Witam, to mój pierwszy post na forum, mam nadzieję, że nikogo to nie zniechęci. Tekst poniżej należy do rozwijanych skrycie wątków autobiograficznych, spisanych jako relacja, ale niewykluczone, że lepiej dla niego byłoby przybrać inną formę, może bardziej kunsztowną. Niebetowane, świeże, jakby to powiedzieć - prosto spod igły.
Wstęp do.
Dzisiejsza Magda to postawna dziewoja dobiegająca już do trzydziestki. Jak ten czas leci, chciałoby się powiedzieć, bo dni, w których owa dziewoja nosiła jeszcze zawadiacką fryzurę w kształcie rombu, wydają się przecież niezbyt odległe. Wszystko zaczęło się od przyjazdu nadobnej paniusi, która ani na moment nie przestawała kurwić, jej córeczki – Magdy właśnie – i dwóch tatusiów. Zaraz, zaraz, tatuś był chyba jeden, ten przyszywany, bo prawdziwy umyka gdzieś mej pamięci i pozostawia tylko mgliste wspomnienie samego swojego istnienia.
A więc była ciepła letnia noc, tak, ciepła, choć już raczej późna i dlatego było zdecydowanie chłodniej niż w dzień. Przesiadywaliśmy pomiędzy otwartymi na wylot oknami, wsłuchując się w granie jakiegoś robactwa, które od lat i także w moich wspomnieniach tworzyło upajającą melodię typową dla godzin po zapadnięciu zmroku. Brzęczały komary, ćmy tłukły się do lamp, zwłaszcza tej jednej na zewnątrz. Miała taki fajny kształt kulki z wypustkami, co jest z pewnością bardzo naiwnym opisem, ale na żaden inny mnie w tej chwili nie stać. Sąsiedzi też palili światło, dobiegało do nas ścieżkami wśród gałęzi drzew, a nie ma nic piękniejszego, niż te wszystkie nocne cienie, nocne wonie, bliskość czarnego niemalże nieba ubarwionego tysiącami białych punkcików.
I wtedy usłyszeliśmy płacz.
Dobiegał gdzieś stamtąd, spośród tych wszystkich rozedrganych światełek i gałązek, nie był zbyt wyraźny i co najważniejsze, nikomu z nas nie przychodziło do głowy, kto mógł tam płakać i dlaczego. Nie pamiętam teraz dokładnie, ale raczej dało się zidentyfikować, że to dziecko płacze i że wydaje się być skrzywdzone, no bo po co by płakało, gdyby nie było. Nie pamiętam też, skąd w końcu Magda wzięła się wśród nas. Pewnie ktoś wyszedł w ciemność, znalazł ją i przyprowadził. Miała chyba osiem czy dziewięć lat, brudne białe rajstopki i włosy związane w dość porządny warkocz, nie to co ja. No i przedstawiła się wśród ustającego już szlochu, że jest właśnie Magdą, że teraz tu mieszka, ale jest sama, bo czeka na mamę. Mama poszła. Dokąd poszła mama gdzieś w bliskich okolicach północy? Magda nie wiedziała. Ale przestała płakać, bo przy zapalonym świetle pewnie nie wypadało mieć czerwonego nosa i robić z siebie sieroty. Urocza była z niej dziewczynka. Mimo faktycznego opuszczenia wyglądała na czystą (rajstopki widocznie zapaprała sobie przed chwilą) i zadbaną, w dodatku działał u niej zmysł estetyczny i pewnie zdawała sobie sprawę z niedoskonałości swojego wizerunku. Ciągle coś poprawiała, a to obciągała spódniczkę, której koloru nie pamiętam, a to przygładzała włosy, a to chowała nóżki pod krzesło. Ale rozmowna nie była. Z silnym nosowym akcentem oznajmiła, że mama w końcu wróci, bo zazwyczaj wraca, być może z tatą. Albo bez. I że ona się boi, bo pewnie mama ją zbije za brudne rajstopki lub dlatego, że jeszcze nie śpi, ale ona nie będzie spać, bo też się boi. Dlatego siedziała i płakała, a w dodatku wyszła z domu i zgubiła się.
Gdybym była wtedy starsza od Magdy, pewnie zapamiętałabym więcej ciekawych szczegółów, a tak to chyba wszystko z tej rozmowy. Do dziś jednak mam przed oczami jej dość zamazany obrazek, jak siedzi na krześle obok szafy i coś mówi, i jest wystraszona. Potem niesforna mama wróciła, chyba jednak bez taty, i moja mama poszła odprowadzić Magdę. Cieszyła się trochę, że pojawili się nowi sąsiedzi i że będę miała się z kim bawić. Magda stanowiła wprawdzie moje całkowite przeciwieństwo, bo ja w ogóle bywałam cała upaćkana, a nie tylko na rajstopkach, i nigdy nie poprawiałam rozsypującego się warkocza, i nie płakałam nocami, i nikt mi nocą nie uciekał. Była jednak mniej więcej w tym samym wieku i jako grzeczna, dobrze ułożona dziewczynka nadawała się.
Jasne, jasne. W kolejnych dniach rzeczywiście nawiązała się między nami nić zażyłości, raczej z winy mojej niż Magdy, bo to ja okazałam się stęskniona towarzystwa i dawałam temu wyraz, stojąc pod bramą i wykrzykując głośno jej imię. Okropnie chciałam się wtedy z kimś bawić. Moja rozbuchana wyobraźnia stanowiła najlepszą przyjaciółkę, ale musiała znaleźć ujście i znajdowała oczywiście, w fantazjach, do których przyznawałam się przed bliskimi i dzięki którym odgrywałam na podwórku sceny pełne chwały i potęgi. Cóż to jednak za chwała i potęga, cóż to za szał twórczy, gdy nie ma widowni, która klaskałaby, podziwiała i ogólnie dawała jakiś feedback. Zaczęłam wciągać Magdę w świat zaludniany przez widma z galaktyk malowanych różową (malinową!) kredką.
Szło opornie. Zazdroszczę sobie – tej małej wersji mnie – pokładów cierpliwości i chyba naprawdę wielkiej desperacji. Magda, zarówno tamta, jak i dzisiejsza, to korpulentne osobniczki, odciskające swoje kroki w ziemi tak mocno, jakby poza tym nie istniało nic ciekawszego. Ona miała inne problemy. Matkę, która ją ciągle biła, dwóch tatusiów, wujka z ciężką łapą i babcię, starą miejską dziwkę, o nalanej twarzy i resztkach rudych włosów. Czysta, pedantyczna wręcz Magda, ucząca się pilnie tych pierdółek, jakich muszą się uczyć ośmioletnie dziewczynki.
Ciąg dalszy nastąpi.
O Magdzie
1
Ostatnio zmieniony wt 11 wrz 2012, 22:34 przez magician babe, łącznie zmieniany 3 razy.
ghost of utopia