,,Umieranie" [dramat], pełne opowiadanie

1
Witam,
Zamieszczam poniżej swoje opowiadanie. Proszę o opinie, sugestie, krytykę, naukę, pokutę i rozgrzeszenie. :) Miłej lektury.

Umieranie


W ciężkim powietrzu dryfują przestraszone pyłki traw, a w rzece, jak trupy, płyną liście. Chodnik jest krwawo wyścielony płatkami róży. Spoceni ludzie błądzą między budynkami. Szepty ich złowrogich myśli wypełniają przestrzeń.
Idziesz. Ostrożnie stawiasz kolejne kroki, stąpając po krwawym dywanie. Nie chcesz iść, lecz jesteś zakładnikiem swego losu. Czujesz lufę jego pistoletu na potylicy. Już nie ma odwrotu, nie możesz się cofnąć, nie możesz zawrócić.
Idziesz. Pozbywasz się kolejnych metrów tego świata. Czym bliżej jesteś, tym bardziej świat przestaje istnieć. Przestaje mieć znaczenie. Z każdym kolejnym krokiem twoje serce zaczyna bić szybciej i głośniej. W pewnym momencie bije tak głośno, że ogłusza ludzi wokół ciebie. Widzisz jak pękają im bębenki uszne, jak łapią się za głowę i zwijają z bólu. Zaczynasz biec.
Biegniesz, chociaż wiesz, że nie uciekniesz. Biegniesz, aż płuca zaczynają cię palić. Z kącików twych ust wąskim strumieniem wydobywa się czerwonobrązowa krew. Spływa po brodzie i wsiąka w białą bluzkę, tworząc kształty krain, w których nigdy nie byłeś i nie będziesz.
I oto nagle wyrasta przed tobą monumentalny budynek. Jego oblicze uderza w ciebie i padasz na ziemię. Patrzysz na tę upiorną budowlę i jesteś przerażony. Widzisz tysiące lekko uchylonych okien, z których prawie niezauważalnie ulatują dusze zmarłych. Czujesz smród gnijących ciał, który bije od tego miejsca. Rozpaczliwe jęki cierpień przetrzymywanych tam ludzi wydobywają się z niego szerokim echem.
Podnosisz się z ziemi, wycierasz krew z ust i brody, poprawiasz bluzkę. To ważny moment. Bierzesz głęboki wdech, napełniając palące płuca ciężkim powietrzem i idziesz w stronę wejścia – wielkich, mosiężnych wrót, nad którymi widnieje napis: ,,Szpital”.
Idziesz. Nie oglądasz się za siebie. Nadal czujesz lufę pistoletu losu przytkniętą do twojej potylicy. Zbliżasz się do wrót, a te rozchylają się jak nogi kobiety. ,,Wejdź we mnie” – kusi cię budynek namiętnym szeptem. Strach miesza się z podnieceniem. Przestępujesz przez próg. Adrenalina. Czujesz mrowienie w ciele, jakby chodziły po tobie rozwścieczone mrówki. W środku panuje mrok i chłód. Słyszysz jak wrota zatrzaskują się za twymi plecami. Ogarnia cię całkowita ciemność i cisza. Nie ma tu niemal żadnych bodźców. Czujesz tylko smród tego miejsca. Dreszcze zagościły w twoim ciele już na dobre. Siadasz pod ścianą w pozycji embrionalnej. Naprawdę się boisz. W powietrzu wisi groźba. Dotyka cię swoimi zimnymi, długimi palcami, szczypie i podgryza. Czuć tu jej oddech.
Nagle słyszysz gruby, męski głos odbijający się echem po wąskim korytarzu:
- Pan Wojciech Sarski, proszę do gabinetu!
Otwierasz oczy, a korytarz zapełnia się światłem i ludźmi. Wszyscy patrzą się na ciebie złowrogo. Obserwują każdy twój ruch. Trzymają w gotowości mocno zaciśnięte pięści.
Idziesz do gabinetu unikając ich spojrzeń. Po chwili orientujesz się, że wszyscy ci ludzie idą za tobą. Przyśpieszasz kroku. Oni też stąpają szybciej. Coraz szybciej. Biegniesz, a oni rzucają się w pościg. Uciekasz jakby goniło cię stado wygłodniałych hien. Są coraz bliżej. Czujesz ich ręce na swoich plecach. Są tuż za tobą…
Ale po chwili, z ulgą, zatrzaskujesz drzwi gabinetu. Udało się, jesteś w środku.
- Proszę usiąść – mówi mężczyzna w białym fartuchu.
Siadasz przed jego mahoniowym biurkiem, na którym stoi dumnie złota tabliczka z napisem ,,Dr D. Szatanowicz”.
- Pan Wojciech Sarski, tak? – pyta Doktor
- Tak – odpowiadasz ochrypłym, dawno nie używanym głosem.
Szatanowicz zaczyna czegoś szukać w stercie papierów. Przyglądasz się mu. Jego podstarzała twarz nie zdradza jakichkolwiek emocji. Przeszukuje swoje papiery, a ty patrzysz na niego próbując dostrzec w nim cokolwiek. Czuje twój wzrok. Na chwilę podnosi głowę i wasze spojrzenia się spotykają. Uścisk w brzuchu. Jego gałki oczne są całkowicie czarne. To nie są oczy człowieka. Spuszcza głowę i wraca do wertowania papierów.
Odsuwasz się lekko do tyłu. Jesteś podenerwowany. Patrzysz na jego nogi. Żołądek podchodzi ci do gardła. Ze spodni Szatanowicza wystają kopyta. To zdecydowanie nie jest człowiek. Chcesz się podnieść, lecz znów czujesz lufę na swej potylicy. Siedzisz więc.
Bestia w białym fartuchu trzyma już w ręku właściwy papier. Czyta, a na jego twarzy pojawia się dziwny grymas. Jego oddech staje się głębszy.
- Mamy wyniki pańskich badań. – mówi obojętnie – Zgodnie z nimi nie powinien pan już żyć.
