Jakieś tam rozkosze [obyczaj]

1
Co tu ukrywać, maszynka dziadka była beznadziejna. Ostrza miała tępe jak cholera, i na dodatek wystawały spomiędzy nich fragmenty kłaczków. Bardzo mnie ten widok odrzucał, aczkolwiek doceniałem, że przynajmniej ona znalazła się pod ręką. Bo gdyby nie ten szajs, zapewne na ulicy pokazałbym się nieogolony. Niby żadna tragedia, w końcu nikt mnie tam nie znał, byłem przecież jednym z tych, o których się mówi przyjezdni. Może przyjezdny to za dużo powiedziane. Byłem po prostu gościem, opiekowałem się domem dziadków, podczas gdy oni zażywali jakichś tam rozkoszy na wycieczce krajoznawczej organizowanej przez szkołę. Tak, to ich słowa: jakieś tam rozkosze... A ja wiem, i wy też wiecie, że największą rozkoszą, jaką wówczas zaznali, była - chronologicznie - strzałka ćwiarteczki, po której następowała cisza zmącona jedynie szumem opon trących o asfalt i postękiwaniem amortyzatorów autobusa, wyglądającego równie staro jak uczestnicy wyjazdu. Ale użyłem wyrazu chronologicznie, tak więc w kolejce spisu rozkoszy, z pewnością napędzanego fantazjami sześćdziesięciokilkulatków, stało coś jeszcze. Tym czymś mogła być - zależnie od płci, wieku i humoru - rozmowa bardziej szczera niż zazwyczaj (alkohol otwiera serce); znany wszystkim żart, z którego winy i tak wszyscy wybuchną śmiechem; czy minuta milczenia, jak gdyby składana w hołdzie komuś lub czemuś nieokreślonemu.

Wyszedłem przed dom. Było wystarczająco jasno, aby poradzić sobie z jazdą bez świateł. A dlaczego bez świateł; dlatego, że ich zabrakło. Samochód dziadków miał ostatnio bójkę z murkiem przed sklepem - spowodowaną zresztą przeze mnie - i wyczekiwał remontu. Dziadkowie o niczym nie wiedzieli.
Ale bójka była niewystarczająco silna, żeby stać się przyczyną poważniejszych uszkodzeń. Silnik odpalał jak należy, wóz szedł gładko; z tym, że koło tarło o prawe nadkole i w czasie jazdy dało się słyszeć delikatne pomrukiwanie.
To nic, pomyślałem. Potrzebowałem transportu, którego o tej porze nikt nie byłby mi w stanie zapewnić. Ze światłami czy bez, pojadę boczną trasą. Być może szczęście się do mnie uśmiechnie i nie nawinę się na patrol policji.
Możecie się dziwić: patrol w bocznych uliczkach?... Wyobraźcie sobie sytuację, w której pewni panowie muszą wykonać limit. Albo inaczej: sytuację, której bohaterowie chcą się wykazać. W jaki sposób i przy użyciu jakich metod, nieistotne. Wypełzają więc z nory i szukają schronienia na poboczach żwirowych uliczek. Wystawiają oczy znad traw, dostrzegają jadącego rowerem pijaczynę. To znaczy trudno powiedzieć, że ktokolwiek tym rowerem jedzie, bowiem to rower zdaje się prowadzić właściciela. Ale nie bądźmy wścibscy.
Wówczas wspomniani panowie wyskakują z ukrycia i proszą o dokumenty. Po chwili nakazują pijakowi dmuchnąć w pewne urządzonko. Więc dmucha. Robi to z dwóch powodów. Pierwszy: nic nie zmieni, post factum; musi wypić piwo, które nawarzył. Drugi: ma w dupie, że ktokolwiek się do niego przypieprzy; chcą go zamknąć, niech zamykają, jemu i tak będzie wesoło.
A jako że urządzonko daje wynik, powiedzmy, pozytywny, to pijaczka łapie się za kark, wrzuca do wziętego znikąd radiowozu i odprowadza w bezpieczne miejsce, gdzie zaznaje rozkoszy nieco innej od tej, którą zaznawali dziadkowie. Wrzuca się go pod prysznic i urządza mu tak zwane biczowanie wodą. Pod każdym względem nie jest to tania przyjemność.

