Posiedzenie z rozmyślaniem nad strawionym śniadaniem

1
Pierwsza krótsza forma niewymuszona, jaka udało mi się stworzyć, aczkolwiek mam kiedyś zamiar jeszcze ją poszerzyć o kilka stronic. Jednakże na razie to pełna wersja.

Tekst zawiera wulgaryzmy.

Siedzę. Czy coś robię? W sumie, sama nie wiem. Jedni nazywają to „robieniem”, drudzy jeszcze inaczej, jeszcze inni uważają to za relaks. W sumie, ja w tym nie widzę w tym nic relaksującego, ale co kto lubi, prawda? Ile ludzi, tyle gustów, jak to się mawia. Bo jakby to było, gdyby każdy był taki sam? Gdyby masa naprawdę była szara i bezmyślna? Moim zdaniem – nudno. Bo co to za przyjemność żyć w świecie robotów zaprogramowanych do nieświadomego współistnienia. Słuchalibyśmy zawsze tej samej muzyki, czytali te same książki, ubierali się tak samo, śmiali, płakali, myśleli… Ale czy na pewno? Tak sobie teraz myślę, że gdyby świat od zawsze taki był, to nie mielibyśmy za czym tęsknić, bo przecież nic innego byśmy nie znali. I ta wizja przeraża mnie jeszcze bardziej… Brrr, aż ciarki przeszły po moim, po części nagim, ciele – od kolan do odkrytego brzucha (zbliżają się ciepłe dni, trzeba zrzucić parę kilo...).
A więc siedzę sobie czyniąc bezczynność i zastanawiam się nad ludzką budową. Ach, żeby tylko nad ludzką! Dziwi mnie przecież cała fauna kochanej planety Ziemi. Te zawiłe związki tworzące tkanki, tkanki łączące się w narządy, narządy sterujące organizmem, a to wszystko okolone duchową powłoką… Nasz Demiurg musiał być dziwną osobą, kimkolwiek był. A może jednak nie był osobą, tylko bytem? Czy kiedykolwiek dowiemy się, co tak naprawdę stało się przed milionami lat?
Hmmm... W sumie stwierdzam, iż pradawne dzieje nie są dla teraźniejszych ludzi. A jednak oni (w sensie, że my, skoro sama to teraz robię) wynajdują sobie problemy, bo mają kaprys wypowiedzieć znane słowa „jakby to było”. A jakby to było, gdybyśmy ich nie wypowiadali? Wydaj mi się, że mielibyśmy znaczenie mniej problemów. Nie widzę sensu w rozmyślaniu nad przeszłością, a zwłaszcza tą, która nawet nas nie dotyczy. Żyję tu i teraz i z tego się cieszę, i o tym tylko myślę, bo nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Wiadomo, lubię się czasem pobawić w filozofa (o, chociażby teraz, o zgrozo…) i tak sobie pogdybać i powymyślać różne dziwne teorie, które tylko ja rozumiem (i to też z trudem). No i to właśnie też jest piękne. Wracając do tego, co powiedziałam wcześniej – cieszę się, że lubię takie dno, nawet, jeśli tylko dostaje mi się za banalność, suchość, rzeczowość. No cóż, taka już jestem i nic nie poradzę na to, że prawie siedem milionów ludzi na świecie nie potrafi się zgodzić z moim myśleniem. Ale kocham to całym sercem. Szkoda tylko, że czasem inni nie potrafią zaakceptować twojej odmienności (w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu) i tylko wpajają, że jesteś „be” i „a fe” – czemu? „Bo tak!”
Hola, hola! Przecież nie miałam znowu rozmyślać o naturze człowieka, zbyt często to ostatnio robię, a to miejsce nijak się do tego nie nadaje. Przecież tu trzeba się wyciszyć (może by wyłożyć ściany jakimś styropianem, czy coś?), odprężyć i czasem naprężyć. No, ale cóż począć, kiedy człowieka zbierają nudy, bo organizm odmawia mu posłuszeństwa. Wtedy trzeba powtarzać po raz tysięczny oklepane frazesy, aż do zarzygania (ot tak, na poprawę samopoczucia – działa). Chociaż po czasie już i to idzie opornie. Piętnaście lat świadomego rozmyślania w miejscu najlepiej do tego przystosowanym to dosyć, aby pomału wyczerpywać tematy. W każdym razie jeszcze po trochu idzie to w takim stopniu, aby zrobić coś nowego z czegoś starego, jednak czasem żałuję, że nie mam przy sobie telefonu. Pasjans dla wytchnienia po ciężkiej pracy, albo inna ogłupiająca gierka, czy może zabawa programem do obróbki zdjęć. Ewentualnie szkot i kartka, a już ja będę w stanie stworzyć cuda.
Fascynujący jest fakt, że wystarczy trochę nudy, aby odkryć w sobie małego malarza/filozofa/muzyka/pisarza. Niestety gorzej, kiedy jest się takim leniem, że nudą jest cały Boży dzień, wtedy na siłę trzeba kombinować, żeby nie popaść w monotonię. Lub wypić trzy kawy na noc, a potem cierpieć katusze przez swą głupotę i naiwność, że dziś będzie lepiej niż wczoraj (i powtarzać to sobie od tygodni).