Ziemia zaczyna drgać. Promienie słońca, które do tej pory wyglądały zza okna, znikają.
- Jak to?! – pytasz zrywając się z krzesła.
Bestia wstaje i podchodzi do okna. Teraz jesteś już pewien. Zamiast stóp Szatanowicz ma kopyta. Stoi tyłem do ciebie i patrzy na ulicę. Po chwili mówi:
- Jesteś już strawiony przez chorobę. Nie wiem jakim cudem jeszcze żyjesz. – odwraca się i patrzy ci prosto w oczy – A może już nie żyjesz? – dodaje.
Drgania ziemi zaczynają się nasilać. Masz trudności z utrzymaniem równowagi. Nikłe światło za oknem przybiera dziwną, ciemnoróżową barwę.
- To już koniec, Sarski. Czas odejść. Świat już cię nie potrzebuje.
Ziemia trzęsie się już na dobre. Wszystkie meble znajdujące się w gabinecie lekko podskakują. Zrywa się wichura. Otwiera gwałtownie okno, przez które wlatuje zapach świeżej krwi. Złowrogie grzmoty dobiegają z oddali.
Szatanowicz zaczyna się przeobrażać. Jego skóra pęka. Wnętrzności i krew rozbryzgują się po gabinecie. Wybucha mu czaszka zachlapując całe pomieszczenie kawałkami mózgu. Z karku wyłania się łeb diabła. Ręce padają z plaskiem na podłogę, a w ich miejscu pojawiają się długie, muskularne łapska, sięgające do samych kopyt. Demoniczne skrzydła wyrastają z jego pleców.
Masz przed sobą bestię tak obrzydliwą, że zbiera ci się na wymioty.
Musisz stąd uciekać.
- Pomogę ci! – ryczy bestia, głosem ewidentnie nie z tego świata – Śmierć i tak cię dopadnie! Po co to przedłużać?!
Rusza w twoją stronę. Podłoga zaczyna pękać.
Biegniesz. Wywarzasz drzwi. Słyszysz za sobą walący się sufit. Biegniesz przez korytarz. Biegniesz po martwych i konających ludziach. Wszystko się trzęsie. Ściany się rozlatują. Z trudem unikasz fragmentów konstrukcji, które roztrzaskują się tuż obok ciebie.
Wybiegasz z budynku, który po chwili zapada się jak karciany zamek. Gęsty pył wypełnia twoje nozdrza i zalepia oczy.
Biegniesz dalej choć ogarnęła cię ciemność.
Nie poddajesz się, przecierasz oczy. Niebo zasłaniają czarne i czerwone chmury. Potężna wichura i nieustające trzęsienie ziemi telepią cię na różne strony.
Lecz biegniesz. Z nieba zaczyna płynąć krew. Biegniesz po czerwonych kałużach. Krew gęstymi strumieniami spływa po twym ciele. Wybuchają samochody. Kawałki ludzkich ciał przelatują ci przed oczami. Słyszysz rozpaczliwe wołania. Cierpienie unosi się w powietrzu.
Do twych uszu dobiega przerażający śmiech. Nad twą głową, jak sępy, krążą demony. Ziemia się rozstępuje.
Walą się świątynie. Wysokie biurowce zapadają się pod ziemię. Pękają pomniki ważnych ludzi. Supermarkety wybuchają całą gamą kolorowych produktów. Płoną sztandary i flagi. Palą się uniwersytety i muzea. Książki jak ogniste ptaki latają na wietrze.
Biegniesz, choć twój świat płonie. Biegniesz, chociaż nie masz sił.
Uświadamiasz sobie nagle, że jesteś w znajomym miejscu. Poznajesz tę okolicę. Stajesz. Widzisz dobrze znany ci żywopłot, boisko do koszykówki. To twoja dzielnica. To dom twoich rodziców. Przez te wszystkie lata twojej nieobecności nic się tu nie zmieniło. Pieczołowicie wypolerowany samochód taty. Różnokolorowe kwiaty, o które zawsze tak bardzo dbała mama. Nawet twoja piłka leży na krótko wystrzyżonym trawniku tak samo, jak przed laty.
Otwierasz drzwi i wchodzisz do domu. Znowu podłoga skrzypi tak samo, jak dawniej. Zapach pieczonego jabłecznika nadal towarzyszy temu miejscu. Na ścianach wiszą te same zdjęcia.
Słyszysz ciche szlochanie dobiegające z sypialni. Idziesz w jego stronę.
Mały Wojtuś znów, tak jak kiedyś, siedzi na parapecie, a na policzkach błyszczą mu nieśmiałe łzy. Jest drobny i chudy. Widzisz jak malutkie serduszko nerwowo pulsuje w jego piersi. Zauważa cię. Patrzy na ciebie swoimi niewinnymi, błękitnymi oczami.
- Co się stało? – pytasz
- Zostałem sam, wszyscy sobie poszli.
Łzy wspomnień cisną ci się do oczu.
- Już nigdy nie będziesz sam – pocieszasz małego klękając przed nim. – Nigdy cię nie opuszczę. Patrzysz mu prosto w dziecięce oczy. Przytula się do ciebie. Ściskasz go mocno. Zaczynacie płakać. Już nie wiesz czy to ty płaczesz bardziej, czy on.
W pewnym momencie ociera wasze łzy małymi, delikatnymi rączkami. Z oczami utkwionymi w twoich, mówi:
- Obiecaj, że będziesz. Że nigdy mnie nie opuścisz.
Przełykasz ślinę, powstrzymujesz płacz. Nie możesz mu tego obiecać. Ale odpowiadasz:
- Obiecuję.
Na twarzy Wojtusia maluje się nikły spokój. Wciąż widzisz jego błękitne oczy przepełnione zaufaniem. Jeszcze raz, mocno go przytulasz.
Szyby w oknach domu pękają. Czujesz jak Mały trzęsie się ze strachu w twoich ramionach. Po cichu zaczynacie śpiewać waszą piosenkę.