Wróćmy jednak do tematu. Pożyczyłem samochód dziadków. Podróżowało się całkiem zgrabnie. Pokonanie odległości od domu do banku w okolicy centrum zajęło niecałych sześć minut (z przyzwyczajenia zerkałem na zegarek).

Autko odstawiłem na parkingu, nie zamierzałem nikomu się w nim pokazywać. Na plecy narzuciłem popielatą katankę, oczy zakryłem okularami typu aviator. Byłem gotów jeszcze bardziej niż wtedy nad umywalką, goląc się zapaskudzoną maszynką i robiąc to z bólem nie do opisania.

Dziewczyny czekały na przystanku. Przyszły obie: ta, którą znałem, oraz ta, którą dopiero miałem poznać. Z tym, że ta druga akurat wychodziła, a ja nie zamierzałem jej zatrzymywać. Załatwmy to na chybcika, myślałem. Wezmę co muszę, po czym zniknę. Zero pogawędek, zero słodkich słówek, nie dam się tym łajzom. Swoją drogą, jedna była we mnie zakochana. Twierdziła, że ma chłopaka; ba!, obnosiła się z jego domniemaną obecnością. Każdy, z wyjątkiem jej babci (choć może ona też coś wyczuwała) zdawał sobie sprawę, że to najzwyklejszy w świecie blef. Bo każdy o zdrowych zmysłach nie znalazłby przyczyny, dla której ktokolwiek chciałby mieć dziewczynę kogoś tak nudnego. Gdyby ta dziewczyna była chociaż fajną dupą...
- Siema. - Na zębach miała aparat. Uroku ani jej dodawał, ani odejmował.
Podała mi rękę. Nie pamiętam, czy wyciągnęła ją jako pierwsza, ale pamiętam, że była lodowata. To z nerwów, pomyślałem. Przejmuje się tym spotkaniem.
- Przyszłam z koleżanką, ona chce cię opieprzyć. - Chichotała. Nie robiła tego złośliwie; od tak pluła pod nosem.
- Przyniosłem pieniądze. Proszę o paczki. - Powiedziałem to beznamiętnie. W ogóle nie okazywałem uczuć. Ta sytuacja odrobinę mnie przerażała. Dziwna dziewczyna - naprawdę dziwna - z aparatem na zębach i ubrana jak tania kurwa, myśląc, że w ten sposób na nią polecę, oraz jej koleżanka, która rzekomo wygląda na dwadzieścia lat, a wygląda na pięćdziesiąt: jest niska, otyła, chodzi jak pokraka.
Ale dziewczyna nie odpowiadała. Sięgnąłem więc do jej torebki; nie z myślą, ażeby cokolwiek z niej wyjąć, lecz po to, żeby wsunąć banknoty. Lecz torebka nagle aż się oderwała.
- Nie teraz!... - Wtedy ucuknąłem, wiedziałem, że to trochę potrwa. - Trochę cię tu przytrzymamy... O, idzie.
Odwróciłem się. I wiecie, kogo zauważyłem: pokrakę: niską, otyłą. Ale ta pokraka przeszła obok mnie jak gdyby w ogóle nie zamierzała się przywitać. Byłem zaskoczony.
Szepnęła coś znajomej, a ta omalże ją wyśmiała.
Rozmawiały prawie szeptem:
- To on?
- On.
- Wkręcasz.
- Nie wkręcam. Przecież widziałaś.
- On? - Przypatrywała się. - Tamten był jakiś inny.
- To on!
Rozmowa trwała nieco dłużej, jednakże nie jestem w stanie przytoczyć jej w całości. Tak czy owak, pokraka w końcu nabrała przekonania, że jestem tym, kim jestem i za kogo się podaję.
- Paczki. - Ponaglałem.
- Zaraz - mówiła pokraka. - A ty nie mogłeś przyjść od razu, co? Przyszłam tu taki kawał i jeszcze kazałeś czekać.
Gdybym był sam, chwyciłbym się za głowę.
- Wyszedłem od razu po waszym telefonie.
- Od razu?... No, na pewno.
W jej głosie nie było wyrzuty. Być może jej również wpadłem w oko. Być może.
- Słuchajcie, przepraszam was, tak wyszło. Miałem kawałek do przejścia, spieszyłem się jak mogłem. - I tutaj dosiadł się pewien pan, w wieku około czterdziestu pięciu lat, z gęstymi brązowymi włosami zaczesanymi do tyłu, kolorowej, wręcz hipisowskiej koszulce, i komputerem pod pachą. Zapytał, czy może się przysiąść. Zapewniał, że nie będzie podsłuchiwał. - To jak, dostanę te paczki?