Aż się spociłam. Tutaj tak ciepło, czy ja taka rozgrzana? Wolę to pierwsze, zwłaszcza, że czeka mnie skrajne wyziębienie organizmu. Jednak na razie muszę śmierdzieć jak mokry szczur. Właściwie nie wiem, skąd się takie porzekadło wzięło, bo mokry szczur nie wydaje jakiegoś zapachu innego niż jego zapach właściwy (mam dwa, wiem, co mówię). Ale zawsze słyszymy to od mamy po treningach – „śmierdzisz jak mokry szczur”. To tak jak z „wyglądasz jak zmokła kura”. Z doświadczenia wiem, że kura sucha, czy mokra, wygląda tak samo. Ale cóż począć, widocznie jestem zbyt wielkim sceptykiem i skrajnym realistą, aby cokolwiek móc wziąć mniej serio niż dotychczas. Mówi się, że „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” (czy jakoś tak), więc ja nigdy tegoż zaszczytu nie zdobędę z moją potrzebą namacalnych dowodów. A co najśmieszniejsze w mojej psychice – nie uwierzę, że po „A” jest „B” póki ktoś nie pokaże mi alfabetu, jednak czuję nieuzasadniony strach przed głupimi dziecinnymi wymysłami o duchach i przybyszach z kosmosu… Ale tak to już jest, jak rodzina zryła ci psychikę jeszcze w wieku pieluchowatym.
Kurde, siedzę tak i siedzę… i nic. Po prostu pustka. A w sumie pełna pustka, bo jest, ale nie widać. Nienawidzę takich chwil (wieczności…), kiedy jedyne, co ciśnie się na usta (a nawet jedyne, co ci się ciśnie), to: „chcem, ale nie mogem”. Szlag człowieka trafia. Tyle rzeczy do roboty, a ty akurat musisz mieć chęć na bezowocne siedzenie i zastanawianie się nad sensem swojego bezsensu. I powiedzcie mi, jak tu żyć? Jak tu coś osiągnąć, kiedy życie co rusz płata ci figla i potem chichra się z ciebie, ma uciechę, bo ty cierpisz wewnętrznie – aż nazbyt dosłownie? Na Boga, Życie, nie ruchaj mnie!
Bo Życie ma to do siebie, że mały z niego zboczeniec. Traktuje nas, ludzi, jak przydrożne dziwki, rozsyłając po świecie AIDS i inne kiły (chociaż to w sumie dobrze, przecież ile wielkich prac tak stworzono...). Chociaż gdyby się nad tym zastanowić, życie samo w sobie jest chorobą. Jak to gdzieś kiedyś przeczytałam: „Życie to najcięższa choroba, zawsze kończy się śmiercią”. Chyba coś w tym jest. Chociaż z drugiej strony – biedny, kto nigdy nie był na nią chory, a szczęśliwy, kto się wyleczył. Bo skoro życie ma być chorobą, to śmierć jest lekarstwem na nasze ziemskie zmartwienia. Niestety, czasem ktoś za szybko odnajduje aptekę, która je serwuje lub doktora, który to wstrzykuje. Chociaż pierwsza sytuacja jest o tyle gorsza, że mamy świadomość, iż ktoś nam bliski stchórzył przed życiem... No właśnie – czy samobójstwo to tchórzostwo? Ludzie różnie mówią. Według mnie, recepta nie działa tak. To raczej coś na sposób... strachu przez świadomością człowieczeństwa. Nie umiem tego wyjaśnić, bo nigdy nie stawałam na stołku z sznurówką przy uszach, jednak w wyobrażeniach wynajduję jedno słowo określające ten dziwny stan umysłu – strach. Strach przed nieznanym. Strach przed tym, co się stanie, że będzie gorzej, a może będzie lepiej – i tu też strach, bo przecież nie wiem, jak jest lepiej, więc jak mam poznać, że już przyszło? A co, jeśli pomylę lepiej z gorzej i popadnę w rutynę?
W rutynę chyba już popadłam. Cały czas to samo, głupie wymyślanie utartych frazesów, raz po raz, wciąż na nowo, byle tylko pisać, byle myśleć, byle pozostać człowiekiem. A co z tego człowieczeństwa mamy? Przysłowiowe gówno (gówno, którego nie ma). Bo czasem wydaje mi się, że na świecie byłoby lepiej, gdyby ludzie mieli mentalność zwierząt. Ostatnio dowiedziałam się, skąd biorą się cmentarzyska słoni. To rodziny (stada – i to też jest piękne, takie życie w ściśle związanych ze sobą i współpracujących społecznościach) zmarłych zaciągają ich ciało na cmentarz, a kiedy zdarzy im się kiedyś tam powrócić, dokładnie wiedzą, które obgryzione przez sępy i hieny kości są ich ojcem, mężem, bratem, córką. Świat zwierząt nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Bo tam nie liczy się, jakiego koloru jest twoja skóra, czy jakiego jesteś wyznania. Tam wszyscy równo podporządkowani są rządzącym od prawieków prawom natury, zawsze takim samym i niezmiennym. Tam pingwiny mają prawo być homoseksualistami bez obawy przed prześladowaniem Instytucji.