Moja miłość jest za oceanem
Tysiące kawałków szkła szatkuje przestrzeń.
Ale nie sam tutaj zostałem
Błyskawica z głośnym trzaskiem uderza w dach.
Mamy swoją gwiazdkę na niebie
Smród spalonych zwłok wypełnia pomieszczenie.
Wciąż patrzymy się na siebie
Chłopiec rozpływa się w twych ramionach. Znika. Znowu zostajesz sam.
Ogień dostaje się do środka. Krztusisz się dymem swoich wspomnień. Płoną zdjęcia, na których jest mały Wojtuś i brat Mateuszek. Uśmiechająca się zza ramek matka zamienia się w popiół. Spala się ojciec, dumnie prezentując swojego nowonarodzonego synka. Ogień trawi historię twojego życia.
Wali się strop. Płomienie ogarniają coraz większe strefy budynku. To już nie przypomina twojego domu. To przypomina piekło.
Nie możesz zawieść małego Wojtusia. Nie możesz się poddać… Chłostany ognistymi biczami wybiegasz, zostawiając za sobą dogorywające wspomnienia.
Jesteś na zewnątrz. Rozglądasz się. Świat jest skąpany w cierpieniu i zniszczeniu. Niegdyś uporządkowany, teraz ginie w chaosie. Niegdyś podporządkowany czasowi, teraz czas już nie ma znaczenia. Wielki zegar, niegdyś dumnie patrzący na miasto z wieży ratuszowej, teraz leży gdzieś w zgliszczach. Słońce, które przez miliony lat ogrzewało chłód tego świata radosnymi promieniami wiosny, zdaje się, że już straciło swą energię. Roślinność, dotychczas otulająca ziemię, zamienia się w węgiel. Twój świat umiera. Coraz więcej demonów rozkoszujących się dziełem zniszczenia, krąży nad horyzontem, czekając na śmierć świata. Na twoją śmierć.
Kolejne błyskawice uderzają w ziemię. Kolejne jej skrawki zamieniają się w popiół, a ty padasz. Nie masz sił już biec. No bo dokąd? Nie masz już sił płakać. No bo po co? Zaczynasz być obojętny. Demony latają coraz niżej.
Słyszysz jednak w głowie jej słodki głos. Głos ostatniej osoby na tym wyjałowionym świecie, dla której warto się podnieść.
„Wierzysz w miłość, która przetrwa wszystko? Taką, która będzie trwała, nawet jak świat miałby się skończyć?” – pytała kiedyś. „Za dużo filmów romantycznych chyba się naoglądałaś” – śmiałeś się.
Teraz żałujesz. Tak rzadko mówiłeś jak bardzo ją kochasz. Żałujesz, że cię nie było. Nie było cię przy niej. Miałeś przecież swoje sprawy. Jedliście w milczeniu. Zamykałeś drzwi. Nie słyszałaś jak grała na pianinie. Nie chciałeś, żeby ktoś ci przeszkadzał. Czas mijał, a ona grała coraz smutniejsze melodie. „Musimy to skończyć” – powiedziała wreszcie. Patrzyła ci w oczy i czekała aż coś odpowiesz. A ty nie odpowiedziałeś nic. Odwróciła się i usunęła z twojego życia. Nie chciała ci przeszkadzać.
A teraz świat się kończy. Musisz ją odnaleźć. Musisz jej powiedzieć, co czujesz. Choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobisz.
Próbujesz się podnieść. Naprężasz mięśnie, starając się wyplątać z pnączy grawitacji. Leżysz z policzkiem przytkniętym do spękanego asfaltu i wytężasz wszystkie swoje siły. Na próżno. Twojemu ciału zdaje się być już wszystko jedno.
Nie poddajesz się jednak. Myślisz o tych wszystkich sportowcach. O wielkich mięśniach kulturystów. O kilkumetrowych skokach. O czterdziestokilometrowych maratonach. O piłkach wpadających do bramki z dużej odległości. O rekordzistach, którzy przekraczają kolejne bariery, dokonując niemożliwego. Widzisz ich radość ze zwycięstwa. Unosisz się na dłoniach. Stajesz na równe nogi.
Biegniesz. Przemierzasz sprawnie kolejne metry. Ognisty meteoryt uderza w ziemię. Wstrząs.
Znów padasz.
Tym razem mocniej i boleśniej. Nie możesz się ruszyć. Piszczy ci w uszach. Widzisz potrójnie. Świat wiruje.
Po chwili łapiesz ostrość. Obraz powraca do normalnego stanu. Coś zmierza w twoim kierunku. Z oczami tuż przy ziemi widzisz parę kopyt. Z głośnym stukotem zbliżają się do ciebie. Poznajesz ich właściciela. To ta bestia. To Doktor Szatanowicz.
Stoi nad tobą. Słyszysz jego odrażający śmiech. Czujesz jego gorący oddech. Zaciskasz powieki. To już koniec.
„BUCH!” – dochodzi do ciebie głośne uderzenie. Słyszysz donośny ryk i strzały z pistoletu. Odgłosy walki. Znowu strzały. Plask!
Cisza…
Nadal żyjesz.
Po chwili otwierasz oczy. Widzisz odrażającą głowę bestii tuż przed swoją twarzą. Potwór leży w powiększającej się plamie czarnej, śmierdzącej krwi. Jest martwy.
- Wstawaj, musimy iść! – dobiega do ciebie męski, tubalny głos. Ktoś cię podnosi i bierze pod swoje silne ramię. Cały horyzont otaczają płomienie, z nieba lecą meteoryty, a on prowadzi cię w kierunku swojego samochodu – starej Syreny.
- Pójdę sam. – mówisz do niego. Czujesz, że dasz radę.