Popatrzyły po sobie, a potem na mnie. Śmiały się.
- Nie! - odpowiedziały jednogłośnie. - A w ogóle to po co ci te fajki?
- Papierosy? - Facet z obok jakby się przebudził. - Chcecie sprzedać?
- Nie, kupić - odparła pokraka.
- Aj, ja też. Ostatnio byłem w tym miasteczku obok i chciałem zapalić, a tam, kurwa, nikt nie chciał. "Nie, ja już nie, nie..." - Wyjął bibułkę i zaczął robić skręta.
- Za karę zaprosisz nas jutro na lody - powiedziała koleżanka pokraki.
- A przyjdzie twój chłopak z?... - Później użyłem nazwy pewnej miejscowości, nie jestem już pewien, której.
- Stamtąd? Ja tam kiedyś byłem kaowcem - wtrącał się nieznajomy. - To wam powiem, że znam trochę tamtejszych panien. No, trochę starszych od tych. - Teraz zwracał się już bezpośrednio do mnie, ponieważ wiedział, że pokraka i jej kumpela są sobą zajęte.
- To jeszcze dzieciaki - odpowiedziałem.
Kiwnął głową.
- Co to jest? - zapytała pokraka.
I mimo że pytanie było skierowane do kogoś innego, nieznajomy odparował:
- Tak zwany kempjuter. Wraca z tak zwanej naprawy. Dwa tygodnie się z nim męczyli a i tak jest niesprawny.
- Słuchaj, bo ja na stopa jadę, to może mnie podwieziesz kawałeczek? Ja tu będę stał przy drodze i do ciebie machnę, kiedy będziesz jechał, to mnie weżmiesz, w porządku?
- Jasne - odrzekłem od niechcenia. Oczywiście, że jasne, że nie wezmę. Sprawiał wrażenie sympatycznego, pewnie był nawiany, ale nie prezentował się jak ktoś, kto ma wystarczająco dużo klasy, aby rozsiąść się w schludnym fotelu pożyczonej fiesty.
Odkorkował butelkę z piwem. Korek rozbił się na blaszanym dachu przystanku. Dziewczyny aż podskoczyły. Dopiero wtedy spostrzegłem, że pokraka nosi szpilki. Nawet mi się podobały, tak jak podobałyby mi się, jak sądzę, same jej stopy. Chyba najładniejsza część jej ciała, którą zamiast eskponować, wolała zakrywać.
Dosiadła się dziewczyna. Dwudziestoletnia, nie starsza. Sto razy lepsza od pokraki i jej przyjaciółki. Odebrała połączenie i chwilkę gawędziła z koleżanką. W czasie żeńskiej sprzeczki padło słowa "miara" i "samochód".
- Kobiety słabo jeżdżą - stwierdził nieznajomy, biorąc spory łyk. - Powodują wypadki.
- Ja się z panem nie zgodzę - manifestowała kumpela pokraki. - Kobiety są dużo bardziej wyważone i spokojne.
- Ta... - Uśmiechnął się, i wziął następny łyk. - Nie znają miar, moje drogie. No uwierzcie, nie znają. Ale ja się im, to znaczy też wam, wcale nie dziwię, skoro wam się całe życie wmawia, że tyle - rozstawił lekko palce - to jest dwadzieścia centymetrów.
Zaśmiałem się. Nikt, poza nim, tego nie usłyszał.
- To jak, dostanę te paczki?
Chyba były zniecierpliwione, albo po prostu podenerwowane, bo rzuciły mi nimi w twarz.
- Dzięki. - Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę parkingu. Za mną kroczył nieznajomy. - Poczekaj - zatrzymałem go - w podzięce za inteligentną rozmowę.
Wręczyłem mu paczkę. Nie był pewien, czy ją przyjąć, ale moje spojrzenie sporo mu wyjaśniło. Odczytał z niego, że strata tych paru groszy przeznaczonych na parę gramów tytoniu, zawiniętych w bibułkę i sprzedawanych dziesięć razy drożej nie sprawi mi bólu.
- No, kiedy będę jechał, to po ciebie podjadę - obiecałem i klepnąłem go w ramię. Do zobaczenia.
Ukłonił się i wszedł na drogę. Nawet nie raczył się rozejrzeć, czy oby nic go nie rozjedzie. Ktoś zatrąbił, a on na tego kogoś wrzasnął, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Później zniknął. I dobrze. Być może nam obu rozstanie wyszło na dobre.
Ostatnio zmieniony pn 12 mar 2012, 21:15 przez gabim, łącznie zmieniany 3 razy.

