powie, nie wiadomo, co może być ważne.
-Ja bym pewnie jeszcze nie zauważył, że Kasia zniknęła, gdyby nie jej były narzeczony. To on do mnie przyszedł w poniedziałek i powiedział, że coś się musiało stać.
-Córka utrzymywała z nim kontakt? Kiedy się rozstali?
-Rozeszli się już z rok temu. Kasia unikała go, ale raz mi opowiadała, że on ją chyba śledzi. On ma obsesję na jej punkcie. Nie daje jej spokoju, ciągle prosi, by do niego wróciła. Kasia z nim zerwała, bo był chorobliwie zazdrosny. Jak do mnie przyszedł, był bardzo zaniepokojony. Mówił, że Kasia się z kimś umówiła w sobotę i od tej pory zniknęła. Nie wiem, skąd to wie.
-Pan mi poda nazwisko tego narzeczonego.
-Bartek Sobczyk, mieszka na Sulejowskiej. Podał mi swój numer – podyktował mi namiary.
-Wie pan coś o tym spotkaniu w sobotę?
-Nie, Kasia mi nic nie wspominała.
-Dobrze, to chyba tyle. Może niech pan zorganizuje jakieś plakaty – zaproponowałem, chociaż nie wierzyłem, że starszy człowiek dałby sobie z tym radę. -Mieszka pan sam?
-Tak, żona nie żyje od trzech lat. Plakaty rozwiesił już Bartek.
-Tak? -zdziwiłem się.
-Zrobił to jeszcze w poniedziałek, zanim do mnie przyszedł. Nie wydaje się to panu dziwne?
Owszem, zaskoczyło mnie to. Trzeba było jak najszybciej przesłuchać tego Bartka.
Ostatnio zmieniony śr 13 lip 2011, 15:01 przez Agnieszka Turzyniecka, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Nazajutrz po szkole od razu pognałem do Zambrowa. Była to maleńka wioska, położona może dwadzieścia kilometrów od miasta. Miejsca tego, nie dało się inaczej określić, jak podrzędnym zadupiem. Było tam jakieś dwustu mieszkańców, którzy trudnili się głównie uprawą pola i hodowlą bydła, oczywiście na małą skalę. Wieś była uboga, dachy niektórych domów pokryte były strzechą, a na większości podwórek stały drewniane sławojki. Ludzie tu nie mieli nawet ubikacji w domu.
Wprowadzenie jest naprawdę fatalne, a składa się na ten fakt kilka czynników.
- opis określany czasownikiem (był...)
- odniesienie miejsca rozedrgane... miejscowo. Raz masz tam, raz tu (to w końcu jak narrator się przemieszcza?)
- plastyka poszatkowana na zdania
- nadmiar informacji na wstępie
- niepotrzebne opisy (które mogą się przydać gdzieś później.
Proponowane zmiany:
Następnego dnia, po szkole, od razu pognałam do Zambrowa, małej wioski położonej dwadzieścia kilometrów od miasta. Można określić to miejsce podrzędnym zadupiem z racji skromnej liczby mieszkańców. Mizerność wylewała się z każdego zabudowania, spod słomianych strzech, z drewnianych sławojek - dla przejezdnych odwiedzających Zambrów czas zatrzymał się jakieś sto lat temu.
Zapukałem. Zza drzwi usłyszałem radosny szczebiot:
-Tata! Tata! – otworzyła moja była, pochyliłem się, by mała mogła mi się rzucić na szyję. -Gdzie byłeś tak długo?
-Jak to gdzie, a gdzie miałem być? –[1] weszliśmy do środka.
-Czekam na ciebie cały [2]dzień! – popatrzyła na mnie z wyrzutem.
[1] - Nowy akapit - rozpoczyna się nowa scena, już w środku.
[2] - jeżeli atrybucja dialogowa nie dotyczy wypowiedzi, piszemy dużą literą.

Zacytuję dłuższy fragment:
-Misia dostałaś ostatnim razem, teraz masz malowankę. Jakbyś co tydzień dostawała misia, to by było nudno. A teraz daj się tacie rozebrać.
Weszliśmy do jej pokoju. Większość zabawek, które tu stały, były ode mnie. Matka Kasi zniknęła w kuchni. Oczywiście na kawę albo chociaż szklankę wody jak zwykle nie miałem co liczyć.
-Tata, pobawimy się w dżunglę?
-Znowu? No, dobrze, niech ci będzie.
Była to jej ulubiona zabawa, od kiedy podarowałem jej zestaw małych, plastikowych zwierzątek i drzewek. Uwielbiała ustawiać różne pozycje, a do egzotycznych figurek dostawiała ludziki z klocków, które miały być myśliwymi.
-Czekaj, ino znajdę drzewka.
Używasz tego czasownika tak intensywnie, że zdania, ktokolwiek je wypowiada lub o czym mówią, są takie same. Zobacz, jak prosto można coś zmienić:
Dżungla stanowiła jej ulubiona zabawę od kiedy dostała zestaw plastikowych zwierzątek i drzewek. Uwielbiała odtwarzać różne scenki, a do egzotycznych figurek dostawiała ludziki z klocków, odgrywające rolę myśliwych.
-Jak pan myśli, co mogło się stać z córką? Czy cierpi na jakąś chorobę? A może ma długi?
Proces przesłuchania zgłaszającego zaginięcie osoby pełnoletniej jest inny dla każdej komendy, natomiast identyczny pod względem listy pytań (ich wydźwięk może się różnić). Bez sensu jest spisywać je wszystkie, i bez sensu pisać trzy wyrywkowe (które nie są prawdziwe!), dlatego takie dialogi warto wpleść w narrację, wymienić hurtem kilka pytań i przejść do rzeczy.