- Ok., to wsiadaj do samochodu, trzeba stąd uciekać. – odpowiada. Podbiega do pojazdu, wsiada i odpala silnik. Ty też starasz się biec. O dziwo, nawet w miarę ci to wychodzi. Po chwili otwierasz już drzwi i siadasz ma miejscu pasażera.
Ruszacie. Przyciska gaz do dechy. Jedzie, unikając spadających cząstek walącego się świata. Jest bardzo dobrym kierowcą.
- Dzięki. Uratowałeś mi życie. – mówisz od niego.
- Drobiazg. – odpowiada krótko, po czym wyciąga do ciebie rękę, dodając – Szymon jestem.
- Wojtek. – przedstawiasz się ściskając mu dłoń.
Ulica, po której jedziecie, usłana jest trupami. Słyszycie chrzęst rozgniatanych kości pod kołami. Na przednią szybkę wytryskuje krew i ludzkie wnętrzności. Szymon włącza wycieraczki.
- Dokąd cię zawieźć? – pyta.
- A dokąd zmierzasz?
- Tam dokąd my wszyscy.
- To znaczy?
Nie odpowiada. Uśmiecha się blado, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Zdaje się nie zwracać uwagi na to, że świat płonie. Zdaje się widzieć coś więcej. Po dłuższej ciszy mówisz:
- Zawieź mnie do Alei Kwitnących Jabłoni.
- A po co tam?
- Tam spotkałem ją pierwszy raz.
- Aha. – kiwa ze zrozumieniem głową.
Po chwili milczenia dodaje:
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że te jabłonie już nie kwitną tak, jak dawniej.
Wzdychasz. Niestety zdajesz sobie z tego sprawę. Masz jednak nadzieję, że tak samo, jak tamtego majowego wieczoru, wpadniecie na siebie. Wierzysz, że znów, jak wtedy, utoniecie w szeptach liści, blasku księżyca i pocałunkach.
Jedziecie. Szymon przyciska gaz do dechy, wykorzystując siły swojej starej Syreny do granic możliwości. Jedziecie, zostawiając za sobą gruzy tego świata. Z krwistego nieba cały czas spadają płonące meteoryty, rozbijające się tuż obok was.
- Zatrzymaj się! – krzyczysz nagle – To ona!
Szymon hamuje z piskiem. Wyskakujesz czym prędzej z samochodu. Widzisz ją. Siedzi na ławeczce pośród płonących jabłoni. Zdaje się jakby to całe piekło jej nie dotyczyło. Tak, jakby otaczała ją jakaś strefa ochronna. Wokół niej rośnie ostatnia zielona trawa i żółte żonkile. To wasze kwiaty. Zrywa jednego z nich. Wącha i przygląda się mu. Jest smutna.
- Bądź zdrów! – woła za tobą Szymon z Syreny i rusza. Pozdrawiasz go ręką. Jesteś mu wdzięczny. Dobrze jest spotkać kogoś takiego na swojej drodze. Po chwili jego samochód znika w dymie i pyle.
Podchodzisz do niej. Zmieniła się. Nie widzisz tej promienistej, pełnej energii życiowej dziewczyny, którą poznałeś przed laty. Widzisz kobietę, w twarzy której, jak robaki, zalęgły się oznaki starości. Kobietę, która już dawno straciła sens.
Wyrzuca zerwanego żonkila. Zapala papierosa. Wypuszcza dym, jakby ostatki emocji płonęły w jej wnętrzu.
Siadasz na ławeczce obok niej. Nie spostrzega cię.
- Agnieszka – mówisz do niej – wróciłem. Odnalazłem cię. Chciałem cię zobaczyć.
Nie reaguje. Patrzy przed siebie obojętnym wzrokiem.
- Agnieszka chcę powiedzieć ci tylko, że nigdy… nigdy nie przestałem cię kochać. – Mówiąc to, dotykasz jej ramienia.
Rzuca peta na ziemię. Po bladym policzku spływa jej łza.
- Agnieszka, słyszysz mnie? Wciąż cię kocham. Nigdy nie przestałem. – powtarzasz.
Ukrywa twarz w dłoniach. Zaczyna padać zimny deszcz.
Obejmujesz ją, lecz nie czuje twojego dotyku. Nie słyszy twoich słów. Nie dostrzega, że tu jesteś.
Wstaje z ławki. Odwraca się. Odchodzi. Znika za strumieniami deszczu. Nie zatrzymuje się, ani nie ogląda za siebie.
Momentalnie gnije pod twoimi stopami ostatnia zielona trawa. Z więdnących żonkili, jak łzy, spływają szare krople. Nad ziemią znów zbierają się demony.
Deszcz zamiast przygasić płomienie ogarniające świat, jeszcze bardziej je wznieca. Kulisz się na ławce, trzęsąc się z zimna.
Leżysz pośrodku dogorywającego świata. Pozostałeś sam wśród popiołów, ognia, ulewy, gruzów i pyłu.
W pewnym momencie wszystko przestaje cię dotyczyć. Przestajesz czuć chłód. Przestajesz czuć cokolwiek. Obojętność ogarnia twoje ciało. Powieki nie czują potrzeby mrugania. Płuca nie potrzebują tlenu. Oddechy stają się coraz płytsze. Patrzysz, ale nie widzisz. Nie widzisz demonów, które lądują obok ciebie. Nie widzisz jak zatapiają w twoim ciele długie zębiska, wyrywając z niego mięso. Nie widzisz jak rozrywają twoje kończyny, jak oblizują długimi jęzorami twoje wnętrzności. Twoje serce przestaje bić.
Odchodzisz.
Wzlatujesz ponad to wszystko. Lecisz z błogą lekkością w górę. Skąpana w płomieniach ziemia wybucha bezdźwięcznie, zamieniając się w szybujący, kosmiczny kurz. Gasną gwiazdy. Wszelka materia obraca się w niebyt.
Opuszczasz czas. Przeszłość łączy się z przyszłością. Znika teraźniejszość.
Zabieram cię do siebie…