I znowu o Instytucji mowa... Nie, nie będę, bo mam dosyć. Ostatnio piękne zdanie nasunęło mi się na myśl po przeczytaniu wiadomości o tym, że w Polsce powstanie największy pomnik Chrystusa (oczywiście z państwowego funduszu, mimo że to Kościół zarzeka się, aby nie mieszać religii i polityki...) – tak, kurwa, ten wasz Jezus na pewno chciałby, aby te miliardy złotych poszły na kawałek kamienia, zamiast do głodujących dzieci. Gratuluję wyobraźni i powodzenia w dalszym życiu. Och, jak ja bym ich tak wzięła, za kark, za te tłuste szyje kłębiące się w luksusie i tak ooo, tak bym ich mocno, taaak....
O, udało się. Dzięki pieprzonym dewotom poczyniłam krok w dojściu do celu. Jeszcze tylko kilka małych kroczków do przemiany. Jeszcze tylko kilka przerobionych tematów. Jeszce tylko kilka wyrzuconych w przestrzeń „kurw”, widocznie to mnie rozluźnia. Chociaż za luźna też być nie mogę, w końcu trzeba się w życiu trochę czasem napiąć przeciw przeciwnościom losu.
Och, jak ja lubię konwersować ze samą sobą... Nie wspominając już o Sobie, ale to przecież inne czasy, nie pora na to, nie miejsce. Na Sobę czas jest przed komputerem, ewentualnie z długopisem w ręku. Nie tu i nie teraz. Teraz trzeba wejść poziom wyżej, zapomnieć o świecie, przejść w stan duchowej medytacji. Odłączyć się od zewnętrznego świata i pozwolić świadomości błądzić wokół naszego ciała. I prosić o zbawienie, prosić o koniec cierpień, prosić z całych sił, naprężać każdy mięsień ciała, każą cząsteczkę, poruszyć wszystkie neurony i kłębuszki nerwowe. I... wciąż się nie da. Szlag by to. Czy tak trudno jest pojąć mojemu ciału, że ja już mam dosyć, że chcę się uwolnić i wrócić do codzienności? Jak tak można zabierać człowiekowi cenne minuty, które nagle zmieniają się w godziny. Czas niespodziewanie ucieka przez palce i znika gdzieś, chyba ulatuje przewodem wentylacyjnym. Nie dziwię mu się, też bym uciekała od smrodu mojego zmęczonego ciała.
A więc co? Nadal siedzę i śmierdzę i myślę i stwierdzam, że jestem dziwna. Czy są na świecie inni ludzie, którzy w każdej chwili muszą mówić do siebie w myślach, bo wariują w ciszy otaczającej mózg? Mam nadzieję, że tak, chociaż świadomość oryginalności też jest całkiem przyjemna. Bo im mniej na tym świecie idiotów takich jak ja, tym lepiej dla reszty społeczeństwa. A może jednak nie? Może jednak lepiej, żeby ludzie byli zwariowani? No przecież, że tak. Po prostu chciałam choć przez chwilę poczuć się wyjątkowo. Poprawić sobie humor, stworzyć (ulotną) iluzję dysfunkcji ślepego społeczeństwa. A może jednak mojej dysfunkcji?
Chełpiąc się swoja wyższością nad prymitywnymi bytami zwanymi potocznie ludźmi, zatracam się w głębiach swego umysłu i co rusz wsiadam no nowego pociągu. A potem tak mi źle, że nie potrafię się usystematyzować, że zamiast zostać przy alfabecie, dokładam cyferki. Nudzi mnie jedna rzecz i hop! wskakuję na kolejną kładkę płynącą przez rzekę marzeń. I z prostej, poważnej dyskusji ze swym alter-ego, powstaje natłok myśli. Ciało zamienia się w duszę i już nie ma mowy o przyziemnych rzeczach. Nie ma wkurwiania się na ludzi i głupiego pytania „jakby to było”. Pozostaje tylko cisza i pustka pełna tego czegoś, co irytuje, bo nie chce ode mnie odejść. Napatoczyło się i siedzi głęboko w środku, a ja za żadne skarby nie potrafię się pozbyć tego dziwnego uczucia.
Boże, jaka ja jestem pojebana... Jestem poryta jak kilo gwoździ, jak to zwykła mawiać moja lepsza połówka. Co to ma znaczyć? Znowu nie rozumiem. Czy gwoździe są poryte? Poryty był ten, kto wymyślił tę głupią metaforę. Zachciało się ludziom przysłów... Żeby one jeszcze coś znaczyły jak te stare, te prawdziwe. Ale nie, gdzież tam, dołujcie taką mnie, podsuwajcie mi coraz to nowe głupoty, abym spędzała godziny na zastanawianiu się nad waszym bezsensem. Hipokryzja...
Ciekawe, ile już tu siedzę... Będzie z dziesięć minut. Dużo jak na temat zmieniany kilkanaście razy, lecz widocznie za mało na dotarcie do celu. Chyba tylko ja mam takie problemy, bo jeszcze nigdy nie słyszałam, aby ktoś tak długo siedział w skupieniu i paplał trzy po trzy. A może to dlatego, że ostatnio nic od nikogo słyszałam? Matko Święta i Jezu Chryste, kiedy ja ostatni raz rozmawiałam z kimkolwiek? I nie mówię o porannych kłótniach z mamą czy przekomarzaniu z bratem. Nie mam na myśli dnia spędzonego na konwersacjach z mym lubym. Chodzi mi o Rozmowę – taką, w której najlepsze jest milczenie. Nawet ze Sobą nie potrafię takiej prowadzić, bo cisza mnie zabija. Cisza w mojej głowie jest gorsza, niż słuchanie na kacu sąsiada piłującego drzewa o szóstej nad ranem. Ale dialog bez słów to coś innego. Bo wtedy siedzisz z drugą osobą (można też z trzecią i czwartą, jak komu wygodniej) i po prostu... siedzisz. Ot tak. Ale siedzenie razem jest lepsze, niż siedzenie samotnie. A milczenie razem to już szczyt piękna. Ile ja bym dała za...
