
Odwieczne życie wojownika
Wstęp
Jest trzydzieste dziewiąte milenium ery Wojennego Młota. W odległej krainie za Morzem Północnym znajdowała się wioska.
Praca na polach aż wrzała, a rolnicy pracujący na nich śmiali się i radowali zdobytymi plonami w tym roku. Była to wioska Dangjorg.
Nigdy tu nie było żadnych problemów, każdy dbał o siebie. Lecz pewnego wieczoru nadjechali bandyci pod wodzą Gandinga Mniejszego. Była to najstraszliwsza banda łupieżców w okolicach. Wyciągnęli starszego wioski z chaty, by ten oddał przywódcy całe złoto, które posiadał. Jednak Korigan – starszy wioski odmówił twierdząc, że nic nie ma. Ganding słysząc to, szybkim ruchem wyciągnął sztylet i prosto w gardło wbił go Koriganowi. Ciało bezwładnie opadło na ziemię. Bandyci zaczęli gwałcić i zabijać wszystkich wieśniaków. Wielu z nich pod wodzą mojego ojca zaczęli stawiać opór, lecz to nic nie dało. Ja wychylając się lekko zza domu szybko uciekłem do swojej kryjówki, która znajdowała się w pobliskim lesie. Była to mała grota, którą razem z ojcem zbudowaliśmy kilka lat temu. Była lekko wkopana w ziemię, a ściany i strop był ułożony z wielkich płaskich kamieni. Przysypana ziemią i porośnięta różnej maści roślinami była bardzo trudna do wykrycia.
Schroniłem się tam, dopóki nie odjechali bandyci. Trwało to około trzech godzin. Gdy wyszedłem z lasu, by sprawdzić co się stało z moim ojcem i resztą osady, ujrzałem tlące drewniane chaty. Nikt nie przeżył. Nawet mój ojciec, emerytowany wojownik, który służył dawniej królowi tych ziem. Upadłem na kolana przed jego ciałem i zacząłem żałośnie płakać. W końcu wziąłem się w garść i nie patrząc za siebie, zmierzałem ku, Wielkiemu Portowi w Dornhjomie. Było to nie wielkie miasto portowe, które słynęło z najznakomitszych ryb w całym królestwie Wingerenów. Błąkałem się po porcie zaledwie dwa dni, gdy kapitan galery "Morskie Oko" zaproponował mi układ. - Hej chłopcze! - krzyknął do mnie dowódca.
- Yyy... tak... tak panie? - odpowiedziałem z lękiem.
- Ile masz lat? - zapytał kapitan. - Siedemnaście już... już skończyłem. - rzekłem. - Hymm... jesteś może zainteresowany, by do mojej załogi dołączyć? - zapytał z zadowoleniem kapitan.
- Jeśli to... to nie problem, to z wielką chęcią. - powiedziałem z lekkim uśmiechem na ustach.
- Więc witaj na "Morskim Oku" kamracie! Nazywam się Mordingrehn! - krzyknął dowódca.
- Jestem... jestem Radoghir. - odpowiedziałem z zadowoleniem.
Mordingrehn zaopiekował się mną i zabrał mnie na statek, który właśnie zmierzał do Thorngrodu - miasta najbardziej walecznych wojowników, którzy zabijali w imię Ghorna - Boga Wojny.
Podróż trwała bardzo długo, ponieważ przez te 3 lata przytrafiło nam się wiele przygód takich jak ataki piratów, czy ogromne sztormy. Raz tylko przybiliśmy do brzegu Latarni Morskiej, by zapoznać się z jej kustoszem. Przez te lata Mordingrehn nauczył mnie wszystkiego na temat władania bronią dwuręczną jak i jednoręczną. Gdy dopłynęliśmy do Thorngrodu, pożegnałem się z moim opiekunem i życzyłem mu pomyślności w dalszym życiu.
- Dziękuję Ci bardzo Mordingrehnie za te wszystkie lata poświęcone mi... - rzekłem lecz opiekun przerwał mi.
- Radoghirze, nie dziękuj mi. To ja tobie dziękuję, że bez wahania dołączyłeś do nas. Byłeś dla mnie jak syn... i nadal jesteś. - powiedział Mordingrehn z radością jak i smutkiem.
- Chciałem Ci jeszcze podziękować za to, że zastąpiłeś mi ojca. - powiedziałem ze wzruszeniem.
- Synu mój, weź ten miecz. Był on ważny dla mojego ojca, lecz ja go zachowałem na taką okazję. Proszę zabierz go. - odrzekł Mordingrehn wręczając mi półtora ręczny miecz.
- Jeszcze raz ci dziękuję. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy Mordingrehnie. Żegnaj.
- Ja też mam taką nadzieję. Żegnaj Radoghirze.
Tak więc w wieku dwudziestu lat zszedłem z pokładu "Morskiego Oka" i zaczynając nowe życie powędrowałem do pobliskiej tawerny "Pod Toporem" i usiadłem przy wolnym stoliku. Siedząc tak i wsłuchując się w opowieści wędrownego skalda, nagle dosiadł się do mnie krępy mężczyzna. Był średniego wzrostu, miał blond włosy do ramion związane w kilka warkoczy i bujną przystrzyżoną jasną brodę. Był przyodziany w srebrny napierśnik, na którym widniał smok, miał też skórzane spodnie oraz buty kolcze. Przy pasie miał mały zdobiony sztylet, a na plecach wielki miecz dwuręczny.
- Witaj wędrowcze w Myrdanii. - powiedział wesoło mężczyzna.
- Witam szlachetnego pana. - odpowiedziałem z niepewnością.
- Haha "szlachetnego"? Proszę bez takich. Mów mi Skold.
- Hmmm... powiedz mi wędrowcze jak Cię zwą, bo do tej pory nie przedstawiłeś mi się jeszcze. - dodał.
- Wybacz mi. Nazywam się Radoghir, syn Dorhinga Walecznego. - odpowiedziałem z dumą.
Więc skąd pochodzisz Radoghirze? - zapytał z ciekawością.
- Pochodzę z małej wioski Dangjorg za Morzem Północnym. Niestety została doszczętnie spalona, ale nie chcę o tym rozmawiać. - odpowiedziałem ze smutkiem.
- Rozumiem cię chłopcze. - rzekł Skold.
Po długiej rozmowie razem z nowym towarzyszem zanocowaliśmy w tawernie. Gdy powoli zasypiałem, ciągle myślałem o swojej wiosce...