Tekst jest bardzo ciężki - ale w czytaniu. Na pierwszym planie jest wszędobylska byłoza, na drugim zupełny brak pomysłu na przedstawienie lokacji, w których akcja się dzieje. Opisujesz je na siłę, nadajesz im dużo detali, które są zbędne dla akcji. To jest naprawdę złe w odbiorze. Ale dochodzi jeszcze jeden mankament - dialog z córką w pokoju - nic nie wnosi (albo tego nie widać) a męczy. Dialogi i narracja, czyli dwie składowe prozy, to twoja bolączka. Na początek poradzę, aby przebudować większość zdań posiadających czasownik był w taki sposób, aby już go nie było. To ćwiczenie pomoże rozwinąć możliwości konstrukcji tekstu.

Pamiętaj także, że kiedy akcja przenosi się do nowego pomieszczenia/miejsca, to tworzysz nowy akapit (zwłaszcza, gdy jest dynamiczna - np. przy dialogach, jak to wskazałem). Ogólnie, jest wiele do poprawki od strony technicznej, i jeszcze więcej od strony warsztatowej.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Źle zapisujesz dialogi - po myślniku zawsze powinna być spacja. Czasem też przyklejasz myślnik do któregoś ze słów w środku zdania. W poprzednim fragmencie takich błędów nie było, więc i ten mogłaś poprawić przed wrzuceniem na forum. Poza tym, nieprawidłowy zapis czasem powoduje nieporozumienia:
agalilla pisze:Zapukałem. Zza drzwi usłyszałem radosny szczebiot:
-Tata! Tata! – otworzyła moja była, pochyliłem się, by mała mogła mi się rzucić na szyję. -Gdzie byłeś tak długo?
Z tego fragmentu wynika, że to "moja była" szczebiocze "Tata! Tata!" i jest równocześnie małą, która rzuca się na szyję.
[...] usłyszałem radosny szczebiot: - Tata! Tata!
Otworzyła moja była. Pochyliłem się, by mała mogła [...]

No właśnie - "moja była". Wprowadzasz jakąś postać, nieobojętną dla narratora (tak wynika z dalszego ciągu) i natychmiast ją gubisz. Rozwiałą się przy tych drzwiach? Mogłaś od razu napisać Odwróciła się nie odpowiadając na moje "dzień dobry" czy coś podobnego, a nie serwować tę informację w którymś z dalszych akapitów.
agalilla pisze:jej twarz rozpogodziła się i zaczęła mi przeszukiwać kieszenie kurtki.
Sama wiesz, o co chodzi.
agalilla pisze: A ty co lubisz jeść?
Pomyślała chwilę i z poważną miną powiedziała:
-Schabowe. Czasem dają w przedszkolu. Wtedy wszystkie dzieci się nie mogą doczekać.
Rozwaliła mnie. Cholera, dzieciaki w mieście mają konsole do gier, komputery, a szczytem marzeń mojej córki jest schabowy.
O, rety... Czy to dziecko na pytanie "co lubisz jeść" miało odpowiedzieć "konsolę do gier"?
W całym Twoim tekście (poprzednim zresztą też) przeszkadza mi nieobecność opisów ludzi i miejsc. Na początku podajesz sporo informacji o Zambrowie, co akurat nie ma tu większego znaczenia, gdyż akcja tego epizodu rozgrywa się w domu, o którym nie piszesz ani słowa. Podobnie nic nie wiemy o tym, jak wygląda córeczka bohatera, chociaż na rozmowę obojga przeznaczyłaś sporo miejsca. Przecież takie informacje można podawać stopniowo, nie przeładowując ani narracji, ani dialogów. W opisie przywitania Marka z Kasią mogłoby się znaleźć zdanie typu Jej niebieskie (szare, piwne czy jeszcze inne) oczy jaśniały radością, albo coś podobnego. Dziewczynka ma własny pokój - nieźle, jak na taką chałupinę na zadupiu! - przydałoby się choć jedno zdanie, czy był przytulny i zadbany, czy na przykłąd zapchany tandetnymi gratami. Tu nie ma co liczyć na to, że czytelnik sobie sam wszystko wyobrazi, bo czytelnik, owszem, wyobraźnię ma, ale długi tekst powieściowy bez takiej warstwy wizualno-opisowej jest po prostu ubogi. Trochę jak film, gdzie aktorzy siedzieliby w czterech ścianach studia, a reżyser pokazywał plansze z napisami: dom na wsi, albo: ławka w parku. Każdy w końcu widział jakiś dom na wsi albo ławkę w parku, więc po co cała scenografia? Tyle, że aktorzy mają jakieś twarze, a u Ciebie nawet tego nie ma...
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”