Jest! Kolejny krok do szczęścia. Nie wiem, czy te tematy mają w sobie coś takiego, co roztapia tę twardą barierę, ale udaje się. Jest coraz lepiej, coraz lżej na sumieniu (coraz lżej w ogóle). Błogi odgłos, błogie uczucie, błogi zapach zwycięstwa – po prostu istna błogość ogarnia skręcone z bólu ciało. A ból jest coraz gorszy. Jakby ktoś rozrywał mnie od środka. Kto wie, czy nie siedzi we mnie jakiś „Alien” i właśnie dla zabawy nie urządza sobie treningu boksu na moim żołądku, czy też nie skacze przez skakankę zrobioną z pełnych jelit. Jeśli tak, to już wiem, kto zabrał te trzydzieści procent odporności z mojego brzucha...
Tak, bo przecież każdy wie, że odporność z brzuszka pochodzi! (ale tylko siedemdziesiąt procent, więc powiedzcie mi, gdzie to trzydzieści?). Jak ja nienawidzę reklam... Czasem – ok. Czasem są naprawdę... znośne. Ale to właśnie przez reklamy skończyłam z telewizorem. Trzy lata będzie mijać, jak z własnej woli nie włączyłam tego pudła (jeden nałóg pokonany, jeszcze tylko tysiąc pięćset). Bo nie ma to jak ogłupianie społeczeństwa za pieniądze, to ludziom wychodzi najlepiej. Wszystko sprowadza się do konsumpcji i zarabiania przysłowiowej mamony. Lecz jaki zysk mają z tego ludzie pomagający „tym wyżej”? Oprócz walorów smakowych/zapachowych/mentalnych – nic. Nie, żebym była materialistką, bo nie o to tu chodzi. Chodzi raczej o sens durnego „marszu ślepców”. Ludzie nie mając własnego zdania, przyjmują zdanie i osobowość innych, którym płaci się za to, aby cię chwycili za nos i wyprowadzili w pole. Aby zgwałcili, obsikali i zostawili dla przykładu pokoleniom, które i tak nic nie zauważą.
Taka jest niestety okrutna prawda – kolejne pokolenia są coraz mniej człowiecze. Brakuje im doświadczenia prawdziwego życia, brakuje inteligencji i pomysłu na spędzenie dnia. Wszystko ogranicza się do, coraz bardziej nowoczesnych, wynalazków (nikomu oczywiście niepotrzebnych), a rzeczywistość odchodzi na drugi plan. Bo po co wyjść do znajomych, kiedy mamy gadu-gadu? Po co przemęczać się porannymi biegami, kiedy mogę wstać i poklikać na klawiaturze – nie ma to jak umięśnione paluchy. Będzie się lepiej dłubało w nosie, sprawniej polowało na komary lgnące do świecącego w ciemnościach monitora – jedynego nieprzerwanego źródła światła w wielu domach. Czasem aż chce się burzy, takiej z prawdziwego zdarzenia, aby usłyszeć, jak pomiędzy kolejnymi uderzeniami piorunów niesie się po mieście głośne „kurwaaa!”, jakże pięknie zgrane przez całe osiedle. Burzowy chór skomputeryzowanych mieszkańców przy akompaniamencie sił natury, śmiało postawić można u boku Rubika.
Chociaż z drugiej strony, nie nazywajmy muzyką tego, co nią nie jest. Wiadomo, że o gustach się nie dyskutuje, jednak uważam, iż miano „muzyki” powinni posiadać tylko ci najbardziej uzdolnieni artyści, którzy tworzą z sensem i przesłaniem, którzy kochają to, co robią, i kocha ich za to świat. Lecz nie świat pokolenia dyskotek, gdzie parę bitów i „umcy umcy” wystarcza nastolatkom do zabawy, podkręca zajebistośc imprezy. Toż to chłam największy. Nie chcę tu obrażać ludzi lubujących się w tym „stylu” muzycznym. Ja po prostu postuluję do artystów – stwórzcie coś, co przetrwa wieki, co daje do myślenia i pomaga w życiu – pomaga się rozerwać, pociesza, wprawia z nastrój zadumy. To jest prawdziwym pięknem. Na co komu kilka dźwięków chaotycznie skumulowanych w głośnikach, kiedy na świecie jest tyle pięknych otworów – od Bacha i Mozarta zacząwszy, na operowych ariach rockmana Serj Tankiana skończywszy (a pomiędzy tym dla każdego znajdzie się trochę popu, metalu, bluesa czy disco-polo).