***

- Witaj. Dobrze, że już jesteś. Siadaj. – mówię do ciebie wskazując na fotel stojący przed moim biurkiem.
Siadasz posłusznie.
- Czego się napijesz? Szkocka? Burbon? Winko? – pytam, pokazując ręką bogaty barek za moimi plecami.
- Szkocka. – odpowiadasz.
Dobry wybór. Nalewam tobie i sobie, wrzucając po trzy kostki lodu.
- Trzymaj – podaję ci szklankę. Chwytasz ją i opróżniasz ciurkiem. - Sporo wrażeń ostatnio miałeś, co? – zadaję retoryczne pytanie, odpalając sobie cygaro.
- Oj, tak… - potwierdzasz.
Drink cię trochę rozluźnił, choć nadal jesteś przejęty i nie bardzo dochodzi do ciebie co się właściwie dzieje. Drapiesz się po głowie i rozglądasz po moim biurze. Na ścianach w nobliwych, złotych ramach wiszą portrety jakichś ważnych osób, marmurowa podłoga zachwyca perłowym połyskiem, a secesyjne meble, stojące na dziewiętnastowiecznym, indyjskim dywanie, zdają się pamiętać kilka pokoleń swych możnych posiadaczy. Wstajesz z fotela i podchodzisz do okna. Za potężnymi szybami rozpościera się nieskończona biel, jakby widok zza nich był nie zapisaną kartką papieru.
Spoglądasz na mnie. Widzisz ubranego w drogi garnitur faceta przy kości, który zaciąga się swoim kubańskim cygarem i wypuszcza ustami kółka dymu. Siedzi za swoim dębowym biurkiem, na którym leżą porozrzucane kartki, poplamione whisky oraz poprzypalane żarem z cygara i zdaje się prowadzić beztroski żywot. Zastanawiasz się kim właściwie jest ten facet i co to za miejsce…
- Masz ochotę na kawę? – pytam.
- Nie, dziękuję… – odpowiadasz.
- Daj spokój, Wojtek! Przecież wiem, że masz ochotę. Nie zachowuj się jak ktoś kto przeprasza, że zbyt głośno oddycha! – mówię poirytowany i zamawiam przez słuchawkę – Proszę przynieść mi dwie kawy.
Zrobiło ci się gorąco. „Skąd do cholery ten facet wie jak mam na imię i że chce mi się kawy, ale głupio mi było o tym powiedzieć?” – myślisz czując, że jesteś czerwony na twarzy. Trochę ci wstyd, że zachowałeś się jak ,,ktoś kto przeprasza, że zbyt głośno oddycha”. Zaraz, zaraz... Przykładasz rękę do brzucha i po chwili zszokowany stwierdzasz, że… wcale nie oddychasz.
Ktoś puka.
- Proszę. – mówię niedbale.
Wchodzi śliczna blondynka w krótkiej, czerwonej minispódniczce i stawia na biurku dwie filiżanki z kawą. Patrzysz na jej długie nogi, jędrne piersi i napięcie związane z brakiem oddechu, odchodzi na dalszy plan.
- Dwie kawy, jak szef prosił – mówi swoim ślicznym głosem.
- Dziękuję ślicznotko. – odpowiadam i klepię ją w jędrny tyłeczek na odchodnym. Rzuca zalotny uśmiech, pokazując ząbki gwiazdy tabloidów i wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
- Niezła, co nie? – pytam i puszczam do ciebie oko, widząc twój rozmarzony wzrok utkwiony w drzwiach, przez które przed chwilą przeszła blond-piękność. Potwierdzasz głową, lecz nagle znów przypominasz sobie o swoim problemie.
- Dobra, dość tego. Kim jesteś? Co to za miejsce? Co ja tu robię? – mówisz do mnie, starając się być stanowczy.
- Częstuj się. – odpowiadam jak gdyby nigdy nic, wskazując na kawę stojącą na moim biurku. Nieco zmieszany moją pozbawioną emocji reakcją, sięgasz po filiżankę i bierzesz łyka.
- Zatem… kim jesteś? – pytasz ponownie, już bez udawanej stanowczości.
- Dobra, porozmawiajmy więc. Jestem szefem, właścicielem tej firmy. To ja to wszystko stworzyłem. Nazywam się Kreator.
- Kreator? W sensie, że jakiej firmy?
- W sensie kreator świata. Cały świat jest moją firmą.
- Chwileczkę… Jesteś Bogiem?
- Niektórzy tak mnie nazywają, ale uważam, że to zbyt pretensjonalne. Mów mi Kreator. Po prostu Kreator.
Uważnie mi się przyglądasz. Przygruby biznesmen, który pije swoją kawę i popala cygaro. Nie tak wyobrażałeś sobie Stwórcę.
- To znaczy, że to ty mnie stworzyłeś? – pytasz wciąż niedowierzając w to co się dzieje.
- Nie. Ja stworzyłem świat.
- Więc kto stworzył mnie?
- Świat.
Nic z tego nie rozumiesz. „Czy to się do cholery dzieje naprawdę?!” – krzyczysz w myślach.
- A co to jest prawda? – odpowiadam pytaniem na twój wewnętrzny dialog i uśmiecham się, patrząc na skonsternowany wyraz, który od pewnego czasu gości na twojej twarzy.
Bierzesz łyk kawy. Opanowujesz kłębiące się myśli w głowie. Jeszcze raz rozglądasz się po moim biurze. Znowu badasz mnie wzrokiem. Nagle uświadamiasz sobie co wydarzyło się w OSTATNIM czasie.