2
o których się mówi przyjezdni
Słowo przyjezdni wyróżniłbym kursywą czy czymś.
amortyzatorów autobusa
Autobusu
Jeśli chodzi o ten moment z pijaczkiem, to policja może kazać dmuchać mu w balonik jeśli kieruje jakiś pojazd np. rower(tak nabija się licznik złapanych nietrzeźwych kierowców), kiedy rower prowadzi i nie powoduje zagrożenia dla innych użytkowników jezdni, to nic mu nie zrobią.
Ta sytuacja odrobinę mnie przerażała
Mi przeszkadzała. Mnie stosuje się na początku zdania.
ucuknąłem
Chodziło o ukucnąłem?
I tutaj dosiadł się pewien pan,
Chwilę, chwilę. Gdzie się dosiadł? Przecież bohater był w kuckach(dalej nie było wzmianki o tym, żeby stał) a reszta stała.

Więcej błędów nie będę wyłapywał, bo wiązałoby się to z ponownym przeczytaniem teksu. Spłodziłeś takiego o potworka, który czyta się potwornie ciężko i nie za bardzo wiadomo o co w danym momencie chodzi.

Re: Jakieś tam rozkosze [obyczaj]

3
gabim pisze:Co tu ukrywać, maszynka dziadka była beznadziejna. Ostrza miała tępe jak cholera, i na dodatek wystawały spomiędzy nich fragmenty kłaczków. Bardzo mnie ten widok odrzucał, aczkolwiek doceniałem, że przynajmniej ona znalazła się pod ręką. Bo gdyby nie ten szajs, zapewne na ulicy pokazałbym się nieogolony. Niby żadna tragedia, w końcu nikt mnie tam nie znał, byłem przecież jednym z tych, o których się mówi przyjezdni. Może przyjezdny to za dużo powiedziane. Byłem po prostu gościem, opiekowałem się domem dziadków,

Spore nagromadzenie powtórzeń w tym pierwszym akapicie.
gabim pisze:A ja wiem, i wy też wiecie, że największą rozkoszą, jaką wówczas zaznali

jakiej wówczas zaznali
gabim pisze:znany wszystkim żart, z którego winy i tak wszyscy wybuchną śmiechem

"znany żart" wystarczy i unikniesz powtórzenia
gabim pisze:Ale bójka była niewystarczająco silna żeby stać się przyczyną poważniejszych uszkodzeń.
Obawiam się, że nie istnieje coś takiego jak silna lub słaba bójka
gabim pisze: gdzie zaznaje rozkoszy nieco innej od tej, którą zaznawali dziadkowie.

od tej, której zaznawali dziadkowie
gabim pisze:Autko odstawiłem na parkingu
albo "odstawiłem na parking", albo "postawiłem na parkingu"
gabim pisze: Z tym, że ta druga akurat wychodziła, a ja nie zamierzałem jej zatrzymywać.
Skąd ona wychodziła? Z przystanku? A potem wróciła? Bardzo niejasne.
gabim pisze:- Nie teraz!... - Wtedy ucuknąłem, wiedziałem, że to trochę potrwa.
Zakładam, że ukucnął, chociaż nie rozumiem, czemu po prostu nie usiadł.
gabim pisze:W jej głosie nie było wyrzuty.
wyrzutu
gabim pisze:- Słuchajcie, przepraszam was, tak wyszło. Miałem kawałek do przejścia, spieszyłem się jak mogłem. - I tutaj dosiadł się pewien pan, w wieku około czterdziestu pięciu lat, z gęstymi brązowymi włosami zaczesanymi do tyłu, kolorowej, wręcz hipisowskiej koszulce, i komputerem pod pachą. Zapytał, czy może się przysiąść.