Inna sprawa jest z filmem, bo w tym światku każdy gniot wnosi do kinematografii jakiś ułamek świeżości, nowego spojrzenia na sprawy poruszane wcześniej milion razy. Nawet najgorsze produkcje mają chociaż jedną scenę, choć jeden wątek poruszający ważny problem, przedstawiający go w nowym świetle, które dostrzegają tylko najbardziej wytrwali. I to właśnie dla nich robione są „trudne” filmy. Nie dla Oskara, nie dla publiczności zasiadającej w największych kinach całego świata, ale dla tych nielicznych myślicieli, dotąd pochowanych po katach, którzy na wieść o filmie surowo skrytykowanym przez najlepszych ludzi, wypełzają jak mrówki do soku malinowego. Choć znowu to nie jest takie proste. Zwątpiłam w sens tej posady, kiedy natknęłam się ostatnio na opis pracy krytyka filmowego stworzony przez jednego z nich. Dziwną sprawą jest fakt, że rolą krytyka jest pogrążanie tworów najlepszych, a uwznioślanie najgorszych, aby w świecie zachowała się równowaga (niech tak to sobie dalej tłumaczą...). Szkoda, że praca nauczyciela nie jest taka piękna, wtedy nie byłoby gorszych i lepszych. Może i na świecie żyłoby się lepiej...
Ja jednak popieram zdanie (niestety nielicznej grupy) nauczycieli o tym, że uczeń piątkowy nie da sobie w życiu rady. To żadna reguła, jednak jakby na to trzeźwo spojrzeć – święta prawda. Przecież sama osobiście znam takie przypadki, gdzie szkolne kujonki starające się, aby zawsze być najlepszymi, załamywały się psychicznie, kiedy w toku dalszej nauki coś poszło nie po ich myśli. Wierzę w to, że takich przykładów znalazło by się więcej. Kto wie, może po prostu tak tłumaczę sobie moją przeciętność? Może, ale wiem też, że swoją wiedzę (w szkole ocenianą marnie) potrafię wykorzystać w większym stopniu niż najlepsi z najlepszych, których pamięć kiedyś zawiedzie. A przecież nie o pamięć tu chodzi, a o zrozumienie.
Och, a o zrozumienie trudno we współczesnym świecie zaganianych ludzi, wierzących tylko w siebie lub pokładających nadzieję w niewidzialnym, nadnaturalnym bycie (zwanym przez większość Bogiem). Umysł człowieka ma to do siebie, że zamyka się na niezrozumiałe dla niego rzeczy. Nawet nie próbuje ich sobie wytłumaczyć, po prostu nie wierzy, i już. Nie wierzy, nie myśli, bo mu się nie che. „Nie rozumiem” to chyba stwierdzenie o najbardziej wkurwiającym wydźwięku, jakie kiedykolwiek słyszałam. Przeraża mnie ludzka bezmyślność i wiara w to, że wszystko poda się im na tacy. Bo przecież tak trudno wytężyć szare komórki. Ludzie nie robią tego chyba w obawie, że się wyczerpią, że znikną.
No tak, uciekną, bezpowrotnie wyparują... jak wtedy, kiedy poprawiamy sobie nastrój alkoholem (to przez niego tu siedzę, to on napędza mnie do zadumy i skupienia, on zawsze wszystko zaczyna, przeklęty alkohol...). Ale przecież po alkoholu ludzie nie martwią się o swoje kłębuszki nerwowe. Bo i po co, kiedy można się napić, zaszaleć, a potem jeszcze zaćpać i zapalić. A jak to się zaczyna? Zawsze tak samo – ponieważ chcesz być fajny. Bo chyba nie można myśleć, że ludzie pijący/palący/ćpający zaczęli, „bo tak”. Musiał być ten impuls sprawczy – głupota. Czy to głupota wśród znajomych, czy ta w samotności, żeby spróbować. Spróbować to sobie można przekąski na stoiskach degustacyjnych w hipermarkecie. A potem pójść do domu, bo były niedobre. No ale zaraz zaraz, co ja mówię, przecież sama piję i palę. Przecież sama zaczęłam, „bo inni”. Przecież mi to sprawia frajdę, przecież lubię stan upojenia. Przecież nie mam umiaru, przecież kocham procenty we krwi, przecież uwielbiam wziąć wtedy kartkę i długopis, albo siąść przed komputerem. Przecież tyle pięknych rzeczy się wtedy dzieje...
Przecież teraz siedzę tu przez alkohol i próbuję uwolnić się od ciężaru niemocy zalegającego w moim kruchym wnętrzu! I czy to jest takie piękne? Jest? JEST?!
Nie, ale p r z e c i e ż lubię...
Jest! Nareszcie, nareszcie się udało – po godzinach cierpienia, po toksycznym skażeniu środowiska – nareszcie się udało! I wiem, że lubię wiele rzeczy, ale muszę stwierdzić z całą szczerością, że najbardziej lubię TO uczucie. A więc koniec porannego rozmyślania. Biorę w rękę papier (Mola, perfumowany... Na cholerę komuś perfumowany papier toaletowy?!) i czekając, aż ostatnie resztki posiłku wyjdą ze mnie najciemniejszą z alei, podcieram tyłek. Dwa razy (czasem trzy, dla pewności). Spłukuję (cztery – bo trzeba) i podciągając majtki w kolorze kanarka na patelni, trzaskam klapą muszli.
– Załącz wentylator – słyszę z dołu i powracam do szarej codzienności (już nawet papier jest bardziej kolorowy...)
Ostatnio zmieniony sob 03 lip 2010, 00:56 przez Lestat_Lincourt, łącznie zmieniany 1 raz.
[img]http://literka.xaa.pl/images/rangi/banner1.png[/img]