W końcu pytasz, rozważnie dawkując słowa:
- Czy ja umarłem?
- Mój drogi, ty umarłeś już dawno temu. – odpowiadam patrząc ci w oczy.
- Jak to dawno temu? Przecież niedawno chorowałem… Dostałem wyniki badań… Spalił się mój rodzinny dom… Agnieszka mnie nie zauważyła… Zawalił się świat… O co chodzi?
Rozbawiony twoją konsternacją pytam:
- Kim jesteś?
- No… Wojciech Sarski.
- To, że masz imię nie znaczy, że JESTEŚ. Ty już dawno temu przestałeś BYĆ. Zostawiłeś Małego Wojtusia, umarł wyparty, gdzieś w ciemnych zakamarkach, do których nie chciałeś wracać. Zabiłeś siebie. Twoje życie było chorobą. Stałeś się ciałem, ubraniem, samochodem. Stałeś się pracą, domem, drzewami, parkami, sklepami, kościołami, budynkami, ludźmi. Świat cię wchłonął…
Zrywasz się z fotela i wymachując nerwowo palcem przed moimi oczami, krzyczysz:
- To wszystko przez ciebie! To ty jesteś Kreator! To ty to wszystko zainicjowałeś! To przez ciebie zawalił się świat!
- Siadaj. - mówię stanowczo.
Siadasz. Czekam chwilę, aż się uspokoisz, po czym kontynuuję:
- Nic nie rozumiesz Wojtku. Potrzebowałeś mnie. Potrzebowałeś kogoś kto kierowałby tobą. Tylko to trzymało cię na tym świecie. Nie było CIĘ. Ktoś musiał BYĆ za ciebie.
- To znaczy, że wszystkie moje czyny były zależne od ciebie?
- Szkoda, że trzeba było cię uśmiercić, żebyś wreszcie do tego doszedł. Zatraciłeś siebie w tym świecie. Uzależniłeś od niego swoje istnienie. To była tylko iluzja życia. A świat się zepsuł. Już od dawna był inwestycją skazą na upadek. Co za różnica czy skończyłby się teraz, czy za sto lat, skoro i tak przestałeś istnieć? Zapełniałbyś jakoś czas między wschodami, a zachodami słońca, aż w końcu świat by cię wypluł.
Zaczynasz rozumieć. Myślisz o swoich rodzicach. Pamiętasz ich „tak nie wolno”, „nie możesz”, „musisz tak”… Myślisz o szkole. Byłeś najlepszym uczniem, ulubieńcem nauczycieli. Zawsze przygotowany, zawsze grzeczny, zawsze poprawny. Mówiłeś to co chcieli usłyszeć, myślałeś tak, jak było wskazanym myśleć. Pamiętasz swoją pracę. Wysokie zarobki, stanowisko kierownicze. Spędzałeś w biurze dziesięć godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. W końcu na ścianie pojawił się dyplom: „Pracownik roku”. To bardzo zobowiązujący tytuł. Siedziałeś więc w biurze po dwanaście godzin, siedem dni w tygodniu. Wygryzłeś swoich konkurentów. Stałeś się ulubieńcem szefa. Zarabiałeś tyle, że mogłeś kupić sobie dom. Duży, tak jak przystaje bogatemu człowiekowi. Przemknęła przez ten dom Agnieszka, ale szybko zostałeś w nim sam. Kupiłeś sobie dobry samochód i modne ubranie – takie, które podoba się dziewczynom. I podobało się dziewczynom. Takim, które przychodziły i odchodziły. Nie istniały, tak samo jak ty.
Aż w końcu zachorowałeś i nie miałeś już nic. Iluzja życia poszła z dymem.
- Uzależniłeś się ode mnie. – mówię – Stworzyłem dla ciebie tę iluzję, bo myślałem, że w końcu przejrzysz na oczy. Czekałem, lecz ty zatraciłeś się we śnie. Wszystko co robiłeś było powolną autodestrukcją.
Teraz rozumiesz. Gdybyś tylko miał jeszcze jedną szansę. Gdybyś mógł zacząć od początku. Odnalazłbyś Małego Wojtusia i wyciągnął go z ciemnych zakamarków duszy. Zasmakowałbyś prawdy. Dotknąłbyś rzeczywistości. Odkryłbyś miłość. Agnieszka zakochałaby się w tobie, a nie w iluzji ciebie. Zacząłbyś tworzyć, a nie odtwarzać. Chodziłbyś nieprzebytymi szlakami. Wyznaczałbyś nowe szlaki…
- Wiesz czego nie lubię? – pytam niespodziewanie i nie czekając na odpowiedź, kontynuuję – Nie lubię niedopitej kawy, bo wraz z ostatnimi jej kroplami na dnie filiżanki, pozostaje poczucie, że czegoś się nie skończyło, kółko nie zostało domknięte. Ty jesteś moją niedopitą kawą.
- Co masz na myśli? – pytasz
Ze sterty papierów, spoczywających na moim biurku, wyjmuję jedną kartkę. Kładę ją przed tobą i mówię:
- Podpisz.
Na górze kartki widnieje napis: „WYPOWIEDZENIE”. Patrzysz na mnie pytająco.
- Po prostu podpisz. – polecam.
Na dole dokumentu składasz swój podpis.
- Teraz jesteś wolny. Możesz już iść. – mówię, lekko się uśmiechając.
Przez chwilę patrzysz na mnie wdzięcznym wzrokiem, a potem po prostu wstajesz i szybkim krokiem podchodzisz do wyjścia z mojego biura. Otwierasz drzwi. Rzucasz szybkie: „dziękuję” i wychodzisz.
„Wojciech Sarski” – mówię do siebie zamyślony. Chwytam filiżankę i wypijam z niej resztkę kawy.