Prawdę mówiąc nigdy mi się nie zdarzyło, żeby, podczas siedzenia na przystanku, podszedł do mnie ktokolwiek i zapytał, czy może się przysiąść. Przystanek to nie stolik w knajpie tylko miejsce użytku publicznego. Kto chce, ten siada.
gabim pisze: weżmiesz

weźmiesz
gabim pisze:Odkorkował butelkę z piwem.

Butelka piwa na ogół posiada kapsel, więc odkorkowywanie zupełnie mi tutaj nie pasuje.
gabim pisze: eskponować

eksponować


Na początku tekstu wydaje się, że bohater wybiera się w jakieś szczególne miejsce lub załatwić podobnie niezwykłe sprawy. Goli się, szalenie przy tym cierpiąc, tylko po to, by ubić interes z dwiema brzydkimi, w jego mniemaniu, pannami, które wcale go nie obchodzą. To po co te wcześniejsze starania? Następnie pojawia się jeszcze zawiany gość z komputerem, który podróżuje stopem... Ostatecznie, każdy idzie w swoją stronę i prawdę mówiąc, za cholerę nie mam pojęcia, co wynika z tego tekstu. W kilku miejscach brak logiki, mieszanie czasów. Przeczytałam całość i nie była to jakaś męka, jednak tekst po mnie "spłynął", nie zostawił żadnych emocji. Za to myślę, że po porządnym oszlifowaniu, mógłbyś wyrobić sobie całkiem interesujący styl pisania.


Weryfikacja zatwierdzona przez Adriannę
Ostatnio zmieniony pn 05 mar 2012, 17:53 przez Marionetka, łącznie zmieniany 1 raz.

4
niezła gawęda, tekst się klei.
na początku jest problem z rozpoznaniem podmiotu:
"Bardzo mnie ten widok odrzucał, aczkolwiek doceniałem, że przynajmniej ona znalazła się pod ręką."
poprzednie zdania są tak długie, że trzeba się chwilę zastanowić, że "ona" - to ta maszynka.

Edit - ancepa - link usunięty.
Ostatnio zmieniony pn 27 cze 2011, 13:23 przez Agnieszka Turzyniecka, łącznie zmieniany 1 raz.

5
gabim pisze:nie nawinę się na patrol policji.
nie nawinie się patrol policji
gabim pisze:A dlaczego bez świateł; dlatego, że ich zabrakło.
Rozdzielaj zdania. Tutaj przed dlatego stać powinien znak zapytania. I już. Średnik ma też swoją funkcję, ale tutaj zdecydowanie nie pasuje.
gabim pisze:muszą wykonać limit.
czasownik nie pasuje
gabim pisze:Pod każdym względem nie jest to tania przyjemność.
Jak dla mnie zdanie nie bardzo po polsku.
A i jego sens w połączeniu z wcześniejszymi fragmentami gdzieś mi umyka.
gabim pisze:Autko odstawiłem na parkingu,
odstawiłem na parking/zostawiłem na parkingu
gabim pisze: Bo każdy o zdrowych zmysłach nie znalazłby przyczyny, dla której ktokolwiek chciałby mieć dziewczynę kogoś tak nudnego.
zdanie-koszmarek
gabim pisze:od tak
ot tak

Parę błędów wyłapałam tak na zasadzie "co któryś". Jakoś od momentu spotkania z dziewczynami miałam już dość i po prostu leciałam byle do końca. Sorry, gabim, ale tekst czyta się strasznie ciężko. Najeżony błędami, dziwną interpunkcją, literówkami, pokręconymi zdaniami. Do tego, cóż...

Przypuszczam, że fabuła miała być "tak zwykła, że aż głęboka", prosta a klimatyczna, ale coś chyba nie działa. Bo nic się nie dzieje, a ja i tak zupełnie nie mogę ogarnąć i wyobrazić sobie tych scen. Gubię się w tych dziewczynach (kto czeka, kto dopiero przychodzi i o czym oni właściwie gadają wszyscy) itd.

Niestety, tekst zupełnie do mnie nie przemówił. Ani językowo, ani obrazowo, ani fabularnie. Może następnym razem...

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”