2
Ej ale 3 razy to może jednak trochę za mało. Chyba, że papier skropli się wodą. nie czytałem niestety całego tekstu, to ponad moje siły ale wyłapałem dwa poważne błędy- przejęzyczenia. Na Ziemi mieszka między 6 a 7 miliardów ludzi a nie milionów. Świat powstał kilka miliardów lat temu, nie milionów.
W sumie stwierdzam, iż
pradawne dzieje nie są dla
teraźniejszych ludzi.
Są jakieś ślady sensu tylko o co chodziło? Nie są, bo w pradawnych czasach istniały lewiatany i surfing odpadał? Nie mówiąc już o zlodowaceniach, przemieszczaniu się płyt tektonicznych czy uderzeniach megameteorów z kosmosu.
A jednak oni
(w sensie, że my, skoro sama to
teraz robię) wynajdują sobie
problemy, bo mają kaprys
wypowiedzieć znane słowa
„jakby to było”.
"kaprys wypowiedzenia" raczej. A określenie "znane słowa" kiepsko brzmi. Jeśli to wypowiedzą to wypowiedź ta jest totalnym banałem. Dlatego proponuje "bo mają kaprys wypowiadania totalnego banału (...)". Po prostu.
Wydaj mi się, że mielibyśmy
znaczenie mniej problemów.
a mi się wydaje, że znacznie więcej. Polecam podjęcie próby przekonania czytelnika do słuszności swoich błyskotliwych refleksji
Nie
widzę sensu w rozmyślaniu nad
przeszłością,
Choć właśnie to robię...
a zwłaszcza tą,
która nawet nas nie dotyczy.
Więc agresywnie pytam. Na ch*j ipeen, na ch*j historycy? Można to w piosence rozkminić.
Żyję tu i teraz i z tego się cieszę, i
o tym tylko myślę, bo nic więcej
mi do szczęścia nie potrzeba.
No ok, super, tylko po co o tym pisać całe opowiadanie z zapędami na stworzenie powieści, skoro to jedno zdanie, które czytelnika zupełnie nie obchodzi. Jedyny plus to zakończenie, które jest sporym zaskoczeniem. Nie przez geniusz kompozycyjny, tylko nie spodziewałem się po osobie piszącej tak drętwym stylem czegoś takiego: " podcieram tyłek. Dwa razy
(czasem trzy, dla pewności).
Spłukuję (cztery – bo trzeba)". Co za bezceremonialna dbałość o szczegół, jaki soczysty konkret, przywiązanie do technicznej strony egzystencji. I piszę to całkiem serio. Sam kontrast, który autorka chciała osiągnąć jest równie banalny jak "co by było gdyby." 2.0 na 10.0- jakieś przebłyski świadomości.
Obrazek