***

W bezkresnej ciemności objawia się obraz, a z wszechświata ciszy wyłaniają się głosy. „Obudził się!” – krzyczy ktoś podekscytowany. Biorę kolejny głęboki wdech. Powietrze jest wyjątkowo przyjemną substancją. Uśmiecham się do siebie.
Jestem w szpitalu. Leżę na łóżku podłączony rurkami i kabelkami do jakiejś aparatury. Stoi przede mną kilku lekarzy. Patrzą na mnie ze zdumieniem. Chcę coś do nich powiedzieć, ale mój język jest zesztywniały. Wykonuję więc kilka ćwiczeń, które pamiętam jeszcze z zajęć logopedii. W tym czasie wokół mojego łóżka gromadzi się coraz więcej osób. W końcu pytam ich wesoło:
- Jak się miewacie?
Uśmiechają się na moje słowa i zaczynają klaskać.
„Proszę przejść!” – rozlega się głos. Tłumek ludzi zebranych przy moim łóżku rozstępuje się i podchodzi do mnie doktor. Wygląda na szychę w tym szpitalu. W ręku trzyma jakąś kartkę.
- Dzień dobry, jestem doktor Anielecki. – mówi – Czy pan mnie słyszy?
- Jak najbardziej. Słyszę pana. – odpowiadam.
Notuje coś na swojej kartce.
- Co ja tutaj właściwie robię? – pytam go.
- Zachorował pan i zapadł pan w śpiączkę.
- A długo spałem?
- Prawie dwadzieścia sześć lat. – odpowiada, cały czas coś notując.
„To kawał czasu…” – myślę sobie.
Podstawia mi swoją dłoń przed oczy i pyta:
- Ile widzi pan palców?
- Pięć.
- Dobrze. – notuje – Czy wie pan jak się pan nazywa?
Uśmiecham się szeroko i odpowiadam pewnie:
- J e s t e m Wojciech Sarski…
Ostatnio zmieniony czw 10 maja 2012, 14:53 przez Superbad, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Superbad pisze:Czujesz smród gnijących ciał, który bije od tego miejsca.
O rany, wczoraj gnijące trupy i odór, a dziś powtórka?
Superbad pisze:1.Rozpaczliwe jęki cierpień przetrzymywanych tam ludzi wydobywają się z niego 2.szerokim echem.
1.Szyk podkreślonego fragmentu sugeruje, że cierpienia rozpaczliwie jęczą.
2. "odbijać się szerokim echem" nie "wydobywać się szerokim echem"
Może całe zdanie należy przekomponować?
Superbad pisze: Nadal czujesz lufę pistoletu losu przytkniętą do twojej potylicy. Zbliżasz się do wrót, a te rozchylają się jak nogi kobiety. ,,Wejdź we mnie” – kusi cię budynek namiętnym szeptem. Strach miesza się z podnieceniem.
O rany, ale masz wizje! Śmiertelny strach, seks, podniecenie. Nieco to perwersyjne, nie sądzisz? Nawet w kontekście reszty.
Superbad pisze:Podnosisz się z ziemi, wycierasz krew z ust i brody, poprawiasz bluzkę.
Może ta uwaga wyda się dziwaczna, ale jak czytam bluzka, to widzę kobietę, a bohater to facet. Mężczyzna w bluzce? Jakoś tak mi nie zgrywa.
Superbad pisze:Bestia w białym fartuchu trzyma już w ręku właściwy papier. Czyta, a na jego twarzy pojawia się dziwny grymas.
bestia - r. żeński więc jej
Superbad pisze:Promienie słońca, które do tej pory wyglądały zza okna, znikają.
Promienie słoneczne raczej nie wyjrzą zza okna. Mogę wpaść przez okno.
Superbad pisze:Jego skóra pęka. Wnętrzności i krew rozbryzgują się po gabinecie. 1. Wybucha mu czaszka zachlapując całe pomieszczenie kawałkami mózgu. Z karku wyłania się łeb diabła. 2. Ręce padają z plaskiem na podłogę, a w ich miejscu pojawiają się długie, muskularne łapska, sięgające do samych kopyt. Demoniczne skrzydła wyrastają z jego pleców.
Poproszę szczegółowszy opis.
1. Czaszka wybucha, zachlapując pomieszczenie kawałkami mózgu.
2. Ręce - w sensie dłonie? Łapska (dłonie) ma od bioder mniej więcej do podłogi?
3. 'jego' usuń

Trochę to pokręcone. I podobało się, i nie.
Nie, bo:
- nazwiska Szatanowicz i Anielewski, są zbyt oczywiste.
- zagłada świata, ale po co?
- rozmowa z demiurgiem, ale o czym?
- spotkanie z sobą, ale co z tego?
- odrodzenie, ale w jakim celu?

Tak, bo:
- wizja deliryczna nieco,
- opis (szczątkowy) bestii,
- krwawa uczta demonów,
- super hero w Syrence,
- filiżanka kawy, jak życie w rękach demiurga.

Takie to poplątane, że sama nie wiem. Chaos. Może jestem szalona, ale to chyba ten chaos mnie przyciąga.

Jednak drugi raz już tego nie przeczytam. A moje ulubione opowiadanie znam na pamieć, słowo po słowie.
Pozdrawiam serdecznie.

