

Żuber leżał na polance, nieopodal mostu samobójców. Wsłuchiwał się w odgłos płynącego nieopodal strumienia, bezwiednie gładząc opuszkami palców ździebełka trawy. Ich delikatne ukłucia wywoływały przyjemne uczucie. Znów myślał o Paulinie.
Pierwszy raz spotkali się na rozpoczęciu gimnazjum. Żubra przydzielono do klasy humanistycznej, tak jak chciał. Zabawne, że z trzydziestu innych uczniów, tych, których można było nazwać humanistami, dało się policzyć na palcach jednej ręki. Całą resztę stanowiła mniej, lub bardziej kolorowa grupa karków, słuchaczy techno i tym podobnych indywiduów, uciekających przed terrorem, znanym jako matematyka. W przeciwieństwie do większości swoich nowych kolegów, Żuber nigdy nie miał problemów z przyswajaniem jakiegokolwiek rodzaju wiedzy. Wręcz przeciwnie, potrafił godzinami przesiadywać w bibliotece, kartkując opasłe tomiszcza w poszukiwaniu kolejnych sekretów nauki. Był także marzycielem. Ileż razy wyobrażał sobie, jak zakuty w srebrną zbroję, ze smoczym godłem na piersi prowadzi armię wolnych istot na pewną śmierć w decydującej bitwie. Nie pasował do otaczającego go świata, wiedział o tym. Pewnie dlatego niemal od razu go znienawidzili. Gówniane czasy, w których głupota i brak wyobraźni były nobilitacją. Ale tak naprawdę, miał ich zaczepki głęboko w poważaniu. Liczyła się dla niego jedynie Paulina.
Ciężko było nie zauważyć jej w tłumie dziewcząt. Perfekcyjna figura, kruczoczarne włosy sięgające do ramion, cera delikatnie przyciemniona. I te oczy. Żuber widział w nich odbicie własnej duszy. Wydawało mu się że tylko w nich dostrzega zrozumienie, akceptację wobec niego, a zarazem jej brak, wobec popieprzonej rzeczywistości. Jeśli wierzyć w istnienie miłości od pierwszego wejrzenia, to Żuber właśnie jej doznał. Każdym skrawkiem duszy czuł, że są dla siebie stworzeni. Że mogą być razem.
Problem w tym, że Żuber był ciotą. Sam siebie tak określał, bijąc się z własnymi myślami, gdy za każdym razem gdy próbował przemóc się i spróbować powiedzieć jej co czuje, kończył jedynie na uśmiechu i pokaźnym rumieńcu na policzkach. Tym większa ironia, że po trzech latach od kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, Paulina zdążyła się już z kimś związać. Jeśli ktokolwiek w klasie dawał mu największe dowody swojej nienawiści, to byli to muszkieterowie. Tak ich nazywał. W niczym nie przypominająca bohaterów powieści Dumasa, trójka dresów upajających się swoimi bicepsami. Muszkieterowie na miarę czasów w których Żubrowi przyszło żyć. Honor i odwaga poszły odstawkę, została jedynie siła. I jak na ironię, ich przywódca, samiec alfa, Aramis stał się w jakiś niewyobrażalny sposób chłopakiem Pauliny. Jaką głębię dostrzegła w tej górze mięsa, Żuber nie potrafił sobie wyobrazić. Czara goryczy została jednak przelana. Teraz, gdy zostało jedynie kilka dni do końcowych egzaminów, wiedział, że ma ostatnią szansę. Koniec bycia ciotą. Choć raz stanie się bohaterem ze swych snów. Będzie walczył.
Wszystko zaplanował wyjątkowo starannie. Jedną z niewielu zalet posiadania ojca – komendanta policji, była nietykalność. Żuber wiedział, że nauczyciele nic mu nie zrobią. Po powrocie ze zgrupowania, stary pewnie go wydziedziczy, ale miał to gdzieś. Do jego powrotu zostało jeszcze kilka dni, w tym czasie Żuber zdąży dopiąć swego.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła czternasta, czyli było już dziesięć minut po zajęciach. Już czas. Usiadł nasłuchując, lecz wciąż nie słyszał żadnych odgłosów. Jego myśli ponownie skupiły się wokół Pauliny. Na myśl o tym co miało się wydarzyć, poczuł podniecenie. Sięgnął ręką do rozporka, wyobrażając sobie ją, jego królową, błagającą o jego pieszczoty. Zaczął się masturbować.
Nagle poczuł na sobie czyjś wzrok. Podniecenie minęło momentalnie, jakby ktoś oblał go kubłem lodowatej wody. Z rozpiętym rozporkiem, usiadł, rozglądając się wokół. Spomiędzy sięgających mu na wysokość głowy ździebeł, nie zobaczył nic szczególnego. Strumień wciąż szemrał jednostajnie. Jego wzrok natrafił na leżący niedaleko mały kamień.
- A ty, na co się gapisz? – cisnął nim z całych sił w stronę strumienia. Standardowa procedura. Rozładować napięcie. Zawsze uspokajał się w ten sposób, wsłuchując się w plusk kamienia wpadającego do wody. Tyle, że tym razem, zamiast niego usłyszał jakieś głosy. I czyjeś kroki przemykające się po polanie. Najciszej jak mógł, Żuber podpełzł na czworakach do otaczających go kłosów zbóż i rozchylił je, próbując cokolwiek dojrzeć...