3
1. tak to z milionami - miliardami potem zauważyłam, nie wiem czemu tak mi uciekło :)
2. chodziło o rozmyślanie nad dawnymi dziejami
3. już wcześniej zaznaczyłam że sam to robię mimo że to nie ma sensu.
4. - o historykach - ok, twoje zdanie, a ten tekst cały to zdanie moje. Poza tym chodzi tu głównie o mentalnosć a nie o archeologię i historię.

Całe to "opowiadanie" to przemyślenia, moje własne ujęte w jakąś całość. Piszę w nich to co ja uważam za słuszne. Nie muszę zmeiniać swojego charakteru tylko po to aby podporządkować się pod czytelnika. Jeśli kogoś nie obchodzi moje zdanie na jakiś temat to przeczyta je bez emocji, a nóż przypadnie mu do gustu coś innego. Ja nic nie narzucam, nie mówię "macie i czytajcie bo jak nie to powybijam", ja po prostu piszę tak jak kocham, a czy ludzie to przeczytają i jak to zrozumieją to już ich dola.

W każdym razie dzięki za ocenę. Niestety jest to chyba trzecia praca tu zamieszczona, jak i ostatnia (a szkoda, bo odświeżona ostatnio powieść fantasy jest o niebo lepsza... i o niebo normalniejsza jeśli chodzi o styl) ponieważ zaczął irytowąć mnie fakt udzielania się cały dzień dla innych nie mając za to nic (nie o tym forum akurat mówię). A to wrzuciłam w kilku miejscach za namową, a nóż się ktoś skusi. I fajnie, że "ktoś" chociaż poczytał.
[img]http://literka.xaa.pl/images/rangi/banner1.png[/img]