3
- zagłada świata, ale po co?
- rozmowa z demiurgiem, ale o czym?
- spotkanie z sobą, ale co z tego?
- odrodzenie, ale w jakim celu?
Cieszę się, że to opowiadanie obudziło w Tobie tyle pytań. Polecam jednak przeczytać jeszcze raz, a znajdziesz w nim odpowiedzi. :)
Jednak drugi raz już tego nie przeczytam. A moje ulubione opowiadanie znam na pamieć, słowo po słowie.
Ja lubię książki, filmy, obrazy, których nie da się od razu ,,ogarnąć". Trzeba się w nie wgłębić żeby zrozumieć sens. I dążę do tego żeby tworzyć właśnie takie rzeczy.
Być może to przypomina chaos itp., ale wszystko ma tu swoje miejsce i jest po coś. :)

Dzięki za weryfikację! :)
I jednocześnie czekam na więcej.

4
To żadna weryfikacja, raczej garść luźnych uwag. Ale proszę.
Superbad pisze:Wchodzi śliczna blondynka w krótkiej, czerwonej minispódniczce i stawia na biurku dwie filiżanki z kawą. Patrzysz na jej długie nogi, jędrne piersi i napięcie związane z brakiem oddechu, odchodzi na dalszy plan.
Kocham facetów za ich nieskomplikowanie. Dopiero mu się świat walił, palił, ledwo bestii z kłów uciekł, nie oddycha i ledwo zobaczy to co w opisie a już mu lepiej. Ja chcę być takim facetem!
Swoją drogą, Kreator tez lubi panienki w mini? Niezłe, niezłe... :lol:
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

5
dorapa pisze:Swoją drogą, Kreator tez lubi panienki w mini? Niezłe, niezłe... :lol:
Tak, albowiem jest on Samcem Alfa i Omega. :)

[ Dodano: Nie 20 Lut, 2011 ]
To kto jeszcze chce cuś weryfiknąć? Widzę, że 100 wyświetleń, a nikt nic nie pisze...
Wyraź siebie!

6
Hmmm... Nawet ciekawa próba. Mająca swoje mocniejsze i słabsze strony.

Na początku było mi ciężko. Niełatwo wchodziło się w tę drugoosobową narrację, co więcej dość patetycznym opisem nie ułatwiałeś tego.

Wiem, że robisz powtórzenia specjalnie, ale uważam, że jest ich za dużo. Jest po prostu taka granica, z którą czytelnik zamiast chwytać te podkreślenia, akcenty, dostaje czkawki i zacina się na co drugim wyrazie.
Superbad pisze:W ciężkim powietrzu dryfują przestraszone pyłki traw, a w rzece, jak trupy, płyną liście. Chodnik jest krwawo wyścielony płatkami róży. Spoceni ludzie błądzą między budynkami. Szepty ich złowrogich myśli wypełniają przestrzeń.
Idziesz. Ostrożnie stawiasz kolejne kroki, stąpając po krwawym dywanie. Nie chcesz iść, lecz jesteś zakładnikiem swego losu. Czujesz lufę jego pistoletu na potylicy. Już nie ma odwrotu, nie możesz się cofnąć, nie możesz zawrócić.
Idziesz. Pozbywasz się kolejnych metrów tego świata. Czym bliżej jesteś, tym bardziej świat przestaje istnieć. Przestaje mieć znaczenie. Z każdym kolejnym krokiem twoje serce zaczyna bić szybciej i głośniej. W pewnym momencie bije tak głośno, że ogłusza ludzi wokół ciebie. Widzisz jak pękają im bębenki uszne, jak łapią się za głowę i zwijają z bólu. Zaczynasz biec.
Biegniesz, chociaż wiesz, że nie uciekniesz. Biegniesz, aż płuca zaczynają cię palić. Z kącików twych ust wąskim strumieniem wydobywa się czerwonobrązowa krew. Spływa po brodzie i wsiąka w białą bluzkę, tworząc kształty krain, w których nigdy nie byłeś i nie będziesz.
Trochę tego za dużo.

Metaforyka i emocje w tekście nawet się bronią były momenty, kiedy się trochę skrzywiłam, kiedy coś już było "na wyrost" (chociażby to podniecanie się na widok szpitala), ale mimo wszystko nie utrudniało mi to jakoś mocno lektury.
Czasem trochę za dużo mówisz, wpychasz oczywistości
Superbad pisze:Patrzysz na tę upiorną budowlę i jesteś przerażony.
Jeżeli mówisz komuś, że dla niego (cały czas narracja jest mocno "podpięta" pod uczucia bohatera) coś jest upiorne, to już nie musisz dodawać, że go przeraża.

Nadużywasz zaimków - jego, twój, twojego... W drugiej osobie nie jest łatwo tego uniknąć, ale pokombinować nie zaszkodzi.

Podoba mi się to, że w końcu odsłaniasz narratora, a nie pozostawiasz go tylko takim wydumanym, właściwie wszechwiedzącym bytem. Niemniej pogadanki z bogiem już czytałam lepsze, więc tutaj warstwa "myślowa" mnie nie powaliła. Chociaż motyw z kreatorem-kobieciarzem akurat mi podpasował.

Drażniło mnie trochę powtarzanie "boisz się", "jesteś przerażony" itp. Dla mnie to takie trochę łopatologiczne. Tekst obył by się na samych opisach, ewentualnie reakcjach fizjologicznych czy gonitwach myśli bohatera.

Mimo tych różnych uwag i wątpliwości część napisaną w drugiej osobie czytało mi się nieźle. Zgrzytała chwilami, ale wciągnęła. Zakończenie troszkę takie "za lekkie" jak dla mnie (w zestawieniu z całością), ale rozumiem, że taki przekaz chciałeś zostawić.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”