Umieszczam pierwszy rozdział mojej opowieści z nadzieją na konstruktywną krytykę. Na jej podstawie zdecyduję czy warto ciągnąć tą opowieść dalej i no co zwrócić uwagę. Miłego czytania!
Bogusław leżał w rowie jak dziewica po nocy poślubnej spędzonej kolejno z mężem, drużbą i teściem w myśl sentencji „Varietas delectat”. Nie, nie CZYTELNIKU, NIE ZROZUM MNIE ŹLE! Nic z tych rzeczy! Boguś nie stracił na cnotliwości. ( Autor, jako uprawniony przez długą tradycję skodyfikowaną w dziele Arystotelesa „Poetyka” dobrych kilka wieków temu, ma prawo posłużyć się metaforą, której to zbereźny tejże metafory odbiór czytelnik bierze na swój własny karb. Autor nie może mieć sobie niczego do zarzucenia, gdyż na myśli miał ogólny stan fatalnego zmęczenia związany z poprzedzającą owy stan męczącą aktywnością. Ponadto Boguś nigdy wzorem cnoty nie był. Ba! Jego wczorajsza libacja alkoholowa, której był inicjatorem i jednocześnie jedynym uczestnikiem nosiła wszelkie znamiona zamierzonego poddanie się działaniu trunków. ) „Nihil est in intelle in sensu” ( Nie ma nic w umyśle, czego przedtem by nie było w zmysłach) zwykł potarzać nasz bohater szukając mądrości w butelce. W chwili obecnej, którą mógłbyś czytelniku nazwać przebudzeniem, Boguś w umyśle miał płonącą beczkę prochu. Biedak czuł, że jej eksplozywna zawartość może w każdej chwili zająć się ogniem, a wtedy jego skromna osoba odbędzie wiele dalekich podróże w różnych kierunkach w tym samym momencie. Gdyby wziąć pod wgląd dedukcyjny wywód, badacz mógłby z łatwością wywnioskować, że empirycznymi oczami widzi Boguś cienie krzewów układające się w fantasmagorie krwiożerczych monstrów; empirycznymi uszami słyszy każdy szmer jaki wydaje stonoga (Zauważ czytelniku w jakich opałach jest Bogusław - sto nóg miarowo szurających po liściastym poszyciu rowu!) zmierzająca do krzaka by niemiłosiernie schrupać liścia; empirycznymi nerwami czuciowymi czuje igiełki chłodu i nieprzyjemnie mokre skarpetki; empirycznymi nozdrzami wreszcie wtłacza w siebie ostrożne hausty niemile zatęchłego powietrza i amoniaku, empirycznym zmysłem smaku doznaje efektu „żucia kapcia babuni” i ogólnie czuje się jak kupa nieprzyjemnej materii w nieprzyjemnym otoczeniu. Znalazłszy się w takim położeniu chłopina powziął jedynie słuszną decyzję – „jeeeszse nii wtaaa” i zasnął.
Jak słusznie przewidzieli starożytni „Lentescunt tempore curae” – czas koi troski. Ukoił też Bogusia. Obudził się w piękne, słoneczne południe. Ciepłe promienie Słońce świeciły mu w twarz i ogrzewały obolałe kończyny. Boguś przeciągnął się i ziewnął. Jednakże jako że „etiam sanato vulnere cicatrix manet” – nawet po zaleczeni pozostaje blizna – zapragnął wody jak smok wawelski po siarczystej owieczce. Wstał i oto, zgrozo, ujrzał pędzącą wprost na niego bestię. Była czarna jak sługa szatana, oczy płonęły w niej jak bagienne ogniki. Piana toczyła sie z pyska a wywalony jęzor zdradzał plugawą duszę poczwary i jej spaczony rodowód. Gdyby nie przerażanie, Boguś szybko dostrzegłby w postaci Harta, a w tle wyróżniłby bogaty poczet myśliwych. Jednakże bohater nie zwracając uwagi na swoje domniemane tragiczne położenie postanowił drogo skórę sprzedać. Wymacał butelkę, która tak dzielnie towarzyszyła mu dnia wczorajszego i wzniósł ten potężny oręż w górę aby resztą trunku dodać sobie siły. Następnie chwycił ją oburącz, stanął rozłożywszy szeroko nogi jak kolos Rodyjski gdy mijał wyspę Faros i zamachnął się do ciosu. Niestety bestia tuż przed celem, który zamierzała powalić, sądząc zapewne, że to jeleń (tak był Boguś wojowniczy i takim zionął powietrzem jak tenże zwierz), skoczyła wyprężając ciało i zmyliła bohatera. Bogusław spudłował. Zamiast potwora, musnął srodze powietrze, stracił równowagę i runął (podobny zapewne los spotkał owego Kolosa co tłumaczyło by to, iż nie przetrwał do naszych czasów). Lecz bohater zrazu porwał się z ziemi czując naglącą obecność krwiożerczego stworzenia, poderwał się i wymierzył solidnego kopniaka. Bestia, zaskoczona tak wielką mocą i wprawą przeciwnika, ustąpiła pola. Wtem nadjechał na białym rumaku człowiek w kwiecie wieku i słusznej postury brzucha, ubrany po pańsku z surowym obliczem z wejrzenia nieco ową psinę przypominający. I ozywa się w te słowa:
- Jak mówią antyczni Rzymianie „Qui me amat, amatet canem meum” (Kto kocha mnie, kocha i mojego psa). Pan mi ubliżasz bijąc mojego Harta, a kopiąc go, kopiesz pan mnie!
Towarzystwo, liczna grupa myśliwych konno, ryknęło śmiechem. Rozległy się krzyki:
- Dobrze powiedziane wojewodo!
Niektóre wykrzyknienia były dosyć wulgarne:
-Na pal psubrata!
Inne dosyć wyrażały chęć podgrzania sytuacji:
- Cięta ale głupia, głupia suka! Ugryź! Ugryź szelmę!
W tym krytycznym dla akcji momencie autorowi wypada zatrzymać całą sytuacji dać czytelnikowi dojść do siebie. Ci którzy nie zrozumieli opisu lub zasnęli znużeni żmudną pracą odcyfrowywania znaczeń zawartych w sekwencji znaków literowych składających się na wyrazy, które to denuncjującą arbitralne koncepty w świecie realnym. Oczywiście może istnieć tysiące różnych powodów dla zatrzymania akcji w tymże momencie, jednakże taka analiza nie jest tematem tej książki. Tym samym kończę bieżący rozdział i zapraszam do następnego, w którym przedyskutujemy uprawniania autora w zakresie przytaczania wulgaryzmów w tekście.
Bogusław Hortens
1
Ostatnio zmieniony pt 07 wrz 2012, 23:44 przez markus6o6, łącznie zmieniany 3 razy.
Unless I grip the sword
I cannot protect you,
While grippinig the sword
I cannot embrace you...
I cannot protect you,
While grippinig the sword
I cannot embrace you...