4
Tzn. rozumiem, że mogło chodzić o jakąś autentyczność, pokazanie własnej jaźni itd. Tylko w takim wypadku lepiej pójść w totalny ekshibicjonizm bo jakieś przemilczenie uczyni tekst bezbarwnym, płaskim ścierwem. Z historykami oczywiście żartowałem. Aha i jednak będę dociekał: dwa, trzy razy to chyba serio za mało, nie? Chyba, że mam jakąś kiepską technikę.
Obrazek

6
Tak sobie przeczytałam i bardzo się zirytowałam. Już podczas czytania pomyślałam, że chyba pisał to ktoś pijany (nie wiem, czy rzeczywiście, ale po wzmiance "siedzę tu przez alkohol", pokiwałam głową sama do siebie). Skaczesz z tematu na temat, o czym sama piszesz, a wnerwiony czytelnik się krzywi i zastanawia, czy nie jest w jakimś "Mamy cię". Twoje własne myśli, okej, czasem całkiem trafne stwierdzenia. Wnerwiające pytania, które niestety nie pozostały retorycznymi, bo usiłujesz na nie odpowiadać. Wnerwiające kolokwializmy i do tego powtarzane (np. "w sumie"). Wnerwiające uogólnienia ("bo ludzie tacy są, bo taka jest prawda"). Strasznie dużo tych "bo" i "chociaż".
Lestat_Lincourt pisze:Całe to "opowiadanie" to przemyślenia, moje własne ujęte w jakąś całość.
Mogłabyś równie dobrze dodać coś jeszcze albo odjąć, a tekst ani na tym nie straci, ani zyska. Poukładałaś sobie strzępki myśli, jedne nijak się mają do drugich i wcale nie tworzą całości.

I, jak powiedział polishbritpoper, plusem jest zakończenie. Dla mnie osobiście niesmaczne i też irytujące, ale przynajmniej jakieś. Niespodziewane.

7
”. Z doświadczenia wiem, że kura sucha, czy mokra, wygląda tak samo.
No nie do końca tak samo wygląda, a już na pewno nie z doświadczenia, bo wtedy musielibyśmy uznać, że kiedyś byłaś kurą, autorko.
A co najśmieszniejsze w mojej psychice – nie uwierzę, że po „A” jest „B” póki ktoś nie pokaże mi alfabetu, jednak czuję nieuzasadniony strach przed głupimi dziecinnymi wymysłami o duchach i przybyszach z kosmosu…
Jednak to spójnik wprowadzający przeciwstawne lub odmienne w treści zdanie.
Na Boga, Życie, nie ruchaj mnie!
Świetne to! Ale już dalsza część:
Bo Życie ma to do siebie, że mały z niego zboczeniec. Traktuje nas, ludzi, jak przydrożne dziwki,
zbędna. Tylko popsuła efekt. Tłumaczysz, jakbyś uważała czytelnika za głupiego.
[1]Czasem aż chce się burzy, takiej z prawdziwego zdarzenia, aby usłyszeć, jak pomiędzy kolejnymi uderzeniami piorunów niesie się po mieście głośne „kurwaaa!”, jakże pięknie zgrane przez całe osiedle. Burzowy chór skomputeryzowanych mieszkańców przy akompaniamencie sił natury, śmiało postawić można u boku Rubika.
[1]Haha! To jest świetne i jakże znane z autopsji :) za to masz plusik, za resztę zdania mega minus. Po co dopowiadać? Pociągnij na fali dobrego humoru, wrzuciłaś dobry gag i kropka. Lecisz z następnym, a tak popsułaś efekt…
, iż miano „muzyki” powinni posiadać tylko ci najbardziej uzdolnieni artyści,
Artyści mianowani „muzyką” ? Albo pierwotna myśl się rozmyła, albo nie to słowo.
kiedy na świecie jest tyle pięknych otworów – od Bacha i Mozarta
Zapewne :D Babol wpasował się idealnie w kontekst całego tekstu :mrgreen:



Podsumowując.
Można by z tego zrobić całkiem fajną miniaturę. MINIATURĘ – podkreślę – zabawną, z ciekawymi spostrzeżeniami i kilkoma gagami, które umiliłyby czytelnikowi czas oczekiwania na rozwiązanie problemu natury osobistej.
Ty zaś rozdmuchiwałaś tekst zbędnymi powtórzeniami (nie tylko słów, ale również informacji) i nudziłaś. Zwyczajnie wlokłaś czytelnika od jednego ciekawego zdania do drugiego, a nie było ich na tyle dużo, żeby nazwać to miłą wycieczką.

Widzę tu przebłyski humoru, który wstawiony w lepiej napisany tekst, przyciągnie jak magnes.
Moja propozycja: spróbuj z tekstu zrobić miniaturę, wycisnąć z tych trzech tysięcy znaków esencję i podać ją czytelnikowi w formie nie tylko lekko strawnej, ale nie powodującej rozstroju żołądka i zbędnego zużywania papieru toaletowego ;)

Pozdrawiam,
eM
Cierpliwości, nawet trawa z czasem zamienia się w mleko.

8
Lestat_Lincourt pisze:rolą krytyka jest pogrążanie tworów najlepszych, a uwznioślanie najgorszych, aby w świecie zachowała się równowaga
I właściwie po takim dictum to tylko zmilczeć można... :)
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”